Bez sensu, ale zgodnie z procedurami

Wiele razy pisałam już o tym, że obecny sformalizowany, przeracjonalizowany, zbiurokratyzowany i odhumanizowany system edukacyjny nie służy uczniom. Można nawet powiedzieć, że wielu z nich przestaje odbierać naukę jako radosne doświadczenie i traci motywację. Jej miejsce zajmują nuda i zniechęcenie. Wydaje się, że wyjątkowo szybko proces ten zachodzi na początku czwartej klasy.

Powodów jest wiele; chciałabym przedstawić tu jeden z nich. Niedawno napisała do mnie mama dziewczynki, która we wrześniu rozpoczęła nowy etap szkolnej nauki. A było tak:

 

„Wysyłając córkę do czwartej klasy miałam dużo obaw związanych z ogólnie pojętym „nowym”. Po rozmowach z dzieckiem zorientowałam się, że zamiast radości albo przynajmniej ciekawości, dominującym uczuciem przed nowym etapem w szkole jest strach przed Paniami oraz jedynkami ;-( Pewnego dnia zagoniłam córę do okładania podręczników. Zostawiłam ją samą w pokoju z tym zadaniem. Po jakimś czasie odgłosy marudzenia zastąpiła cisza. Postanowiłam podejrzeć, co takiego zaabsorbowało moje dziecko. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam moją córkę zaczytaną w podręczniku do przyrody. Kiedy weszłam do pokoju przez 15 minut słuchałam opowieści o kleszczach, pogodzie i innych rzeczach które bardzo ją zaciekawiły. Pomyślałam sobie, że to bardzo fajny początek, który z pewnością ułatwi przyszłym nauczycielom pracę, bo zaciekawiony uczeń, to uczeń zmotywowany do nauki.

Liczyłam na to, że moje dziecko już w pierwszych dniach spędzonych w szkole, dowie się od swoich nauczycieli, jakie to ciekawe przedmioty zaczyna w 4 klasie i jakimi to fascynującymi zagadnieniami będą się zajmować. Spodziewałam się usłyszeć od już zachęconego dziecka, jaki fajny okres ją czeka w szkole – trudniejszy, z nowymi wyzwaniami, ale przecież bardzo ciekawy.

Pierwszy tydzień zajęć mogę podsumować tak: najważniejszy jest regulamin oceniania, wzór na średnią ważoną, zasady dotyczące bycia nieprzygotowanym oraz co grozi za brak pracy domowej.

Nie mam nic przeciwko wprowadzaniu od samego początku reguł, aby dzieciaki wiedziały, jakie zasady panują w okresie nauki. Nie mogę jednak przeboleć faktu, iż naturalny entuzjazm oraz motywacja zostały zabite już w pierwszym tygodniu nauki, ponieważ nacisk został położony na straszenie dzieci, przekazanie im negatywnych komunikatów, wyliczanie zakazów i kar grążących tym, którzy nie będą ich respektować. Frustracja miesza się z bezradnością i smutkiem, kiedy obserwuję, jak moje pilne dziecko, po 2 godziny dziennie, ślęczy nad nudnymi pracami domowymi. Zmęczenie i nuda wywołują u niej frustrację i naturalny bunt. I nieprawdą jest, że dzisiaj szkoła nie może konkurować z atrakcyjnym i kolorowym światem ekranów. Doświadczam dowodów tego każdego dnia. Za każdym razem kiedy poświęcam czas mojemu dziecku, gdy wsłuchuję się w jego potrzeby i z szacunkiem podchodzę do jego próśb, zawsze nad ekran komputera lub telewizora przedkłada moje towarzystwo. To samo obserwuję w szkole. Wielu nauczycieli potrafi zainteresować dzieci i uwypuklić pozytywne aspekty nauki, przez co w naturalny sposób zachęcają dzieci do działania. Niestety dominująca większość nie wsłuchuje się w to, co dzieci mają do powiedzenia. Przez to hamują w nich odwagę do podejmowania wyzwań, ciekawośc świata i samodzielność.

Na ile potrafię, staram się przekonywać moje dziecko, że nauka może być ciekawym i niezwykle atrakcyjnym zajęciem. Udowadniam to każdego dnia, dając przykłady z życia, na przykład ciekawe zadania z matematyki. Obawiam się jednak, że mam małe szanse na sukces. Moja córka zbyt dużo czasu spędza w szkole i tam wciąż jest konfrontowana z regulaminami, systemem testowym i ciągłym ocenianiem.  Bardzo bym chciała, by uwierzyła, że nauka naprawdę może być przyjemnym doświadczeniem, ale ona potem idzie do szkoły i … chyba mi nie wierzy.”

 

Warto zadać pytanie, jak na uczniów działa rozpoczęcie nowego etapu edukacyjnego od regulaminów, ciągu zasad i kar? Czy nauczyciele nie zdają sobie sprawy z tego, jaki to przynosi skutek? Czy nie widzą, że dzieci po takiej dawce biurokracji tracą chęć do chodzenia do szkoły i do nauki?

 

Nie mam wątpliwości, że nauczyciele to widzą. Nie sposób nie dostrzec na buziach dzieci nudy, rozczarowania i niechęci. Wiem nawet, że wielu z nich nie znosi tych „regulaminowych lekcji”. A jednak postępują tak, bo tego się od nich wymaga. Gdyby ktoś na swojej lekcji nie omówił regulaminu, mógłby mieć kłopoty. Więc omawiają. Co prawda widzą, że wygaszają w ten sposób entuzjazm i motywację, z jaką uczniowie przyszli do czwartej klasy, ale postępują zgodnie z procedurami. Nauczyciel, który dopełnił obowiązku, omówił regulamin i wymienił wszystkie konsekwencje łamania zasad, nie musi się bać zarzutu, że już w pierwszym tygodniu skutecznie odebrał dzieciom chęć do nauki. Kłopoty mógłby mieć, gdyby odstąpił od tego biurokratycznego rytuału i na pierwszej lekcji przeprowadził z uczniami np. ciekawy eksperyment.

Serwowanie czwartoklasistom w pierwszym tygodniu kilku regulaminów, przynosi im wprawdzie szkody i zniechęca do szkoły, ale czyni zadość biurokratycznym zasadom i zapewnia nauczycielom spokój. Kierując się logiką, sensem i interesem uczniów nauczyciel mógłby ściągnąć na siebie problemy. Tak właśnie się dzieje, gdy punktem odniesienia nie są uczniowie, ale biurokratyczne procedury.

 

Po ostatnim blogowym wpisie dostałam sporo maili od rodziców zmartwionych tym, co z ich dziećmi dzieje się w szkole. Jedna z mam przysłała mi nawet skany uwag.

 

Mama Jurka tak charakteryzuje swojego syna, ucznia klasy II SP:

Jurek uwielbia matematykę, dość płynnie czyta i często zajmuje się konstruowaniem czegoś z niczego. Jest raczej ruchliwym dzieckiem, ale wystarczy go posadzić na piłce i odrabianie zadań idzie jak burza. W moim przekonaniu Jurek jest mądrym, ciekawym świata i bardzo kreatywnym dzieckiem, którego nie trzeba dwa razy zachęcać do działania.

 

Oto uwagi Jurka:

 

 

Można zadać pytanie, dlaczego mądry i chętny do działania chłopiec wciąż dostaje uwagi, dlaczego w szkole odmawia współpracy? Czy dlatego, że nie lubi być jedynie biernym odbiorcą i nie lubi się podporządkowywać?

Załóżmy, że tak właśnie jest. Załóżmy, że gdyby Jurek mógł być na lekcjach aktywny, gdyby mógł przeprowadzać eksperymenty, szukać własnych rozwiązań, realizować swoje pomysły, pracować w grupie i rozmawiać w czasie lekcji z innymi dziećmi, zaangażowałby się w pracę i nie sprawiałby kłopotu.

 

Takich dzieci jest przecież w szkole wiele. Są mądre i chętne do nauki, ale nie wytrzymują kilku godzin biernego siedzenia w ławce i robienia tego, co „pani” każe. Są zbyt kreatywne, by jedynie wykonywać cudze polecenia, zbyt ciekawe świata, by nie zadawać pytań i ….. aby się uczyć, potrzebują ruchu.

 

Czy takie dzieci nie mają prawa do sukcesu? Dziś są dla nauczycieli problemem, bo nie chcą cicho siedzieć, słuchać i wykonywać ich poleceń. One chcą się uczyć, ale inaczej niż się tego od nich oczekuje. Za to, jakie są, dostają kary i uwagi. To powoduje, że tracą wiarę w siebie, zniechęcają się nie tylko do szkoły, ale również do nauki.

 

W obecnym, transmisyjnym modelu edukacji, męczą się nie tylko tacy uczniowie jak Jurek, ale również ich nauczycielki. Robią co mogą, by przywołać przeszkadzające dzieci do porządku, ale to nie przynosi pożądanych rezultatów. Jak pisze nauczycielka Jurka, ani upomnienia, ani zachęty nie skutkują. Problem ma i ona i chłopiec.

 

To oczywiste, że upomnienia nie skutkują, bo problemem jest niedostrzegający potrzeb części uczniów sposób zorganizowania szkolnej nauki. Gdyby Jurek mógł uczyć się w sposób aktywny, nie byłby problemem i nie dostawałby wciąż komunikatów, że coś z nim nie tak.

 

Ostatnio usłyszałam, że powinniśmy tak organizować naukę, by pomóc uczniom „przetrwać lekcje”. To nic trudnego! Trzeba tylko zapomnieć zasady tradycyjnej metodyki i odejść od transmisyjnego modelu edukacji. Dzieci nie zostały stworzone do uczenia się przez siedzenie i słuchanie. Ich mózgi najefektywniej rozwijają się wtedy, gdy mogą aktywnie eksplorować świat, zadawać pytania i samodzielnie rozwiązywać problemy. Z Jurkiem jest wszystko w porządku. Problemem jest niedostosowany do jego potrzeb system edukacyjny, który nie pozwala na rozwój jego potencjału i zamiast wzmacniać, podkopuje jego wiarę w siebie.

Jeśli posyłamy do szkoły wszystkie dzieci , to musimy tak zorganizować naukę, by wszystkie, bez wyjątku, mogły się tam rozwijać. Fakt, iż dziecko nie jest w stanie wysiedzieć w ławce kilka godzin dziennie, nie jest powodem do tego, by wyrabiać w nim przekonanie, że coś z nim jest nie tak.

 

Dla osób zainteresowanych link do rozmowy w RDC.

http://www.rdc.pl/publicystyka/niedzielny-poranek/

 

Informacja dla osób zainteresowanych moją książką „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi”

Ponieważ na rynku jest jeszcze inne wydanie „Neurodydaktyki” informuję, że prawa do mojej książki ma jedynie Wydawnictwo Naukowe UMK i tylko pod zawartymi w tej książce tezami mogę się podpisać. Za błędy zawarte w innym wydaniu, nie ponoszę odpowiedzialności. Swoim nazwiskiem firmuję jedynie „Neurodydaktykę” z pokazaną tu okładką. Jeśli ktoś chce przeczytać MOJĄ książkę, to proszę korzystać z wydania z granatowym profilem twarzy. Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych stanowi, iż to autor odpowiada za treść i formę swojego dzieła. Ja miałam wpływ jedynie na formę i treść książki wydanej przez Wydawnictwo Naukowe UMK.

 

 

 

 

Comments ( 158 )
  1. To co opisują przytoczone przez Ciebie listy to nie są powody sformalizowania, przeracjonalizowania, zbiurokratyzowania i odhumanizowania systemu edukacyjnego, tylko objawy. Właśnie to sformalizowanie i zbiurokratyzowanie jest powodem takich zjawisk, jak tu opisywane. Przyczyną jest sama konstytucja systemu edukacyjnego: zarządzanego przez państwo i realizującego wytyczene przez państwo cele.

    Masz stuprocentową rację, że z Jurkiem jest wszystko w porządku. Problemem jest niedostosowany do jego potrzeb system edukacyjny, który nie pozwala na rozwój jego potencjału
    Jednolity dla wszystkich system nie może być dostosowany do każdego z różnych ludzi. Łoże Prokrustesa dla jednych jest za krótkie, dla innych za długie, ale nie da się skonstruować łóżka na miarę wszystkich. Jednolity system musi być albo opresją, albo prymitywizmem Hollywoodu (który też nie jest dostosowany do wszystkich, a tylko do większości), albo garkuchnią, która każdemu da mdłą i paskudną zupę, która jednak wystarczy, by nikt nie umarł z głodu. Jurek już umie czytać — od śmierci głodowej został uratowany — a więcej niż to minimum, żaden ujednolicony system nie może mu dać. Jurek jest po prostu kolejną ofiarą Prokrustesa — nudzi się w szkole, jest zbyt wysoki, więc trzeba mu uciąć nogi, by pasował do łoża. Jeśli nawet dałoby się dostosować system do potrzeb Jurka, to przestanie on wtedy pasować do Marka.

    Problemem jest tu samo istnienie jednolitego państwowego systemu, któremu poddawane są wszystkie dzieci.
    N.C.Parkinson dawno już bardzo przekonująco wykazał, że państwowe instytucje nie mogą nie być sformalizowane i zbiurokratyzowane, a pogłębiająca się biurokratyzacja jest jedyną dostępną dla nich formą rozwoju.

  2. Marta Mrozik

    Pani Marzeno, jak się cieszę, że Pani znajduje czas na pisanie 🙂 Tak sobie czytam i myślę jak to zrobić, żeby i wilk syty i owca cała… Bo faktycznie jest w szkole obowiązek zapoznania uczniów z wymaganiami i, że tak powiem, to jest „masakra”. Głupi przepis (bo i tak nikt tego potem nie pamięta)… a jakby tak zrobić to wspólnie i tylko na pozytywach? Tylko, co trzeba robić, żeby dostać 4, 5, 6? I przez zabawę? Bo chyba można… ?
    Poza tym te uwagi… Ostatnio gdzieś na fejsbuku widziałam skan pracy dziecka z kl. 1 – „szlaczki” typu pętelki różne, na moje oko zupełnie fajnie narysowane (no ale już pisałam wcześniej, że dokładność nie jest moją mocną stroną), ale 50% poprawiona czerwonym długopisem i uwaga typu: ‚pisz starannie, musisz dużo ćwiczyć’. Ja bym chyba juz więcej nic nie napisała (na mnie kijek działa w taki sposób).
    I jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała… Właściwie nie na temat, ale dla mnie ciekawa… Uczę szcześciolatkę, która jest w kl.I. Super zdolna osóbka, językowo jest świetna, ma takie techniki radzenia sobie w sytuacjach, kiedy nie potrafi czegoś powiedzieć, że tylko pozazdrościć. Właściwie nie miałam w planach czytania czy pisania z nią, ale powiedziała mi kiedyś, że nie umie uczytać po angielsku, a pisać to tym bardziej (bo nie zna angielskich literek, bo dopiero polskie dwuznaki poznaje ;)), więc sobie pomyślałam, że chyba jakiś efekt ‚o jej, ja to umiem!’ trzeba wywołać. I okazało się, że jeżeli nikt nie zmusza, tylko trzeba przeczytać, bo przecież gramy, ma się wystarczająco dużo czasu, nie czyta się po literce tylko widzi obraz słowa, to wszystko działa 🙂 I była bardzo zdziwiona, kiedy zobaczyła, że jednak zna angielskie literki. I wtedy w oczach dziecka pojawia się coś takiego, że można za to oddać wszystkie królestwa świata :)))) Pozdrawiam 🙂

    • Gratuluję podejścia!

      Zgaduję jednak, że tę sześciolatkę uczy Pani angielskich literek indywidualnie poza systemem szkolnym — odrzucając nie tylko ocenianie, kije i marchewki, ale w pierwszym rzędzie podstawę programową, program szkolny i szkolną metodykę, jak ta nieszczęsna „praca w grupie”.

      • Marta Mrozik

        Tak, indywidualnie. Ale w ogóle jej nie uczę angielskich literek 🙂 Tylko od razu całych słów 🙂 Ja nie wiem czy w ogóle ją uczę, bo my się tylko świetnie bawimy. A zupełnie poważnie, pracowałam podobnie w grupach. Nawet w całych klasach (trochę starszych, bo jednak bezpieczniej się czuję z ciut starszymi dziećmi), w prawie normalnej szkole i też się da. Z podstawą programową i marchewkami (nie umiem bez).

      • Oczywiście, że Pani ją uczy! Nie `naucza’, ale `uczy’ — zabawa tu jest formą, ale skutkiem tego procesu jest, że dzieciak, który wcześniej nie czytał po angielsku, czyta i to coraz sprawniej. I to Pani zasługa, Pani ją tego nauczyła.

        Bardzo trafnie pani to ujęła „była bardzo zdziwiona, kiedy zobaczyła, że jednak zna angielskie literki. I wtedy w oczach dziecka pojawia się coś takiego…” — jak dla mnie, to właśnie to coś chyba zawsze wystarcza za marchewkę.

        Choć kiedyś — tak się coś akurat zgadało na marginesie tematów matematycznych — zeszło na żydowską kulturę i z pewną dwunastolatką zamiast matematyką, co było w zamyśle, zajęliśmy się pichceniem cymesu (jakby ktoś nie wiedział, to głównym składnikiem cymesu jest marchew). Bez uszczerbku dla jej matematycznej edukacji.

        • Marta Mrozik

          🙂 Pichcenie cymesu, oprócz marchewki, jest chyba świetnym polem do ćwiczenia matematyki. Jakoś w szkole nie kleiła mi się nauka z życiem, zaczęła znacznie poźniej 🙂 Śmiem twierdzić, że trochę za późno.
          A co do uczenia, to myślę, że jej tylko pokazałam i o to chyba chodzi. „To w oczach” to marchewka w ogóle taka obustronna marchewka 🙂 Poza tym ja mam problem z tzw. „panowaniem nad twarzą” i jak mnie coś zafascynowało, to wszyscy dookoła wiedzą, a że często fascynuje mnie to, co robią dzieci, no to pani z otwartą buzią i wielkimi oczami jest dosyć typowym widokiem 🙂 to chyba też marchewka 😉

        • „Jakoś w szkole nie kleiła mi się nauka z życiem, zaczęła znacznie poźniej”
          I w tym właśnie jest wielki i nieusuwalny problem szkolnictwa państwowego. Treści szkolnej „nauki” mają się nijak do życia i realnego świata. Szkolna „fizyka” (w arystotelesowskim sensie tego słowa: całość programowych treści przyrodniczych) nie przystaje do świata, jaki znamy z codziennego doświadczenia.

          Oczywiście, że „[Pani] jej tylko pokazała i o to chyba chodzi„. W sensownej edukacji uczenie polega właśnie na pokazywaniu, a nie „nauczaniu”.
          Ale to nie w szkole instytucjonalnej…

          • Marta Mrozik

            Ale to nie może być tak, że się nie da :). Bo mam od jakiegoś czasu (w ogóle śledząc dyskusję dotyczącą edukacji) wrażenie, że mówi się dużo o tym, jak jest źle, jak się nie da, bo egzaminy, bo podstawa programowa, bo… i generalnie opisujemy rzeczywistość (albo jej szare elementy)i kontrastujemy z tym, jak powinno być i dlaczego tak nie jest lub być nie może. A jest wielu fantastycznych nauczycieli, którzy w szkołach państwowych, 30-osobowych klasach uczą, a nie nauczają, pozwalają odkrywać, doświadczać, pytać i szukać odpowiedzi. To skoro oni mogą, to znaczy, że w ogóle można… czy coś mój tok myślenia szwankuje (ze względu na późną porę zapewne)?

  3. Robert Raczyński

    @Marta Mrozik
    Potwierdzam, da się. Z jedną grupą na pięć. Z jednym dyrektorem na pięciu. Przez kilka lat na całą „karierę”, bo resztę zabija użeranie się z biurokracją, ludźmi, dla których angielski (lub cokolwiek innego) jest ostatnim problemem na liście zaczynającej się od „Jak przeżyć do jutra?”, oraz z własną niemocą. Przyznaję, że trochę zazdroszczę ludziom, którzy pracują w „prawie normalnych szkołach” ;), których „nienormalność” polega na wstępnej selekcji podmiotu nauczania. Może zamiast zazdrościć klarownej wizji metodycznej, powinienem zatrudnić się w takiej szkole, ale po tylu latach „na posterunku”, musiałbym sam przed sobą przyznać, że byłaby to rejterada. Nie dlatego, że gdzie indziej jest łatwiej (bo przecież nie łatwiej, tylko inaczej), ale dlatego, że włożyłem zbyt dużo wysiłku w kopanie się z koniem i musiałbym uznać się za pokonanego.

    @Marzena
    Nie da się. Nie w ramach szkoły publicznej (i niepublicznej ją naśladującej, też). Nawet, jeśli nie jest czysto transmisyjna (a taka być musi, bo dostała „misję” do transmisji). Po pierwsze, dlatego, że aby każdy Jurek „mógł być na lekcjach aktywny, mógł przeprowadzać eksperymenty, szukać własnych rozwiązań, realizować swoje pomysły, pracować w grupie i rozmawiać w czasie lekcji z innymi dziećmi”, jego nauczycielka musiałaby zostać zwolniona z obowiązku zrealizowania pp, bo nigdy by jej (i żadnej innej) nie zrealizowała podążając za Jurkiem i dwudziestką jego rówieśników. Po drugie, można pracować i nadążać za piątką Jurków z naturalnym, dziecięcym „ADHD”, ale nie z całą grupą, w której każdy zapragnie robić coś zupełnie innego.
    Łatwo jest naśmiewać się z nauczycielskiej bezradności, której dowodem są te wszystkie uwagi w dzienniczkach. Czy jesteś pewna, że wszelkie środki „pacyfikujące” Jurka (o których łatwiej się pisze, niż się stosuje), mają zastosowanie do kształcenia introwertycznej Krysi, agresywnego Krzysia, głodnego Bartka, zakochanej Emilki, rozpuszczonego Tomka, chamskiego Stasia, genialnego Marka, nielubianej Mariolki, aroganckiej Ani, dyslektycznego Jasia i tuzina im podobnych, choć zupełnie różnych? Ja takich środków nie znam – wiem, że jeśli Krysia i Marek wyjdą z zajęć zadowoleni, Jaś i Tomek już nie, a do Bartka i Emilki i tak nie dotrę…
    Szkoła musi być inna, ale nie za sprawą magicznych zdolności nauczyciela, ale stworzonych mu warunków pracy (i wcale nie mam tu na myśli drogiego sprzętu, ani płatków róż pod stopami).

    • Anna Zembaczyńska

      Przykre w tej całej historii jest to, że w szkołach nauczyciele często mają bardzo ograniczone pole manewru z prostej przyczyny….braku wyżej wspomnianych warunków i przystosowania klas do potrzeb uczniów. Jednakże jeśli stajemy przed ścianą, może wystarczyłoby jedynie przeorganizować układ klasy i te żałosne dywaniki 2 na 2 metra zastąpić przestrzenią ciut większą, gdzie aktywne Jurki czy zmęczone Kasie mogłyby się „zresetować”. Czasami naprawdę niewiele trzeba, aby pomóc dzieciom i nauczycielom.

  4. Marta Mrozik

    Jasne, zdaję sobie sprawę, że w tych „normalnych” szkołach warunki niemalże uniemożliwiają dobrą dla dzieci pracę. Biurokracja, przepisy, dyrektorzy, kuratoria itp. I dużo zależy od dyrektora. Ja, przyznaję, w takich warunkach nie pracowałam. Natomiast przez ostatnie 2 lata dużo rozmawiałam z nauczycielami, wiem z czym się zmagają, wiem jak jest ciężko, ale też stąd wiem, że się da i szczerze podziwiam. I takie pytanie do dyskusji: co w obecnej sytuacji najbardziej przeszkadza w tym, żeby uczyć, nazwę to umownie, w sposób przyjazny dzieciom i młodym ludziom?

    • Marzena Żylińska Post author

      Pani Marto,

      ja myślę, że największą przeszkodą są nasze błędne wyobrażenia dotyczące szkoły i tego, jak powinna wyglądać nauka. Często za efektywną naukę uznajemy to, co w rzeczywistości ją hamuje. A najefektywniejsze formy pracy (to, co pozostawia najtrwalszy ślad w strukturach pamięci), często określane jest jako zabawa.
      Proszę tylko pomyśleć, ile osób widząc, że Kasia zakuwa na pamięć definicje i rozwiązuje kolejne testy, powie, że dziewczyna się uczy. A gdy uczniowie na lekcji historii robią oś czasu, na której zaznaczają kolejne wydarzenia i pokazują związki między nimi, albo gdy piszą, a potem wystawiają sztukę, albo gdy robią eksperymenty, to wtedy „się bawią”.

      Za potrzebowanie na złą szkołę dlatego jest tak duże, ponieważ wiele osób ma zupełnie błędny obraz tego, kiedy się najefektywniej uczymy.

      Ach, i jeszcze przyszedł mi do głowy przykład dotyczący języków obcych.

      Uczniowie z Torunia pisali maile do uczniów z Tokio i rozmawiali z nimi przez Skypa. Nauczyciele organizowali też dla całych klas wideokonferencje. Dzieciaki chodziły po szkole z kamerką i pokazywały sobie wszystko, co uznały za ciekawe. Były pytania, prawdziwe rozmowy, dyskusje i ciekawość ….. Po szkole przyszła kolej na zwyczaje żywieniowe, wygląd miast, komunikację, domy (japońscy uczniowie mówili: My mamy dwa pokoje japońskie i jeden europejski, a nasi pytali: A co to znaczy? Jaka jest różnica.)

      Wszystkim chciało się uczyć, a efektywność nauczania była zaskakująco wysoka. Ale część rodziców głośno wyrażała na zebraniach niezadowolenie. „Pięknie! Bardzo mi się podoba, że nasze dzieci tak dobrze bawią się na lekcjach niemieckiego. Ale chciałabym wiedzieć, kiedy chce ich pani przygotować do testów?”

      Tak, prawdziwe rozmowy, pytania, przygotowanie słownictwa potrzebnego w czasie wideokonferencji, to „zabawa”. Prawdziwa nauka, to stawianie krzyżyków przy dobrych odpowiedziach.

      • Marta Mrozik

        Dlatego zadałam pytanie, co nam tak naprawdę przeszkadza w uczeniu w sposób przyjazny dla dzieci. Sama uważam, że to są nasze wyobrażenia o tym co można, a czego nie, nasze przekonania i doświadczenia. Ale kiedy mówię, że można, że się da itp., bardzo często słyszę, że da się, ALE nie w normalnych szkołach, nie z egzaminami, i różne inne ‚nie’. Ponieważ nie rozumiem, co konkretnie sprawia, że w naszych warunkach się nie da, dlatego pytam 🙂 Mamy rzeczywistość taką jaką mamy i ona się nie zmieni sama. Gdyby wziąć pod lupę zewnętrzne przyczyny ‚nie-da-się-łości’ i je trochę rozbroić wspólnie, może komuś to w czymś pomoże. Według mnie to zadziała tylko oddolnie. Jakkolwiek głupio by to brzmiało, przydałyby się „grupy wsparcia” dające energię i praktyczne pomysły, inspiracje. Bo, Panie Robercie, kopanie się z koniem jest bolesne i frustrujące, lepiej na niego wsiąść i pogalopować. 🙂 Ja jestem za szukaniem rozwiązań, a nie wskazywaniem kolejnych trudności.
        PS Przeczytałam jakiś czas temu książki Jarka Szulskiego ‚Zdarza się’ i ‚SOR’ i polecam 🙂 Nie do frustrowania się, że u mnie w szkole się tak nie da, tylko do inspiracji 🙂

        • Robert Raczyński

          Pani wybaczy, ale zapytam brutalnie: Dla idei? Żeby udowodnić sobie, że potrafię? Dla satysfakcji, że jestem „dobrym nauczycielem” (dla kogo?)?
          Na dłuższą metę, życie etosem nie jest możliwe. Jak długo można sobie udowadniać, że praca po 11-12 godzin dziennie, żeby dogonić średnią krajową jest normalna? Jak długo można pracować na 2-3 etaty i udawać przed sobą, że wszystko jest OK? Jak długo można w takich warunkach pracować lege artis?
          Odpowiem sobie sam: Niedługo. Parę lat. Niektórzy dłużej. Tylko wtedy już chyba nie mogą o sobie powiedzieć, że są dobrymi nauczycielami, chyba, że tak przesiąknęli ideologią, że prawda jest im obojętna.
          Niestety, w tym zawodzie nie pracują jedynie ludzie żyjący misją, zdolni wykonywać zawód bez pytania o sens ekonomiczny swojej pracy lub uwolnieni od takich dylematów przez rodziców lub partnerów.
          Kiedy podnoszę tego rodzaju kwestie, zwykle ludzie usiłują przekonać mnie, że przecież „się da”. Oczywiście…

  5. Magdalena Wójtowicz

    Tak się przyglądam komentarzom, opiniom nie tylko tutaj na blogu. Zaobserwowałam, że my dorośli w taki naturalny sposób zaczynamy w większości przypadków od zaprzeczania, kontestowania i uwypuklania słabych stron danej sytuacji. Z trudem przychodzi nam skupianie się na pozytywnych aspektach. Rzadko zachowujemy równowagę. Z komentarzy przebija bardzo wyraźnie obecny model nauczania, gdzie na pierwszy plan wychodzą wady, niedociągnięcia, problemy. Mam wrażenie, że często my dorośli robimy dokładnie to, co nam robiono w szkole. Uwypuklamy słabe strony, podkreślamy problemy. Z pewnością zaraz przeczytam, że nie można abstrahować od realiów i rzeczywistości …;) No nie można, ale mamy zawsze wybór; narzekać, że się nie da, albo próbować, pomimo wszystko działać. Zacznijmy próbować „pomimo …. a nie jak zawsze ale jednak, ponieważ… „

    • Robert Raczyński

      No właśnie, ogromna większość nauczycieli pracuje „pomimo” (przynajmniej przez kilka lat). Nie bardzo przychodzi mi do głowy jakiś inny zawód, którego treść stałaby w tak wielkiej opozycji do założeń. Ta schizofrenia ma dwa poważne skutki. Pierwszy to frustracja nauczycieli, którym zależy. Drugi, to prawdziwa przyczyna naszych gorących dyskusji: Szkoły i nauczyciele, którym już się nie chce lub nigdy się nie chciało.

      Nasze rozmowy, bardzo mi przypominają dyskusje o gospodarce niedoboru w okresie słusznie minionym – Jak to jest możliwe, że w sklepie nie ma szynki, a na wsi widziałem całkiem sporo żywca?
      Także w naszej dziedzinie, rozwiązanie jest tyleż oczywiste, co trudne do przeprowadzenia, bo wymaga przestawienia edukacji na inne tory. Tak jak w PRL-u, szynki i wielu innych mniej wyrafinowanych produktów nie można było dostać w sklepie z powodów systemowych, tak i teraz dla Jurka nie mamy właściwej oferty edukacyjnej, bo jego pani musi „zrealizować materiał”, a nie się z nim bawić. Najprościej rzecz ujmując, w PRL-u szynki nie było, bo jej produkcja nikomu się nie opłacała – nie było bodźców do hodowli, przetwarzania żywności i jej dystrybucji. Śmiem twierdzić, że dziś kształcenie też nikomu się nie opłaca i odbywa się ono nieco pokątnie, „pomimo” i niejako przy okazji, działalności urzędniczej.
      Dopóki w naszych rojeniach o oświacie wspaniałej będziemy odwoływać się do etosu zawodu i szlachetnej idei, będziemy osiągać takie same wyniki, jak te widoczne na gołych hakach sklepów mięsnych schyłku socjalizmu.
      Wszyscy wiedzą, ze żeby mieć program odpowiednio zliczający głosy w wyborach, trzeba zainwestować dużo środków, zatrudnić odpowiednich ludzi z odpowiednimi umiejętnościami i uczciwie im zapłacić (niektórzy próbowali te zależności obejść z widomym skutkiem); w edukacji prawa ekonomii i zdrowego rozsądku nie działają, bo są wyłączane już na etapie planowania. W założenia wpisuje się rzeczy piękne, choć nierealne, a potem przy powszechnym konsensusie rezygnuje się z ich egzekwowania, mając świadomość, że to tylko „papierowa ściema była”.
      Nie będę powtarzał wszystkich mankamentów i idiotyzmów pracy w szkole, wszyscy zainteresowani je znają. Ich eliminacja nie może polegać jedynie na wymaganiu od nauczyciela by realizował 300% normy z okazji uchwalenia planu pięcioletniego. Takie działania skutkują 300% normy u dziesięciu i 30% u dziesięciu tysięcy. Bilans jest powszechnie znany.

      • „Nie bardzo przychodzi mi do głowy jakiś inny zawód, którego treść stałaby w tak wielkiej opozycji do założeń.”
        Niemal każdy, w którym państwo ma formalny lub faktyczny monopol.
        Sędziowie? Policjanci? Żołnierze? Lekarze? Naukowcy? — wcale nie mają lepiej od nauczycieli. Sędziowie i policjanci nawet gorzej, bo oni nie mogą wykonywać swojego zawodu poza systemem. Kariery naukowej też się nie da zrobić poza państwowym systemem. Lekarze wprawdzie mogą, ale tylko w niektórych specjalnościach, a ci szpitalni pracują w absurdzie NFZ, nie lepszym od absurdu MEN.

        To zresztą nie dotyczy wyłącznie państwowego monopolu i państwowej zbiurokratyzowanej hierarchii. Posłuchaj wypowiedzi księdza Lemańskiego, to zobaczysz jeszcze więcej zawodowej frustracji, niż gdy patrzysz w lustro.

      • Marzena Żylińska Post author

        Robert,

        tylko że tu absolutnie nie o to chodzi, by pani się z Jurkiem bawiła. Wręcz przeciwnie! Chodzi o to, że by on i inne dzieci mogły się uczyć w efektywny sposób. Obecne metody są absolutnie nieefektywne, tak dla Jurka, jak również dla innych dzieci. Ile absolwenci pamiętają po 2 latach od ukończenia szkoły? W zależności od metodologii badań, od 2% do 10%.
        Zatem nie o to chodzi, żeby Jurek (i inne dzieci) mógł się w szkole bawić, ale o to, żeby mógł się efektywnie uczyć!

        Marta pyta, czy się da, czy można uczyć inaczej.
        Tak, oczywiście, da się! Mogę to napisać z cała odpowiedzialnością, bo przez lata pracowałam w szkole. Najpierw w LO nr III w Toruniu, a potem, gdy już pracowałam w Kolegium, w szkole podstawowej (państwowej, SP nr 13 w Toruniu). Da się, pod warunkiem, że zastosuje się niesystemowe rozwiązania i odejdzie od tradycyjnej metodyki. No i trzeba samemu przygotowywać materiały. Ale efekt jest naprawdę piękny 🙂
        W momencie, gdy udaje się wyzwolić motywację wewnętrzną, uczniowie mogą już zrobić wszystko! I to jest najpiękniejszy moment. Warunkiem tej zmiany są dobre relacje. Uczniowie muszą czuć, że są ważni dla nauczyciela i że jemu zależy na ich sukcesie.

        Moi studenci robili opracowywali świetne materiały do nauki języka, które mogłam pokazać na każdej konferencji i każdym szkoleniu. A od innych wykładowców często słyszałam, że nic z nimi nie da się zrobić, bo są za słabi. Organizowałam też razem ze studentami ogólnopolskie konferencje metodyczne i to oni prowadzili warsztaty. Studenci wchodzili w rolę nauczycieli, a ich „uczniami” byli nauczyciele, metodycy i doradcy metodyczni. To wszystko było możliwe tylko dzięki temu, że kierowała nimi motywacja wewnętrzna. Tyle tylko, że tradycyjny sposób prowadzenia lekcji ją zabija …

        @ Magda

        Piękne spostrzeżenie 🙂 Tak to właśnie jest, że sami nie widzimy, ile przyjmujemy z systemów, nawet wtedy, gdy je krytycznie postrzegamy.

        • Robert Raczyński

          Znowu przekonujesz mnie do oczywistości…
          Wydaje mi się, że często nadużywam cudzysłowu, a tutaj ‚bawić się’ cudzysłowu wymagało.
          Cały czas mówisz o konieczności zerwania z prymatem uznanej metodyki, ale chyba zapominasz, że to odwoływanie się do archetypu Siłaczki. Czy nie czas, żeby wykonywanie zawodu nie wiązało się z udowadnianiem, że „Polak potrafi…”? Wielu nauczycieli wie, że „się da”, że narzekanie nie przynosi wiele poza chwilową ulgą. Wiedzą jednak również, że ich zawód jest niezbyt wysoko ceniony na rynku, że często nie są w stanie utrzymać siebie, a co dopiero rodziny. Mają poczucie krzywdy i nie widzą w końcu sensu wiecznego udowadniania za drobne, że się nie jest wielbłądem.
          Nie istnieją żadne mechanizmy pozytywnego doboru kadr – dlaczego mam się starać bardziej, niż koledzy „wypełniacze obowiązków”? Dla idei niesienia kaganka? Tymczasem nauczycieli jest sporo, jest z kogo wybierać, a jedynym trendem na rynku jest kto da mniej. Tzw. młody nauczyciel jeszcze się łudzi, że doczeka się zmiany, ale lata płyną i nic się nie zmienia poza ubytkiem sił i pozytywnej energii. Siłaczek i Judymów coraz mniej, bo jeśli potrafili zostać dobrymi nauczycielami i choć trochę się cenią, odejdą tam, gdzie nie będą musieli żebrać o datki zwane pensją (i nie będzie to inna, lepsza szkoła). Oczywiście, pieniądze nie zmienią wszystkich w mistrzów zawodu, ale trzeba zadbać o to, by ta profesja stała się pożądana, żeby warto było ją zdobywać i szanować. To kwestia polityki państwa, jeśli mówimy o szkole publicznej. Warto tu zauważyć, że u nas szkoły prywatne też nie rozpieszczają swoich pracowników, wiedząc, że ci nie bardzo mają dokąd zabrać swoich talentów. Dopóki dobry nauczyciel w szkole publicznej będzie zarabiał tyle samo (czyli niewiele), co kiepski, a szkoły prywatne będą wykorzystywać tę sytuację (bo po co przepłacać?), na szachownicy edukacji panować będzie pat, czyt. Jurki nadal nie będą uczyć się i rozwijać tak, jak byśmy sobie tego wszyscy życzyli, bo, wbrew temu, co mówisz, w życiu liczy się nie tylko wzbudzona motywacja wewnętrzna.

          • Marzena Żylińska Post author

            Robert,

            w Twoich słowach jest bardzo wiele goryczy i żalu. Rozumiem to, ale ja piszę o czymś innym. Znam wielu nauczycieli, którzy funkcjonują w tych realiach, robią wspaniałe rzeczy i nie nie odbierają swojej sytuacji tak jak Ty. Oczywiście, że chciałabym, żeby o miejsce na studiach nauczycielskich ubiegało się 20 kandydatów, żeby to był pożądany i prestiżowy zawód i żeby wybierano najlepszych. Marzę o tym, żeby nasze dzieci były uczone przez ludzi, którzy mogli wybierać miejsce pracy i wybrali szkołę. Ale czy dziś takich nauczycieli nie ma?
            Ale jednocześnie wiem, że jeśli będziemy czekać, aż pensje będą odpowiednio wysokie i szkoły będą odpowiednio wyglądać (gdyby na remonty szkół przeznaczano tyle środków, co na remont banków!) i w programie będzie 4 lub 5 godzin na każdy język obcy, a nauczyciele fizyki będą mieli 3 godziny w tygodniu … to możemy nigdy tych zmian nie doczekać.
            Zmiany trzeba zacząć już dziś, ale do tego potrzebne jest przekonanie, że warto, że można, że się chce. I trzeba je zacząć od siebie. Te zmiany mogą najwięcej dać nauczycielom, bo transmisyjny model edukacji jest dla nauczycieli tak samo niszczący jak dla uczniów. Gdybym przez wszystkie lata mojej pracy wciąż powtarzała to samo, rok w rok, z czterema klasami (w szkole) lub trzeba grupami z jednego rocznika (w Kolegium), to pewnie dziś byłabym zupełnie wypalona i sfrustrowana. W zupełnie innym nastroju idzie się na kolejne zajęcia, gdy się człowiek zastanawia, co interesującego studenci (wcześniej uczniowie) dziś wymyślili i przygotowali. Gdy człowiek latami powtarza to samo …..
            Dla mnie to jest dużo gorsze i dużo bardziej frustrujące niż poziom płac. Ale byłoby pięknie, gdyby politycy rozumieli, że poziom płac w szkolnictwie przekłada się, a raczej może przełożyć się na gospodarkę. Żeby tak się stało, muszą być spełnione określone warunki, … ale to już zupełnie inna historia.

          • Robert Raczyński

            Marzena, może i jestem rozgoryczony, ale ja też nie o tym…
            Ja tłumaczę mechanizm, który sprawia, że nasze apele to w dużej mierze „wołanie na puszczy”. Banalne czynniki, które wymieniłem (chyba tylko ja na tym forum wspominam o rzeczach przyziemnych) sprawiają, że możesz liczyć jedynie na „siłaczki” i „judymów”, nawet, jeśli zmiana nie wymaga wiele więcej, niż przestawienie mentalne. Ja wiem, że takich ludzi jest całkiem sporo, ale bez zmian systemowych, nadal stanowić będą margines. Część energii należy skierować na walkę z powszechną zgodą na bezsensowne procedury, w tym także zgodą samych zainteresowanych – podmiotów nauczania. Pragmatyzm, odczarowanie ideologii, to cele równie sensowne, co dbanie o to, by Jurki czuły się w szkole dobrze. To naczynia połączone…

          • Robert Raczyński

            I jeszcze jedno. Zdaję sobie sprawę, że pieniądze nie zmieniają mentalności (jeżeli już, to często na gorsze) i wiem, że jeśli ktoś nie potrafi uczyć (duże słowa), to nie będzie potrafił także wtedy, gdy będzie zarabiał dwa razy więcej. Dlatego jedynym sposobem jest wypracowanie (niezmiernie trudne) nowego sposobu ewaluacji pracy nauczyciela. Takiego, który nie promowałby odhaczania procedur, wysiadywania pustych godzin i kolekcjonowania nic nie znaczących papierów…
            A teraz powieje pesymizmem: Nie możemy się spodziewać radykalnej poprawy: jak już wielokrotnie pisałem, szkoła nie będzie lepsza niż ogół społeczeństwa, które z niej korzysta.

          • Marzena Żylińska Post author

            Robert,

            przecież przez całą „Neurodydaktykę” przewija się wątek odejścia od pozorowania pracy w szkole! Mnie się wydaje, ze ja wciąż o tym pisze i wciąż się o to upominam! Mamy dziś system, w który umożliwia pozorowanie pracy i ja odnoszę wrażenie, że „przerabiaczom” materiału i wielkim odpytywaczom jest dziś dużo łatwiej niż nauczycielom, którzy starają się, by uczniowie uczyli się w czasie ich lekcji.

            A że szkoła jest odbiciem społeczeństwa, to tez oczywistość. Dlatego dziś mamy szkołę poza dobrem i złem, szkołę, która uczy rywalizacji i koncentruje się na tym, co mierzalne. W naszych szkołach nie tylko nie ma takich kategorii jak dobro i zło, ale nie ma też piękna. Nie ma, bo te wartości nie liczą się w społeczeństwie, żyjemy w świecie twardych danych, liczb, punktów procentowych, indeksów, stanin, itp.

            Można pozostać przy diagnozie. Szkoła jest jaka jest, bo jest odbiciem społeczeństwa. I co? Czy ta diagnoza ma być usprawiedliwieniem dla nicnierobienia? Nie chcę żyć w społeczeństwie, w którym lekarze mają wiedzę fachową, ale nie mają empatii, nie chcę mieć do czynienia z prawnikami, którzy jak Ryszard Moryc wykorzystują swoje wykształcenie do krzywdzenia ludzi. Nie chcę polityków, którzy dla zdobycia władzy są gotowi podpalić Polskę i wciąż budzić w ludziach strach. Bez zaufania społecznego, bez krytycznego myślenia, bez wartości moralnych ani nasz kraj, ani żaden inny, nie ma szans na rozwój. Wzorce postępowania tworzą się w dzieciństwie. Więc zmiany trzeba zacząć od szkół, bo na to, co dzieje się w domach, nie mamy wpływu.
            Nie wiem, czy to, co ja robię będzie skuteczne, ale wiem, że trzeba coś robić, by nasze dzieci były lepsze od nas! Niestety dziś robimy wszystko, by już w szkole nauczyć je rywalizacji, a nie współpracy. Uczymy je, że ten jest lepszy, kto zdobędzie więcej punktów, a to jest wielkie oszustwo! Ludzie najpierw muszą być dobrzy a dopiero potem mądrzy, bo inaczej całą swoją wiedzę wykorzystają na szkodę innych.

          • Robert Raczyński

            Jasne, pełna zgoda. Jeżeli jednak w odbiorze społecznym będzie dominował przekaz, że to nauczyciel odpowiada za całe zło, jakie spotyka dziecko w szkole, jeśli generalizując będziemy odbierać mu resztki zaufania (o autorytecie nawet nie marzę) i cały czas wymagać jedynie więcej i więcej, to namalujemy obraz karykaturalny, pełen półprawd. Ja wiem, że rzeczywistość skrzeczy i bardzo często szkoła niewiele różni się od tej rysowanej przez Watersa (też mam dziecko w szkole). Byłoby jednak cudownie, gdyby ktoś obdarzony autorytetem i zaufaniem pokazywał ludziom, że ci wszyscy nauczyciele, którzy nie spełniają ich oczekiwań nie wzięli się znikąd, a ci, którzy chcieliby szkołę zmieniać nie są w stanie zamieszkać na froncie walk na stałe, ani przeważyć szali. Czy nie frustruje cię obraz nauczyciela w mediach? Czy aby na pewno uśmiech dziecka i kieszonkowe na waciki zagwarantują nam zmiany na jakie czekamy? Nie chcę deprecjonować skali mikro i pracy u podstaw – sam często powtarzam „Róbmy swoje.”, od tego wszystko się zaczyna. Gorzej, jeśli również na tym się kończy. Większość „siłaczek” i „judymów” prędzej czy później z systemem się godzi, lub z niego odchodzi – ich udział procentowy w puli ogólnej jest raczej stały. Zmiana będzie więc trwać bardzo długo, bo to proces historyczny, a nie akt rewolucyjny. Jakoś nie wyobrażam sobie strajków pod hasłem „Precz z pp”…

          • Marzena Żylińska Post author

            Robert,
            oczywiście, że bardzo boli mnie obraz nauczyciela kreowany przez media. Leń, który pracuje 18 godzin w tygodniu i wciąż ma wolne. Jak się widzi zagonionych nauczycieli, pracujących nawet w weekendy …, to jest po prostu skrajnie niesprawiedliwe.

            Ale ja wierzę, że zmiany już nadchodzą. Jestem w gronie doradców pani minister J. K-R. Na kwiecień planujemy duży kongres edukacyjny, na którym chcemy zrobić nowe otwarcie, tzn. zainicjować proces odbiurokratyzowania szkół i wprowadzenia nowej kultury edukacyjnej opartej na różnorodności. Chodzi o uwolnienie oddolnych inicjatyw. A co będzie z pp, zobaczymy … Dyskusje w gronie doradców są bardzo obiecujące. Ostateczne decyzje podejmuje jednak minister, który musi się liczyć z opinią publiczną, koalicjantem …. Dlatego tak ważne jest mówienie o tym, co trzeba zmienić, wszędzie, gdzie się tylko da. Bo dziś jest ogromne zapotrzebowanie na złą szkołę!

          • Robert Raczyński

            Marzena, za ostatnie zdanie biję ci brawo na stojąco! 🙂
            Ono doskonale pokrywa się z moimi obserwacjami. Często dyskutowałem o tym z Wiesławem – na dobrą szkołę jest za słaby popyt, przynajmniej ten świadomy i uzewnętrzniany. Przekonaj o tym panią minister.

          • Marzena Żylińska Post author

            Robert
            Dziękuję 🙂
            Ale to bardzo smutna konstatacja. Jednak chcąc zmieniać system edukacji, trzeba mieć realistyczny obraz rzeczywistości.

            Czytam teraz „Budzące się szkoły” (po niemiecku, ale książka jest już tłumaczona na polski) i wciąż zaglądam do bloga! Teraz kończę (z blogiem 🙂 i oddaję się już tylko lekturze! książka jest doskonała!

        • Staszek

          klasyczny syndrom sztokholmski. 😉

          • Marzena Żylińska Post author

            Hmmmm,….. nie rozumiem do czego odnosi Pan syndrom sztokholmski 😉

      • Marta Mrozik

        No właśnie w żadnym miejscu nie odwołuję się do etosu i takie odwoływanie się uważam za szkodliwe. Poprostu myślę, że trzeba dbać o siebie, zadbać o to, żeby nie być sfrustrowanym. Mnie w szkole nie frustrowała biurokracja, najbardziej mnie frustrowało to, że ja gadam do tych dzieci, czegoś je chce nauczyć, a one nie słuchają, więc coraz więcej gadam, a one konsekwentnie coraz mniej słuchają, itd. I dopiero kiedy dotarło do mnie, że ja się muszę dobrze bawić w czasie zajęć (bo akurat taka konstrukcję mam), dać sobie przestrzeń na moje własne błędy, zadawanie pytań nie uczniom, ale takich w przestrzeń, na które nie mam odpowiedzi, powiedzieć ‚słuchajcie, nie wiem czy nam to wyjdzie, bo nie zrobiłam nigdy tak, ale spróbujmy’ pozwolić im malowac zielone krowy i tęczowy piasek i malować razem z nimi, pozwolić im układać testy itp, robić błędy itp, i jak im się zaczęło pojawiać w oczach to ‚coś’ to frustracja przeszła. Główna rzecz, która mnie potem frustrowała to rady pedagogiczne i rozmowy na temat kto komu nie powiedział dzien dobry, ile razy i w jaki sposob go ukarac….
        300% normy? Nie twierdzę, że pracy jest mało, ale też nie czuję, żebym pracując w szkole pracowała więcej niż teraz… A zdecydowanie nie więcej niż znajomi w korporacjach…
        No i ponawiam pytanie: co konkretnie przeszkadza, żeby wyjść z dziećmi z ławek i zrobić takie zajęcia, żeby to one same odkryły wszystko, przygotowały i poznały?

      • Ależ właśnie Pani się odwołuje do etosu!
        Nic (a przynajmniej niewiele) temu nie przeszkadza. Ale też nic do tego nie motywuje. Pani ma wewnętrzną potrzebę takiego wyjścia z ławek, to Pani wychodzi, a 90% nauczycieli nie ma takiej wewnętrznej potrzeby, więc nie wychodzi. Pani to robi hobbystycznie, dla własnej satysfakcji, obok systemu.
        Inni szukają satysfakcji gdzie indziej, a w pracy mniej lub bardziej rzetelnie wykonują to, czego oczekują od nich przełożeni. Sumiennie wypełniają dziennik, rozpisują tematy swoich zajęć z rocznym wyprzedzeniem, nie spóźniają się do pracy, zawsze w terminie robią obowiązkowe badania lekarskie i kolekcjonują zaświadczenia o ukończeniu szkoleń z bzdetów.
        Wychodzenie z ławek nie należy do ich obowiązków pracowniczych. Nie tego oczekuje od nich system i nie z tego są rozliczani. Prowadzenie zajęć „przyjaznych dzieciom” czy też „przyjaznych mózgom dzieci” nie ma żadnego wpływu na ich wynagrodzenia czy karierę. Jeśli już, to może zaszkodzić.

        • Marta Mrozik

          Dla mnie to nie etos. To dbanie o siebie 🙂 Co też pewnie jakimś etosem jest 🙂 I ja bym się nie czepiała, gdybym usłyszała: ‚ja się tak uczyłam/em i się nauczyłam/em i oni też się tak nauczą’,’nie chce mi się’, ‚lepiej się czuję kiedy przychodzę na lekcję, wykładam, testuję i wymagam’ (ze szczgólnym naciskiem na ‚lepiej się czuję’). I OK. Tzn. z mojego punktu widzenia nie ok, ale zostawiam. Tylko, że większość tych osób zaraz dodaje, że ta dzisiejsza młodzież się nie uczy. Że to orka na ugorze. No więc jak to jest? Bo oczywiście nie ma obowiązku, zgadzam się, ale to chyba trochę jak z wyborami – jak nie głosowałeś, to nie narzekaj teraz – jak nic nie starasz się zmienić to nie masz prawa narzekać… Ale myślę, że to jest mało konstruktywna dyskusja, bo znowu skupiamy sie na tym, co jest źle zamiast na tym w jaki sposób próbować, żeby sobie krzywdy nie zrobić (bo jakoś mi tak wychodzi, że tutaj jest problem) – tzw. comfort zone 🙂

        • Takie dbanie o siebie to właśnie etos zawodowy. Jednym dla poczucia zadbania o siebie potrzebne jest wykonywanie swojej pracy zgodnie z ich uwewnętrznionym rozumieniem jej misji, a inni do pracy chodzą, by zrobić to, czego od nich pracodawca oczekuje, zarobić na życie, a zadbanie o siebie rozumieją jako usunięcie zmarszczek botoxem i regularne wizyty u kosmetyczki. Tych drugich jest zdecydowanie więcej. Od apeli o zaangażowanie nie przybędzie tych pierwszych.

          A „orka na ugorze” — narzekanie jest w naturze Polaka 😉 To po prostu element sztafażu i hipokryzji szkolnej. Jeśli co chwilę przypomina się „wypełniaczom obowiązków”, że etos obowiązuje, to muszą się tłumaczyć lub racjonalizować przed samymi sobą, dlaczego tego etosu nie spełniają.

          I tak będzie zawsze tam, gdzie wymogi systemu są niespójne z etosem.

  6. Agunek

    Ja tez jestem mamą takiego Jurka z drugiej klasy. Przeniosłam syna do szkoły, która przyjęła nas z pełnym zrozumieniem oferując aktywne metody nauczania, ale bardzo szybko okazało się, że ta niepubliczna placówka niewiele różni się od państwowej podstawówki. Może tempo przerabiania zeszytu ćwiczeń jest szybsze 🙁

    • Robert Raczyński

      Niestety, większość znanych mi szkół niepublicznych, społecznych i w inny sposób „alternatywnych”, niczym specjalnym w kwestii metodycznej od oświaty systemowej się nie odróżnia. Królują dwa podejścia: Totalne podporządkowanie „płacącym, więc wymagającym” (Pani klasówkę trudną zrobiła? A to brzydka pani, zatrudnimy taką, która takich wymagań mieć nie będzie…), oraz, na drugim biegunie, „niech się cieszą, że mogą nam płacić” – szkoły bazujące na swojej legendzie i bałwochwalczym podziwie aspirujących do „elyty”. O ile w pierwszym modelu, uczniowie mają pełny komfort psychiczny (do momentu konfrontacji z rzeczywistością pozaszkolną), o tyle w drugim, cały ciężar edukacji spoczywa na rodzicach, którzy zadbają, by dziecko nadążało za wymaganiami szkoły i nie odstawało od reszty rówieśników, jeśli nie ma jeszcze „korków” z pięciu, sześciu przedmiotów. Tak to jest, kiedy nie ma z kim przegrać…

      • Marzena Żylińska Post author

        Tak, tak, zapotrzebowanie na złą edukację ….

        Nauczycielka pracująca w bardzo elitarnej społecznej, szkole powiedziała mi coś takiego:
        „Rodzice naszych uczniów płacą każdego miesiąca ogromne pieniądze, a potem oczekują od nas, że będziemy robić dokładnie to samo, co w każdej innej szkole. My wiemy, jak uczyć, ale często musimy rezygnować z najlepszych rozwiązań, bo rodzice uspokajają się dopiero wtedy, gdy na lekcjach trzepiemy jeden test za drugim. Wtedy nabierają przekonania, ze dobrze wydają swoje pieniądze.”

        I co z tym zrobić? Edukować! Ta szkoła chce, żebym zrobiła szkolenie dla rodziców.

      • A ja, jak Katon o Kartaginie: metodyka jest tu wtórna wobec wymogów systemowych, które są niezależne od nich i zewnętrzne zarówno wobec rodziców, dzieci, jak i tych szkół.

        Szkoły niepubliczne (poza tymi bardzo nielicznymi, zupełnie pozasystemowymi) zobowiązane są do realizowania podstawy programowej i organizowania zajęć w system klasowo-lekcyjny, z prawnie wymaganymi liczbami godzin na poszczególne przedmioty. Oczywiście mogą robić więcej, ale to zawsze jest margines, bo te wymagane prawem już wypełniają niemal cały czas, jaki dziecko spędza w szkole. Są też rozliczane nie tylko przez rodziców, ale i przez nadzór pedagogiczny z wyników egzaminacyjnych swoich uczniów.

        Trudno się też dziwić rodzicom, że wobec obowiązującego systemu rekrutacji na studia, za pierwszy i niepomijalny wymóg, jaki stawiają szkole, to by ta przygotowała ich dzieci do zdania matury na jak najwięcej punktów.

        No więc i nie dziwmy się, że niewiele się od tych państwowych różnią metodycznie…

        Oczywiście, są też szkoły prywatne, zwłaszcza na wczesnym etapie, gdzie nie stawia się żadnych wymogów, nie uczy niczego (poza miłym spędzaniem czasu w zaprzyjaźnionej grupie) — ja je nazywam „szkołami radości, tańca i jazdy konnej”, a Robert „klasówkę? A to brzydka Pani!”, z których często wychodzą dwunastolatkowie nie umiejący pisać. I dopiero wtedy rodzice zauważają z ręką w nocniku, że może jednak nie o radość, taniec i jazdę konną chodziło.
        Tym jednak nie można zarzucić zbieżności metodycznej z państwowymi…

  7. Michał Petrycki

    Chciałbym skomentować wpis Pani Marzeny o Rosji i Chodorkowskim i systemu jaki w Rosji panuję. Uczę angielskiego dzieci niewidome w Laskach pod Warszawą w szkole specjalnej w zawodówce. U nas nie realizuje się programu ( chociaż formalnie go piszemy i oddajemy Dyrektorowi). Na lekcji pracujemy z młodzieżą bardzo powoli ( nic nas nie goni). Co więcej lepiej jest z uczniami zrobić dużo mniej a skuteczniej. Gdy jest taka potrzeba śmiało odchodzimy od tematu lekcji. Czasem jak uczniowie mają jakieś problemy nie związane z lekcję to np. ja staram się ich wysłuchać, coś im doradzić i trochę być jak psycholog. Ponadto dużo mamy różnych wycieczek i różnych spotkań z zaproszonymi gośćmi. Podany przez Panią Marzenę przykład o Rosji, Chodorkowskim i tym jaki jest tam ustrój świetnie pokazuje jak skomplikowany jest nasz świat i życie. Jest to wspaniały temat na lekcję Wos-u czy Historii, dający nam wszystkim do myślenia. Jest to pasjonujące zagadnienie. Myślę, że nie ma na niej jednej dobrej odpowiedzi. Taka lekcja bardzo dobrze przygotowałaby uczniów do życia w świecie, jak już skończą szkołę.

  8. Michał Petrycki

    Uczę angielskiego dzieci niewidome w szkole specjalnej ( zawodowej ) w Laskach pod Warszawą. U nas nie realizujemy programu i mamy w związku z tym sporo swobody. Mamy dużo wycieczek i spotkań z gośćmi. Problem ustroju Rosji i Chodorkowskiego to świetny problem na lekcję Historii, czy WOS-u. Nie ma tu jednej dobrej odpowiedzi i pokazuje nam jak świat jest skomplikowany i życie. Taki temat by na pewno bardzo zainteresował uczniów, uaktywnił i przygotował do przyszłego życia. A tego tak bardzo nam trzeba.

  9. Dobry wieczór. Pozwolę sobie na upublicznienie pani strony na prowadzonej przeze mnie stronie na FB. „Pani minister, dajmy już spokój z tą reformą”. W skrócie napiszę, ze reprezentuję pogląd chyba większości polskich rodziców, którzy nie są przeciwni edukacji 5 i 6-latków ale wyrażają wyraźną dezaprobatę wobec metod i warunków w jakich to się odbywa. Pozdrawiam
    ps znajdzie pani również na mojej stronie wspomniany wcześniej obrazek z „50% poprawiona czerwonym długopisem i uwaga typu: ‚pisz starannie, musisz dużo ćwiczyć’”

  10. Danusia

    „Dzieci nie zostały stworzone do uczenia się przez siedzenie i słuchanie. Ich mózgi najefektywniej rozwijają się wtedy, gdy mogą aktywnie eksplorować świat, zadawać pytania i samodzielnie rozwiązywać problemy”
    Zgoda, a starsze dzieci np. studenci mogą się uczyć słuchając przez godziny wykładów? Wykład panuje na każdym poziomie, również na prezentacjach z różnych tematów.
    Danusia

    • Marzena Żylińska Post author

      @ Xawer
      Dziękuję za lajka, ale to bardzo smutna konstatacja i wyobrażam sobie, jak mocno może dotknąć nauczycieli, którzy ucząc tak, jak ich nauczono na metodycznych seminariach, dowiadują się, że ich praca przynosi więcej szkód niż pożytków.

      Danusiu,

      długie siedzenie dla nikogo nie jest dobre, bo wtedy nasze mózgi nie mogą być dobrze odżywione. Amerykański badacz mózgu John Medina pisze nawet, że gdybyśmy sztucznie chcieli stworzyć środowisko maksymalnie utrudniające mózgowi pracę, byłoby to coś na kształt naszych szkolnych klas.
      Efektywna nauka wymaga aktywności uczącej się jednostki i powinna wykorzystywać wszystkie drogi prowadzące do mózgu, a więc nie tylko słowa i kanał werbalny.

      Im starsi uczniowie, tym łatwiej skoncentrować się na wykładach, ale żeby te były efektywne, muszą spełniać kilka zasad. Nasze mózgi zostały tak skonstruowane, że pomijają rzeczy nudne, banalne i oczywiste. Większość wykładów, których wysłuchałam w moim życiu była nudna.
      Tak więc wykłady mogą być efektywne, jeśli mówca jest dobry i potrafi utrzymać uwagę słuchaczy. Ale nigdy i w żadnym wieku nie możemy sprowadzić procesu uczenia się do siedzenia i słuchania. Wszystko rozbija się o proporcje, … Te są dziś zupełnie zaburzone. Ale najtaniej zorganizować studia bazujące na wykładach.

    • „Wszystko rozbija się o proporcje”
      No przecież studia nie bazują na wykładach!
      Nie chce mi się analizować dzisiejszych uniwersyteckich planów zajęć, ale za moich czasów na każdą godzinę wykładu przypadało ponad dwie godziny ćwiczeń w kilkunasto-dwudziestoparo osobowych grupach i około pół godziny laboratoriów. A na starszych latach do tego dochodziły jeszcze seminaria studenckie. Do tego niewyliczalna ilość czasu spędzana w bibliotece, na lekturach, albo na samodzielnym rozwiązywaniu problemów w domu. Tym bardziej nie licząc czasu, spędzanego na studenckich dyskusjach na naukowe tematy w obskurnej piwiarni „Baryłka” (dziś jest tam Empik, na rogu Grójeckiej i Banacha).
      A przy tym wykłady nie były obowiązkowe — kto wolał (ja niemal zawsze tak wybierałem, poza kilkoma profesorami, mówiącymi niezwykle ciekawie, jak A.K.Wróblewski) na nie w ogóle nie chodził, a uczył się z tekstów pisanych.

      „Większość wykładów, których wysłuchałam w moim życiu była nudna.”
      Co Cię powstrzymywało przed wyjściem po angielsku z takiego wykładu i nieprzychodzeniem na kolejny wykład tego profesora?

      „to bardzo smutna konstatacja”
      Smutna, ale to nie umniejsza jej prawdziwości. Wydaje mi się też, że w szkole powinniśmy się kierować raczej dobrem uczniów, niż urażonymi uczuciami niekompetentnych nauczycieli — niezależnie od tego, kto ponosi odpowiedzialność za tę niekompetencję.

      • Danusia

        Taki temat obok wprowadziłam. Bo po uczestnictwie w różnych prezentacjach dla dorosłych, zauważyłam, że większość z nich stanowi wykład.
        Nawet jeśli wykładowca zapowie, że mozna mu zadawać pytania, to nie pozostawia miejsca na te pytania, a na końcu każdy już zapomina, o co chciał zapytać.
        Miałam ostatnio dwa takie zdarzenia z zagranicznymi ekspertami:
        – Jeden powiedział, że nauczycieli trzeba tak uczyć, jak oni mają uczyć uczniów, po czym dał 2h wykład.
        – Drugi mówił o tym co się sprawdza w nauczaniu, a na pytanie z sali – dlaczego nie stosuje tego na wykładzie, odpowiedział, że na wykładzie nie ma na to czasu.

        Może zamiast dawać wskazówki innym, spojrzymy na nasze „wykłady”, czy one są zgodne z neurodydaktyką?
        D

        • Marzena Żylińska Post author

          Danusiu

          Sam fakt, iż ktoś wygłosił wykład, nic nie mówi o tym, czy zastosował wnioski płynące z badań nad mózgiem, czy też nie.

          Trzeba tu uwzględnić 2 aspekty:

          1) Jakość wykładu: Czy mówca mówił tak, by utrzymać uwagę, czy też w sposób nudny i mało atrakcyjny. Tu można by wymienić wiele elementów ułatwiających koncentrację i skupienie: uaktywnienie emocji, personalizacja, rodzaj kodowania / poziom przetwarzania informacji, …..

          Jeśli wykładowca lub nauczyciel w szkole potrafi tak mówić, że słuchacze / uczniowie z uwagą go słuchają, to znaczy, że ich mózgi są aktywne.
          Dzieci lubią słuchać bajek i bardzo dużo z nic zapamiętują … Oczywiście lubią też słuchać innych ciekawych rzeczy.

          Konferencje
          Ale niezależnie od tego, jak dobry był wykład, potem powinno się zrobić warsztaty.
          Problem w tym, że wykładu może słuchać 100 lub 300 osób, a w warsztatach może wziąć udział max. 25 osób. Dlatego z warsztatami na konferencjach są problemy organizacyjne. Na studiach jest inaczej, bo oprócz wykładów studenci mają ćwiczenia.

          Jednak … tu wracamy do konferencji i szkoleń, jeśli wykład rozbudził zainteresowanie, a nawet fascynację, to słuchacze mogą sięgnąć po książki, artykuły, zacząć szukać i aktywnie wchodzić w temat.

          Znam nauczycielkę historii, która tak potrafiła opowiadać na lekcjach, że jej uczniowie wszystko zapamiętywali i – co ważniejsze – ta kobieta tak potrafiła rozbudzić zainteresowanie omawianymi tematami, że sami potem szukali, czytali, zgłębiali. Miała wielu olimpijczyków i wielu uczniów szło na historię. Gdy ktoś ja pytał o repertuar metodyczny, to odpowiadała, że ona na lekcjach wszystko uczniom opowiada. Hmmm, odpowiadał rozmówca. A poza tym?
          ‚No ja tylko opowiadam, a potem sobie rozmawiamy.

          Słuchanie jest czynnością wymagającą ogromnej aktywności w mózgu, a dobry wykład może uaktywnić wiele ważnych centrów. Ważne, by ten wykład był dobry!

          • Danusia

            Dzięki za wyjaśnienie. Faktycznie bywają porywające wykłady. Ale czy siedzenie w jednym miejscu bez aktywności przez 1,5h nie szkodzi angażowaniu umysłu?
            Rozumiem, ze przy małych dzieciach to jest niedopuszczalne, a przy starszych możliwe?
            Chciałabym, abyśmy mówili o też o innych sposobach angażowania umysłu, nie tylko poprzez ruszanie się. Bardzo potrzebne są takie wskazówki nauczycielom na każdym poziomie.
            Jeszcze nauczyciele wczesnoszkolni najlepiej sobie z tym dają radę, bo dziecko małe wymusza angażujące metody, a potem to tylko z nudów przychodzi umrzeć.
            Danusia

          • Marzena Żylińska Post author

            Danusiu, masz rację!
            Nasz mózg został stworzony do tego, żeby rozwiązywać problemy, przetwarzać różne informacje i na tej podstawie tworzyć ogólne reguły. Im więcej zmysłów bierze w tym udział, tym więcej struktur neuronalnych jest aktywnych. Mówiąc krótko, wysyłamy dzieci do szkoły, żeby rozwijać całe mózgi, a nie wybrane struktury hipokampa. Ludzie nie zostali przystosowani do uczenia się poprzez siedzenie i słuchanie, a nasze mózgi nie są dobre w reprodukowaniu danych. Gdy są zmuszone do nauki w ten sposób, robią to z wielką niechęcią i bardzo małą efektywnością.
            Dlatego wciąż piszę o tym, że szkoły w ich obecnej formule utrudniają, a nawet hamują naturalne procesy uczenia się. I dlatego szkołę trzeba dziś wymyślić od nowa!

            Na piątek zaplanowane jest spotkanie założycielskie Budzącej się Szkoły 🙂
            Oczywiście o wszystkim napiszę!

          • Grupy inicjatywnej? A co z osobami, które deklarowały zainteresowanie i chęć udziału w tym projekcie – podczas konferencji w Bydgoszczy?

          • Marzena Żylińska Post author

            Grażka,

            najpierw trzeba powołać do życia jakieś stowarzyszenie, mieć jakąś formę prawną, statut, zdobyć jakieś środki finansowe, jednym słowem zrobić pierwszy krok. Będziemy chcieli jak najszybciej zorganizować jakiś kongres, konferencję i wtedy wszystkich chętnych zaprosimy. Teraz jest to spotkanie kilku osób.

          • no to czekamy… 🙂

      • Zadam Ci to samo pytanie, co Marzenie: co Cie powstrzymuje przed wyjściem z tak prowadzonej prezentacji przed jej końcem?

        Jeśli jest dobra i ciekawa, to jej słuchasz i jesteś zadowolona.
        Jeśli jest do bani, nudna, a na pytania nikt nie odpowiada, to po co tracisz czas na siedzenie tam?

      • Róża

        Ja już wprawdzie studia skończyłam parę lat temu, ale jednak parę, a nie kilkanaście, i muszę Cię Ksawery rozczarować – przynajmniej jeśli chodzi o UW i wydziały humanistyczne, z którymi miałam styczność. Wykłady pod koniec mojej bytności na wspomnianej uczelni zrobiły sie obowiązkowe – ze sprawdzaniem listy włącznie. Widać zbyt dużo studentów (w tym ja) regularnie się z nich urywało… A ćwiczenia… Były to wykłady prowadzone dla odmiany nie przez profesorów czy doktorów, ale przez studentów. Na ocenę. Co więcej, na większości takich ćwiczeń niechby student spróbował odejść od formy wykładu… Uch, marny jego los. Niekiedy los był już marny, kiedy wykorzystywało się inne źródła niż te zalecone przez wykładowcę, nawet jako dodatek. A, jeszcze obowiązkowo trzeba było pozostawić po sobie pamiątkę w formie wydruku konspektu wykładu. Dla kolegów-studentów, którzy potem mogli się z niej uczyć. I tyle. Nudno było jak diabli, a wyjść się nie dało… A, no przecież, nie można było, bo punkty trzeba uzbierać na zaliczenie roku, a punkty są za chodzenie na zajęcia… Opcja „oleję wykład, pouczę się w domu/bibliotece/z koleżanką” nie bardzo wchodziła w grę, bo swoje godzinki trzeba było odsiedzieć w konkretnej sali…

      • Czuję się mocno rozczarowany. Nie sądziłem, że UW posunie się do zarządzenia obowiązkowości wykładów i sprawdzania listy. Co za czasy, co za obyczaje, Senat o tym wie i nic nie robi 🙂 Na Fizyce na szczęście do tej pory obowiązkowe nie są. I ćwiczenia jednak nadal wyglądają lepiej — w większości to rozwiązywanie jakichś problemów rachunkowych przy tablicy. I to zdecydowanie bardziej „problemów”, niż „zadań”.
        Choć czasami to prowadzący ćwiczenia pokazuje modelowe rozwiązanie albo wyprowadzenie czy dowód jakiegoś prawa — to można uznać za rodzaj wykładu. Ale niemal zawsze zaraz po takim pokazywaniu modelowych rozwiązań przechodzi się do rozwiązywania zbliżonych problemów przez studentów albo do szerszej dyskusji własności otrzymanego rozwiązania.

        Za moich czasów obowiązkowe były wykłady tylko na studium wojskowym i z marksizmu i ekonomii politycznej (choć prowadzący zarówno marksizm, jak i ekonomię nie egzekwowali tej obowiązkowej obecności i jasno dali do zrozumienia, że jak ktoś nie chce, to może nie przychodzić).

        • Marta Mrozik

          No to ja tu powiem coś. Ponieważ na studiach byłam jeszcze grzeczną dziewczyką ;), nie wychodziłam z nudnych wykładów, bo było mi głupio, a jednocześnie nie byłam na tyle śmiała, żeby w wykładach przeszkadzać, więc nie zadawałam pytań. Teraz wychodzę. Doszłam do takiego momentu, kiedy szkoda mi czasu na cos nudnego, co jedynie potrafi zniechęcić do tematu, zamiast pozwalać nauczyć się czegoś. I wychodzę… Trochę mi szkoda prowadzących wtedy, ale trudno. Jeśli mam na szali ich dobre samopoczucie i mój czas, to jednak wybieram to drugie. Jeśli muszę zostać, zajmuję się czymś innym, a jeśli się daje, to wchodzę w interakcję z prowadzącym. ;))) (o zgrozo, co za uciążliwa słuchaczka!)

          • Właśnie! To może jest temat na gender study — zjawisko grzecznych panienek — pilnych uczennic. Nie więcej, niż 20% studentów I roku fizyki to były kobiety. Jednak na nudnych wykładach stanowiły większość na sali.

            Prowadząc różne zajęcia starałem się zawsze demoralizować dziewczynki, żeby nie były aż tak grzeczne, ale niektóre bywają bardzo zatwardziałe w tej swojej grzeczności 😉

          • Marzena Żylińska Post author

            Xawerku,

            i jak Ci się to udało? Mam tu na myśli demoralizowanie panienek polegające na nakłanianiu ich do tego, by miały odwagę wyrażać swoje zdanie.
            Swoim zdaniem, to ciekawe, czy rzeczywiście różnice między kobietami i mężczyznami są w tej kwestii aż tak duże. To byłoby bardzo ciekawe badanie 🙂

            Pozdrawiam serdecznie z Sulejówka 🙂

          • Różnice genderowe są tu bardzo widoczne — choć nie chcę tu spekulować, czy to wynika z „natury”, czyli naturalnej różnicy psychiki między płciami, czy z „imprintu kulturowego”, jak twierdzą genderyści. Właśnie na takim poziomie, jaki przytoczyłem: na nudne i głupie wykłady chodziła połowa dziewczyn z roku i może co piąty z chłopców.

            Na skuteczność deprawacji panienek nie narzekam — niemal zawsze mi się to udawało, choć nie potrafię ocenić, na ile w tym było mojej zasługi, a na ile to naturalny proces dorastania i emancypowania się, niezależny ode mnie. Sądzę, że i bez mojego poszturchiwania by tę odrobinę asertywności posiadły, najwyżej odrobinę później. Marta stała się tą naughty girl, bez mojej pomocy. (Pani Marto, mam nadzieję, że nie czuje się Pani dotknięta!)

            Być może działa tu moja, zupełnie nie wyreżyserowana, ale całkowicie naturalna mowa ciała: gdy panienka mi przytakuje, to widzi na mojej gębie znudzenie, a często i politowanie, ale gdy ośmieli się podważać i dyskutować z tym, co jej mówię, to może zauważyć w moich oczach duże zaciekawienie, a gdy ta jej krytyka jest zasadna, to głębokie uznanie, czase3m wręcz podziw.

            Z chłopcami zresztą jest podobnie, tylko z jednej strony im zazwyczaj łatwiej przychodzi asertywność i krytycyzm, ale z drugiej mniej podatni są na tak wyrażane uznanie.

            To zresztą nie jest, oczywiście, ścisłe rozróżnienie między płciami, sztywno stosujące się do konkretnych osób, a wyłącznie stereotyp, czyli stwierdzenie statystycznej prawidłowości w rodzaju „dwudziestoletni chłopcy są wyżsi od dwudziestoletnich dziewczyn”.

            Pewnie, że takie badania byłyby ciekawe. Ale „gender studies”, zamiast zajmować się takimi tematami, biją ideologiczną pianę o historycznej krzywdzie kobiet.

          • Marta Mrozik

            😀 Ja krnąbrna zawsze byłam z tym, że do pewnego momentu tylko w domu (z gatunku tych bachorów, które kładły się na ziemi i waliły pieściami i nogami, albo nie było mowy, żeby wyszły z mamą na zakupy po szkole, jeżeli ta nieopatrznie dała im szlaban pt.: ‚przez cały tydzień wracasz ze szkoły do domu i już nigdzie nie wychodzisz’):)Ale na zewnątrz należało być grzeczną :)I myślę, że te różnice w asertywności są społeczne, a nie wynikają z różnic w budowie mózgu itp.
            Ale nam się odbiegło od tematu.
            Ale skoro tak, to jak to jest, że (teraz będzie baaaardzo over generalizing) chłopcy w jakiś sposób czują potrzebę ruchu znacznie bardziej niż dziewczynki. Dziewczynki dają radę uczyć się na siedząco (z niezłymi efektami, przynajmniej w danym momemncie), chłopcom to przychodzi dużo trudniej (?). No i to pewnie też wynika z uwarunkowań społecznych – dopóki nie poszłam do szkoły, chodziłam po drzewach, wiecznie miałam pozdzieraną skórę na łokciach i kolanach i siniaki.

          • Z różnicą w potrzebie ruchu to widzę to tylko po małych dzieciach, przedszkolakach, czy wczesnopodstawówkowych — z którymi mam najmniej doświadczenia. Choć to też jest bardzo indywidualne — znałem siedmiolatka chłopca, który ponad dwie godziny spędzał w fotelu na dyskusjach ze mną, wstając najwyżej po to, by przynieść z regału książkę, czy coś innego, co miało nam służyć za ilustrację do dyskusji.

            Wielu ludzi, piszących o metodach pedagogicznych (w tym Marzena) tę wczesnodziecięcą potrzebę rozszerza na całość edukacji. Tymczasem u już troszkę starszych, 12+, z którymi miałem najwięcej do czynienia, ani u dziewczynek ani u chłopców, nie widzę żadnych problemów z prowadzonymi bez przerw dłuższych, niż nastawienie wody na herbatę, dwu- trzygodzinnymi zajęciami „krzesłowo-tablicowymi” (czyli w realiach zajęć indywidualnych: krzesło/fotelik, biurko/stół, kartki i ołówki, laptop i książka).

            W szkole dzieci (również starsze) nie mogą wysiedzieć w ławkach nie dlatego, że koniecznie potrzebują ruchu w tym momencie, ale dlatego, że lekcje i ich tematy są beznadziejnie nudne. Na ciekawych zajęciach mogą siedzieć bez problemu — tak, jak siedzą bez problemu w kinie albo przed ekranem z grą komputerową.

            Dziewczynki stają się najgrzeczniejszymi panienkami chyba w wieku licealnym. U jednych demoralizacja ku asertywności pojawia się po kilku zajęciach ze mną, a inne muszę ośmielać czasem i rok…

          • Robert Raczyński

            „W szkole dzieci (również starsze) nie mogą wysiedzieć w ławkach nie dlatego, że koniecznie potrzebują ruchu w tym momencie, ale dlatego, że lekcje i ich tematy są beznadziejnie nudne. Na ciekawych zajęciach mogą siedzieć bez problemu — tak, jak siedzą bez problemu w kinie albo przed ekranem z grą komputerową.” – Ta obserwacja jest zasadnicza. Niektórzy będą się jednak upierać, że te szkolne, odgórnie podyktowane, niezborne próby utrzymania na sobie uwagi uczniów o zupełnie różnych potencjałach intelektualnych i kulturowych, zebranych w zupełnie przypadkowo skonfigurowanych zespołach, wcale nie są czystą ekwilibrystyką i służą nie tylko samej edukacji, ale także rozwijają nauczycielski warsztat. Co więcej, wszyscy wiedzą, że się da… Zawsze można popracować w grupach albo dać jakiś show na poziomie, który rozbawi nawet tych niewyrafinowanych i zajętych dłubaniem w nosie. Problemem jest jedynie incydentalność i efektywność takiego „da się” – tym mało kto się przejmuje…

  11. noname

    Pani Marzeno,

    Zacznę od tego, że odkryłam Pani bloga niedawno i bardzo cieszy mnie jego istnienie, a przede wszystkim fakt, że temat ‚dostosowania’ szkoły do potrzeb uczniów nie jest martwy.
    Chciałabym dodać kilka myśli do dyskusji na temat blokowania potencjału dzieci poprzez „unieruchamianie” ich w ławkach, narzucanie schematów itd.
    Nie mam jeszcze dzieci, napiszę o swoich doświadczeniach ze szkoły. Byłam reprezentantką tej, pewnie mniej kreatywnej i ruchliwej części dzieci, wobec czego akceptowałam szkołę taką jaka była. Nie miałam nigdy problemów z nauką i pierwsze 12 lat edukacji po prostu zaliczyłam, nie dyskutując z formą, w jakiej w szkole dostarczana jest wiedza.
    Pierwsze, konkretne refleksje na ten temat pojawiły się na studiach. Studiowałam matematykę. Kończąc szkołę, z samymi piątkami i maturą „na maxa” miałam wrażenie, że z matematyki umiem chyba już wszystko…;) i to przekonanie zostało zweryfikowane już w pierwszym tygodniu studiów, kiedy okazało się, że to czego uczyłam się w szkole, z matematyką nie miało wiele wspólnego – były to raczej rachunki + zbiór podstawowych narzędzi do rozwiązywania zadań…
    Studia skończyłam kilka lat temu, i mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że ich wybór był jedną z najlepszych decyzji w moim życiu. Dopiero tam nauczyłam się pokonywać swoje intelektualne bariery, zrozumiałam jak ciekawe rzeczy można robić, i chyba pierwszy raz na serio się czymś zainteresowałam. Pojawiło się jednak naturalne rozczarowanie tym, ile czasu wcześniej zmarnowałam powtarzając w kółko ten sam materiał…(dodam, że na przestrzeni tych 12 lat szkoły miałam kilku na prawdę oddanych nauczycieli z matematyki, którzy przygotowywali mnie do konkursów itp, więc to nie oni stanowili problem). Odpowiedź na pytanie, dlaczego w szkole nie ma więcej materiału (tak, żeby na studiach nie marnować czasu na nadrabianie „braków” – nieznajomości prostych, ale nieobecnych w materiale szkolnym narzędzi) wydaje się być oczywista: bo trzeba dostosować poziom do wszystkich, a dzieci są bardziej lub mniej zdolne – słyszałam to wiele razy…;)). Ale zaczęło mnie zastanawiać też, dlaczego z roku na rok obniżany jest na przykład poziom matur a wciąż pojawiają się głosy (w dużej liczbie zresztą), że jest zbyt trudno itd itd. Jestem przekonana, że młodzież nie jest mniej zdolna, że są nauczyciele, którzy mają ochotę uczyć. Być może chodzi właśnie o to, że młodzież/dzieci są zdemotywowane i zblokowane, nie wynoszą z lekcji zbyt dużo, nie rozumieją przede wszystkim czego się uczą i w jakim celu, ogranicza się „dla nich” przerabiany materiał, a cierpią na tym dokładnie wszyscy. Kilka razy usłyszałam na studiach komentarz od prowadzących, że z roku na rok młodzież po szkole przychodzi z coraz mniejszą wiedzą. Nie jest to motywujące – niektórzy z tych młodych ludzi wytłumaczą sobie w końcu, że po prostu „mają mniejszy potencjał”. Ograniczanie materiału zamiast prób rozbudzenia (albo nie zabijania!) ciekawości jest absurdem 🙁 Nigdy w życiu nie ma tyle czasu na beztroską naukę ile w szkole…moim marzeniem jest, żeby ten czas był wykorzystywany efektywnie.

    • Robert Raczyński

      „Ale zaczęło mnie zastanawiać też, dlaczego z roku na rok obniżany jest na przykład poziom matur a wciąż pojawiają się głosy (w dużej liczbie zresztą), że jest zbyt trudno itd itd. Jestem przekonana, że młodzież nie jest mniej zdolna, że są nauczyciele, którzy mają ochotę uczyć.” – To spostrzeżenie traktowane jest na ogół jako argument piętnujący prymitywizm szkoły, jej niedostosowanie do wymagań ucznia oraz niestosowanie przez nią nowoczesnych form kształcenia. Nie będę adwokatem diabła, z pewnością w większości aspektów szkoła zawodzi. Zastanawia mnie jednak, dlaczego ta, masowa już, konstatacja uzewnętrznia się dopiero wtedy, gdy „nowoczesne podejście pedagogiczne” obecne jest w oświacie od z górą trzydziestu lat? Z pewnością jesteśmy bardziej świadomi i bogatsi o doświadczenia tych lat, ale mam wrażenie, że ten rzekomo nieużywany, nowoczesny warsztat w dużym stopniu przyczynił się do obecnej sytuacji. Coś pożytecznego z ery prymitywnej, transmisyjnej i niepodmiotowej pedagogiki zostało chyba bezpowrotnie utracone – mimo wszystkich pięknych tez, tysięcy ton papieru i rozwiązujących wszelkie problemy dekretów, skuteczność edukacji (w realu, nie na papierze) wciąż pozostaje taka sama. Ilość wyprodukowanych „magistrów” nijak nie przekłada się na ich jakość, ludzie, którzy predysponowani byli do zdobycia wykształcenia, zdobyli je niezależnie od kłód rzucanych im pod nogi. Czy nie zastanawia was fakt, że ludzie wykształceni w czasach mniej przesiąkniętych nowoczesna metodyką w żaden sposób nie odstają od tych, którzy uczą się dzisiaj? Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, ze posiadają cechy i umiejętności, które bezskutecznie usiłujemy uzyskać w dzisiejszym procesie edukacyjnym. Chyba coś jest na rzeczy…

    • „dlaczego ta, masowa już, konstatacja uzewnętrznia się dopiero wtedy, gdy „nowoczesne podejście pedagogiczne” obecne jest w oświacie od z górą trzydziestu lat?”
      Przynajmniej w zakresie matematyki ta degradacja wprawdzie zaczęła się już dawno (znacznie więcej, niż 30 lat temu, wydaje mi się, że we wczesnych 1960′, kiedy przedwojenne programy zostały zastąpione „nowoczesnymi”), ale w ostatnich kilkunastu latach przyspieszyła gwałtownie i znacznie się pogłębiła, przekraczając pewien krytyczny próg śmieszności bezsensu. Różnice zdroworozsądkowo ocenianych kompetencji matematycznych maturzystów pomiędzy maturą 1990 a 1960, były bez porównania mniejsze, niż pomiędzy maturą 2010 a 2000.
      A dziś ten „efekt edukacyjny” zszedł do poziomu, którego śmieszność jest oczywista dla praktycznie każdego, vide „Matura-to-bzdura” — dziś z matematyki na maturze wymaga się mniej i głupiej, niż 30 lat temu było potrzebne, żeby dostać świadectwo ukończenia podstawówki.

      • Robert Raczyński

        To może zamiast bez przerwy zastanawiać się, czego szkoła nie robi według „nowych” założeń, należałoby pomyśleć o tym, co w nowym paradygmacie jest nieodpowiednie, a może wprost idiotyczne?
        Mam jednak wrażenie, że, wzorem niektórych „polityków”, większość ponowoczesnych luminarzy myśli pedagogicznej będzie upierać się, że to społeczeństwo nie dorosło do idei, a nie odwrotnie…
        Zaraz pewnie usłyszę, że jeśli założenia nie są realizowane, to trudno mówić o wynikach. Zawczasu odpowiem pytaniem: Jak to się dzieje, że ludzie, którzy w życiu nie doświadczyli dobrodziejstw (po)nowoczesnej pedagogiki w ogóle są w stanie funkcjonować, bo według wszelkich zachcianek tejże, nigdy nie powinni ani zdobyć jakiegokolwiek wykształcenia, ani w ogóle mieć normalnych relacji z otoczeniem?
        Wypada się zastanowić, czy nie wylano już z kąpielą zbyt wielu dzieci (dosłownie), bo chyba nie można bez końca zachwycać się formalnym pięknem idei, która nie sprawdza się w żadnym z obserwowalnych parametrów. Nie przybywa nam ani mądrzejszych, ani choćby szczęśliwszych obywateli. Można by się z tym jakoś pogodzić, gdyby chociaż w aspekcie społecznym widoczne były postępy. Niestety, dzisiejsi uczniowie opuszczają szkoły w stanie mentalnie nienaruszonym – ani lepsi, ani gorsi niż do niej przyszli. Mo.że czas pogodzić się z faktem, że szkoła nie decyduje o kwestiach fundamentalnych?
        Wnioski, do których zmierzam, są przykre. Cała „nowoczesność” podejścia do edukacji zdaje się psu na budę – relatywnie osiągamy gorsze rezultaty niż szkoła tradycyjna, w której uczeń był uczniem, nauczyciel nauczycielem, ławka ławką, a tablica tablicą. Dziś uczeń jest „podmiotem” nie mającym nic do gadania, nauczyciel „paprotką” przestawianą z kąta w kąt, a tablica nadal straszy, tym razem interaktywnością. Nie wystarczy utyskiwać, że świat jest gorszy niż mógłby być, bo piękne założenia nie są realizowane. Czas już przyjrzeć się samym założeniom – może są zbyt piękne? Może to nie jedynie przypadek, ani ludzkie ułomności decydują o tym, że nie pasują do żadnej szkoły publicznej na świecie?

      • Co w nowym paradygmacie jest idiotyczne?

        Ja, jak Katon, powtórzę: przede wszystkim założenie jednolitości, masowości i równości.

        Maniuś Krzaklewski domagał się w Sejmie, żeby każdy zarabiał powyżej średniej. Dzisiejszy system szkolny chce, by wszyscy mieli wykształcenie średnie, a większość wyższe. Wykształcona w szkole publiczność nie widzi absurdu ani w jednym, ani w drugim.

        Oczywiście, można zniszczyć znaczenie słowa „średni” i nazwać znajomość tabliczki mnożenia „wykształceniem średnim”, a znajomość wzoru x-równa-się-minus-b-plus-minus-pierwiastek-z-a-kwadrat-minus-cztery-a-c podzielone-przez-dwa-a „wykształceniem wyższym” i ten cel zostanie wtedy osiągnięty. Nie na długo, bo nawet to $x=frac{-bpmsqrt{b^2-4ac}}{2a}$ szybko okazuje się być niedostępną „abstrakcją” dla większości. Wtedy trzeba uznać, że równanie kwadratowe jest zbyt trudne i, by zachować masowość wykształcenia średniego, na maturze wymagać tylko równań pierwszego rzędu. Jeszcze kilkanaście lat i tabliczka mnożenia będzie obowiązkowa nie w zakresie 1-10, ale tylko 1-7.

        By nie popadać w apologetykę dawnych czasów: Maniuś (i ci, co nie wyśmiali go wtedy w Sejmie) kończył szkołę w czasach, kiedy każdy maturzysta powinien wiedzieć, jak to jest z tą średnią.

        „Cała „nowoczesność” podejścia do edukacji zdaje się psu na budę – relatywnie osiągamy gorsze rezultaty niż szkoła tradycyjna”
        O tym od kilku lat piszę… Ale wnioski stąd są trzy, wszystkie równie przykre dla ludzi w szkołę zaangażowanych:
        1. nie majstrować więcej i nie psuć bardziej tego, co już jest jest do bani, ale bardzo łatwo to przekształcić w jeszcze gorsze.
        2. odpuścić ludziom, by edukowali swoje dzieci tak jak to oni chcą, choćby byli nastawieni równie patriarchalnie i antyintelektualnie, jak Amisze. I tak zrobią to nie gorzej, niż „nowoczesna edukacja naukowa”.
        3. Zamknąć wydziały pedagogiki i szkoły pedagogiczne, bo ani nie kształcą kompetentnych nauczycieli, ani nie wytwarzają jakichkolwiek skutecznych idei i pomysłów dydaktycznych.

        • Robert Raczyński

          A ja jestem pewien, że pytanie przeze mnie postawione (na które dość łatwo odpowiedzieć) zostanie potraktowane jako retoryczne. Przyczyny widzę dwie: Jedni potraktują je jako obrazoburcze (polityczna poprawność to przecież cudowny wynalazek – można chodzić w glorii autorytetu, bez oglądania się na finalną efektywność), inni, za majaki radykała (tak, jakby np. uznawanie szachów za pracę w grupie 🙂 radykalne nie było). Tak jest chyba od zawsze, merytoryczna dyskusja nad pedagogiką lub metodyką kończy się z reguły przekładańcem truizmów opartych na niemożliwych do uzyskania poza laboratorium warunkach początkowych eksperymentu i niefalsyfikowalności jego rezultatów. Do tego dodajmy odrobinę stadnej moralności i przepis na nowoczesny paradygmat gotowy.

  12. Biegasa

    Pani Marzeno, „mój” egzemplarz „Neurodydaktyki” został zaczytany do cna, a podkreśleń nie zliczę. Powędrował do zainteresowanych, którzy zapytywali, czy też mogą podkreślać. Drugi egzemplarz ma dyrektor i także wypożyczył, gdyż jest światłym i nowoczesnym, na moje dydaktyczne szczęście. Po trzydziestu latach pracy Pani publikacja pozwoliła mi utwierdzić się w przekonaniu, że intuicja mnie nie zawodziła – najważniejsze jest wzbudzenie zachwytu, pasji i motywacji! Czekam na wieści o Budzącej się Szkole.

    • Marzena Żylińska Post author

      Dziś wróciłam z wyprawy do Warszawy. Budząca się Szkoła ruszyła i jak tylko uporam się z najpilniejszymi sprawami, postaram się coś napisać.

      Mówi Pani, że egzemplarz zaczytany. Bardzo, ale to bardzo mnie to cieszy 🙂
      Właśnie pracuję nad drugim wydaniem. Będzie to wydanie rozszerzone i uzupełnione, m.in. o Budzącą się Szkołę. I będą dwie wersje, jedna, jak teraz, w miękkiej okładce, a druga w twardej. Od wielu osób słyszałam już, że zaczytały swoje egzemplarze, więc może szyte książki więcej wytrzymają 🙂

  13. Biegasa

    Dziękuję za odpowiedź. Jestem aktywnym nauczycielem i profesorem oświaty, moi uczniowie mają wiele osiągnięć. Teraz dotychczasowy intuicyjny proces dydaktyczny wspieram wiedzą naukową zaczerpniętą m.in. z „Neurodydaktyki”, czytałam też dostępne publikacje Sabine Czerny i prof.Geralda Huthera. Jestem zafascynowana.
    Rozmowy z nauczycielami o nauczaniu przyjaznym mózgowi nie są łatwe, nieliczni wyrażają zaciekawienie, niektórzy sądzą, iż to kolejna przemijająca nowinka, dla innych to wręcz szarlataneria. Jeżeli mogłabym w jakiś sposób wesprzeć działania Budzącej się Szkoły, chętnie dołączę. Reprezentuję województwo lubelskie. Pozdrawiam serdecznie.
    Agnieszka Czerska Pawlak

  14. Joanna

    Przygladam sie dyskusjom, czytam artykuly i moja ciekawosc wciaz rosnie Ciekawa jestem jak dalej potocza sie losy polskiej szkoly. Napisalam juz dluzszy komentarz, ale nie widze, zeby zostal opublikowany. Moze tym razem sie uda.
    Po przeczytaniu artykulu mam wrazenie, ze slowo „procedura” jest slowem negatywnym. A szkoda…
    Jestem z wyksztalcenia i zamilowania nauczycielka. Od lat poszukiwalam rozwiazan i ulepszenia moich lekcji i „losow” uczniow w szkole, a na dodatek musialam „lawirowac” miedzy (bardzo niechetnie do zmian nastawionych) starszymi nauczycielkami i dyrekcja. Im dalej obserwuje polska szkole, przekonana jestem, ze mlode pokolenie nauczycieli lubi uczyc z podrecznika, odpytywac przy tablicy i prawic nudne wyklady, gdyz nie wiedza, ze mozna inaczej.
    Po kilku latach „odkrylam” pedagogike Montessori i bylam bardzo zaskoczona, ze lata temu zostalo wszystko juz okreslone i opisane, a mie wydawalo sie, ze to ja wymyslilam, ze nauka to przyjemnosc. Z usmiechem na ustach zrobilam studia podyplomowe i z glowa pelna nowych pomyslow oraz ogromnego szacunku do dzieci wyjechalam z Polski. Wyjazd nie byl moim wyborem, ale mam nadzieje, ze wroce do Polski, dlatego polska szkola nie jest mi obojetna.
    Po latach przemyslen, studiow, praktyki, eksperymentow i obserwacji – dochodze do wniosku, ze polskiej szkole brakuje kilku podstawowych spraw. Na dobry poczatek: zasad, porzadku (wiekszosc narzeka na ciasne ramy programowe, ale faktycznie jest niesamowita samowola!), szacunku do dzieci, samodzielnosci i odpowiedzialnosci uczniow za wlasna nauke oraz brakuje wspolpracy z rodzicami… Szkola moze byc fajna, a wszystkie dzieci maja jakies talenty, maja swoje mocne strony i sa wartosciowymi ludzimi. Od „dzisiejszych” uczniow przeciez zalezy „jutrzejszy” prezydent, lekarz, nauczyciel, robotnik czy rolnik…
    Mieszkam w Niemczech (choc na poczatku trudno bylo sie przestawic na swiat wyjatkowo uporzadkowany, w doslownym i przenosnym znaczeniu), to obecnie jestem zadowolona. Szkola niemiecka nie oznacza stresu, agresji i buntu uczniow – lawki nie sa wydrapane cyrklem, a sciany budynku szkolnego wymazane sprayem. Sa problemy, ale wiekszosc z nich nie wynika z faktu, ze uczniowie nienawidza szkoly!
    Kazda szkola ma swoj system kar i nagrod i zasady sa proste. Jest to slynne ( i absolutnie mylnie uzywane w Polsce!) bezstresowe wychowanie. Od pierwszego dnia w szkole dzieci sa wdrazane do zycia szkolnego. Od pierwszego dnia dzieci czuja, ze szkola est fajna i naczyciele to przyjaciele. Nikt nie wypowiada pustych hasel: „szkola to twoj drugi dom”, czego ja w dziecinstwie doswiadczalam, nie ma wielkich slow i dlugiej przemowy, ale sa za to slowa, ktore dzieci rozumieja – wszystko dostosowane do wieku sluchaczy. Uroczystosc rozpoczecia roku szkolnego nie jest patetyczna ani pompatyczna.
    Pierwsze dni roku szkolnego dzieci spedzaja na poznaniu szkoly w formie zabawy. Dzieci zwiedzaja swoja klase i szkole. Odwiedzaja gabinet dyrekcji (nikt nie straszy dyrektorem!), wszystkie pomieszczenia, poznaja regulamin szkolny (quiz, konkurs lub inna zabawa – zadne suche odczytanie regulaminu). W gimnazjum (polskie gimnazjum i liceum w jednym) uczniowie rowniez zwiedzaja szkole np. w formie tzw. rajdu – male grupki uczniow z opiekunek chodzi po szkole i terenie wokol i wypelniaja arkusz z pytaniami. Pytania sa rozne (numery wazniejszych sal, mini wywiad z dyrektorem i woznym, wypisanie 3 najwazniejszych wg uczniow punktow z regulaminu szkolnego i krotkie uzasadnienie, etc.) i wymagaja odwiedzenia dyrektora i rozmowe z nim, odszukanie sekretariatu i pokoju sanitarnego, odwiedzenie stolowki oraz przelamanie strachu przed rozmowa z nauczycielami, z durekcja czy pedagogiem szkolnym. Na koniec rajdu robi sie zdjecie grupy, ktora wymysla imie dla siebie. Po kilku dniach oglaszane sa wyniki (ktora grupa najciekawiej odpowiedziala na pytania lub odpowiedzi sa najbardziej wypracowane) i ta grupa dostaje nagrode. Dzieci ze swietlicy robia plakaty ze zdjeciami wszystkich grup.
    Pierwsze dni w szkolach to rozmowy: czego uczniowie oczekuja od skzoly, czego sie spodziewaja, czego sie boja. Nie usadza sie dzieci w lawkach na 6 godzin (szczegolnie w szkolach podstawowych!) w pierwszych dniach roku skzolnego, ale pozwala sie dzieciom na ruch, zaspokojenie ciekawosci, na samodzielnosc. Dzieci poznaja regulamin szkoly i wiedza co im wolno. Nauczyciel wyjasnia, nie krytykuje i za kazdym „nie” idzie „tak”. Kazda szkola ma swoj regulamin, ale tez kazda klasa ustala sobie swoj reglamin – jest dyskusja, argumenty i nauczyciel pilnuje, by kazdy uczen sie wypowiedzial i ocenil co dla niego jest wazne, jakiego „porzadku” w klasie sobie zyczy. Dzieci maja ochote na zupelnie „przyziemne zasady”, np. „by nikt nie zagladal do mojego tornistra bez pytania mnie o zgode”. W ten sposob nie tylko dzieci poznaja zasady w szkole i klasie, ale je tez same ustalaja, uzasadniaja i to jest jedna z pierwszych lekcji demokracji, kulturalnej debaty, a jednoczesnie uczniowie przekonuja sie, ze sami tworza swoje zasady i dlatego latwiej im sie do nich potem stosowac. Jest tez system kar opracowany przez samych uczniow.
    To niesamowicie proste rozwiazanie, dlatego zastanawiam sie – dlaczego nie mozna tego wprowadzic rowniez w Polsce. Dzieciom zyje sie latwiej, gdy maja jasno okreslone granice i rozumieja zasady.
    Zasady dla dzieci wprowadzane sa juz w przedszkolu. Wszystko jest wprowadzane stopniowo i nie nakazami i zakazami! Uwazam, tak dobrze wszystko dziala, gdyz nie ma niecheci do instytucji (przedszkola i szkoly) – dzieci rozumieja, ze one tworza szkole, a nauczyciel tylko im towarzyszy w procesie uczenia sie! Tutaj widze podobienstwo do pedagogiki Montessori, z ktorej tez warto brac przyklad. Niemcy maja w szkolach panstwowych bardzo wiele (zaryzykuje stwierdzenie) elementow z tejze pedagogiki, choc sami tego nie wiedza. Ich szkola jest „blizsza” dzieciom, choc niektore metody nauczania (np jezykow obcych) sa skandaliczne i podobnie jak w Polsce po latach nauki dzieci nie potrafia mowic w danym jezyku, choc swietnie wypadaja w testach.
    Wracajac do polskiej szkoly. Patrzac z odleglej perspektywy na szkole – uwazam, ze polskiej szkole potrzebny jest „think outside the box”, spokoj i jednolite zasady. Zasady dla wszystkich osob oraz szkol. Dzieci musza miec przede wszystkim poczucie bezpieczenstwa i musza wiedziec, ze zdenerwowana pani nie nakrzyczy lub nie ponizy dziecka. Niestety nauczyciele polscy pozwalaja sobie na skandaliczne uwagi krytyczne pod adresem uczniow – chyba myla wolnosci slowa z chamstwem, a swoja wladze i sile czesto pokazuja zbyt czesto… Kandydaci na nauczycieli powinni juz na poczatku studiow dowiedziec sie, ze zawod nauczyciela nie jest dla kazdego absolwenta Biologii, ktory z braku innych pomyslow na prace – zostaje nauczycielem. Dzieci nie trzeba kochac, ale trzeba je szanowac! Uczniom nalezy wyjasniac, a nie wciaz zakazywac. Powinien tez pamietac, ze nie drogi sprzet (ktorego niektore polskie szkoly maja w nadmiarze), ale checi, kreatywnosc i wyksztalcenie nauczyciela powoduje, ze dzieci chetnie przychodza do szkoly. Sa nauczyciele, ktorzy potrafia przeprowadzic fantastyczna lekcje przy uzyciu jedynie spinacza do papieru! Lekcje nalezy przygotowac i wciaz pytac uczniow czego chca sie nauczyc, co juz wiedza i starac sie nie zanudzac dlugimi wykladami – choc tak najprosciej! Dzieci powinny chodzic do szkoly, gdyz „robia z pania” fajne rzeczy na lekcji!
    Pewnie niektorzy z Panstwa oburza sie, ze napisalam, ze szkoly polskie sa przeladowane sprzetem. Niestety sale informatyczne z drogim sprzetem w wielu szkolach czy basen szkolny (np. w Lublinie na sasiadujacych osiedlach sa szkoly z basenami!) nie gwarantuja, ze dzieci beda chetnie plywac, ba! ze w ogole naucza sie plywac. Co ciekawe, gdy dzieci wyjezdzaja na wakacje – wiekszosc czasu spedzaja w odzie, gdy kochaja sie pluskac! Niemieckie i angielskie szkoly nie maja basenow (w Niemczech wylacznie te z internatem), a wiekszosc dzieci zdobywa karte plywacka w wieku 6, najpozniej 8 lat! Niemieccy uczniowie musza dojezdzac autobusem na basen i po 45-minutowej lekcji wrocic tymze autobusem do szkoly i wrocic na lekcje. Plywaja wszyscy, chetnie i w wyjatkowych przypadkach nie cwiczy na takiej lekcji jedno dziecko. Pozostale 30 siediz w wodzie. Ale wracam do zasad: zasady sa jasne. Oprocz obowiazkowych zasad na basenie, sa tez zasady szkolno-klasowe: nie ma wysmiewania sie z innych. Dzieci nie wstydza sie rozebrac przed innymi, gdyz czuja sie bezpiecznie.
    Jak Panstwo widza, wciaz powracaja zasady, zasady, zasady i wszystko sie do ich sprowadza. Uwazam, ze wprowadzenie wspolnych zasad (i konsekwentne ich przestrzeganie) dla wszystkich szkol, dla wszystkich nauczycieli i dla ucziow moze byc dobrym poczatkiem na ulepszanie polskiej szkoly! Juz slysze slowa krytyki, ze polskie szkoly maja zasady, ze nie ma bezprawia. Zasady sa, ale niejasne i nie dla wszystkich oraz nie kazdy ich przestrzega… Kazdy z nas wie, czym jest naciaganie stopni, dopytywanie przed koncem semetru i „poprawianie” stopnia, wyroznianie niektorych uczniow, rozne wymagania w stosunku do roznych ucznow. To nie sa przeciez jednolite zasady dla wszystkich…
    Czekam na kolejne wpisy. Chetnie podyskutuje z Panstwem i wlacze sie do akcji pomocy polskiej szkole. 🙂
    Przepraszam za czcionke bez polskich znakow.

  15. Robert Raczyński

    Porusza Pani b. dużo wątków i nie wiem, czy zdołałbym się odnieść do wszystkich w spójny sposób, więc podniosę tylko kwestie, które uznaję za zasadnicze.
    Podkreśla Pani znaczenie ustanowienia jasnych zasad. Przyznaję, że w polskiej szkole jest z tym kłopot: Przeładowane, pełne niemal prawniczego słownictwa statuty, których zapisy dublowane są później w innych dokumentach i tłumaczone „na nasze” w rozlicznych „regulaminach” i „kontraktach”. To jedna strona medalu. Druga jest taka, że w sytuacjach „kryzysowych” nikt przy zdrowych zmysłach na ogół nie ma wątpliwości, co jest „złe”, a co „dobre”. Musimy odróżniać rozbuchaną biurokrację od zdrowego rozsądku. Ubolewam nad tą pierwszą i liczę na ten drugi. Uważam, że nie możemy składać na szkołę pełni odpowiedzialności za to, że Jaś nie widzi problemu w naruszeniu nietykalności fizycznej Zdzisia lub integralności torby Małgosi. Gdyby było to takie proste i zależało jedynie od klarowności regulaminów, Stany Zjednoczone byłyby krajem niemal pozbawionym przestępczości – w końcu ich ustawa zasadnicza jest niedoścignionym wzorem prostoty i zwięzłości. W swoim wpisie pominęła Pani kwestię mentalności – łatwo jest egzekwować stosowanie się do jasnych zasad, kiedy ludzie w większości przyzwyczajeni są do ich przestrzegania, a nie do ich OMIJANIA. Nasza mentalność (nie tylko uczniów mam na myśli) wyewoluowała właśnie w kierunku omijania wszelkich przepisów, niezależnie od sposobu ich sformułowania. Także przerost biurokracji jest tego pochodną, gdyż gra pozorów urosła do roli strategii przetrwania. Jej likwidacja (marzenie ściętej głowy), z pewnością byłaby krokiem w dobrą stronę, ale droga do rozwiązania problemu nadal byłaby daleka. Problem Jasia, którego dom nie nauczył podstawowych zasad współżycia społecznego pozostaje. Pozostaje również kłopot z nauczycielem, który nie szanuje ucznia (z wzajemnością) i nie jest szanowany przez swojego dyrektora. Jeśli jesteśmy przy zasadach, nie wspomina Pani o sytuacjach, kiedy ‚ordnung’ zostaje zakłócony. Problem polskiej szkoły polega głównie na tym, że niejednokrotnie drobiazgowo sformułowane zasady nie są przestrzegane, bo brakuje odpowiednich środków ich egzekwowania. Jak to jest w Niemczech?
    Następną kwestią jest skuteczność edukacji. Czy Niemcy też złożyli ją na ołtarzu politycznej poprawności i dbałości o dobre samopoczucie?
    Na koniec, drobiazg. „Lekcje nalezy przygotowac i wciaz pytac uczniow czego chca sie nauczyc, co juz wiedza i starac sie nie zanudzac dlugimi wykladami – choc tak najprosciej! Dzieci powinny chodzic do szkoly, gdyz „robia z pania” fajne rzeczy na lekcji!” To święta prawda, ale… Czy nauczyciel niemiecki, za swoją pensję, jest w stanie utrzymać coś więcej niż siebie na poziomie potrzeb koniecznych? Jeżeli tak, to oznacza, że przewaga mentalna ma również swój banalny, ekonomiczny wydźwięk. Wyższa pensja nie jest gwarantem dobrej pracy, nie zapominajmy jednak, że częścią polskiej mentalności jest nie dać się „oszukać” pracodawcy. Jeśli ktoś traktuje mnie jak idiotę i oczekuje poświęcenia za drobne, nie może oczekiwać mojego zaangażowania. Mówię to ze świadomością przyziemności wypowiedzi i wiedząc, że nigdzie na świecie nauczyciele nie należą do krezusów :).

    • Joanna

      Panie Robercie,
      Poruszylam wiele watkow, wiem, ze moja wypowiedz to absolutny chaos, ale jestem bardzo podekscytowana, ze wrecie „cos” sie ruszylo w polskiej szkole! Byly reformy, byly zmiany, ale szkola wciaz jest daleka od idealu. Moze tym razem sie uda…
      Biurokracja, o ktorej Pan pisze. Niemiecki system biurokratyczny jest znany na calym swiecie – polskie przepisy sa duzo latwiejsze do „ogarniecia”, wiec stwierdzenia, ze „gaszcz przepisow” – nie przekonuje mnie. Co do „dobre / zle”. Tak! Ma Pan racje, ze ostatecznie wszyscy potrafia odroznic dobro od zla, ale prosze zwrocic uwage na fakt, ze kazdy nauczyciel troche inaczej rozumie pewne sprawy i inaczej reaguje. To jest wlasnie problem! Nie ma ujednolicenia zasad: dotyczacych zachowania sie w klasie / szkole oraz dotyczacych systemu oceniania / wymogow. Jeden nauczyciel przechodzi z uczniami na „ty”, drugi pozwala jesc na lekcji, a inny jest surowy i dziewczyny zmuszone sa do usuniecia makijazu przed lekcja. Telefony komorkowe w polskiej szkole nie sa zabronione – tak sie domyslam, patrzac na filmiki z polskich szkol zamieszczane przez uczniow na youtube. W Niemczech nie wolno uzywac komorek – przylapany uczen dostaje kare, a telefon jest zabrany – do odbior osobiscie przez rodzica! NIe ma tlumaczenia, ze dzwonilem do mamy na przerwie i mama sie na to zgadza, ze tylko chcialem sciszyc telefon, zeby mi na lekcji nie dzownil. Zasady sa surowo przestrzegane i koniec kropka. Przyklady mozna mnozyc. Wszystko sprowadza sie jednak do tego, ze polskie szkoly nie maja jednolitego systemu zasad! Jesli nauczyciele nie przestrzegaja kodeksu, wiec dlaczego maja przestrzegac uczniowie? Idac dalej tym „tropem”: sytuacja zdarzyla sie lata temu, gdy uczylam w polskiej szkole: wychowawczyni zwrocila sie do mnie z prosba, zebym postawila na swiadectwie dobry stopien uczennicy, ktora u mnie miala bardzo slaby stopien. Dziewczyna byla tzw. wzorowa uczennica i miala ze wszystkich przedmiotow piatki, ale z mojego przedmiotu miala kiepski stopien. Zaniemowilam! Wychowawczyni poprosila, zebym przynamniej „dopytala” uczennice na piatke. Znowu wielkie zdziwienie z mojej strony. Odmowilam, narazilam sie tejze pani, uczennicy, jej rodzicom i wiekszosci nauczycieli w szkole. Wychowaczyni (juz niesmialo) zapytala o stopien na koniec roku – czy uczennica ma szanse miec dobry stopien, skoro na semestr dostaje slaba ocene. Znowu zdziwienie z mojej strony – alez oczywiscie! Uczennica zaczela sie uczyc przedmiotu i na koniec roku szkolengo miala dobra ocene na swiadectwie. Wymuszanie stopni, poprawianie stopnia pod koniec semestru czy roku – jakze krzywdzace jest to dla dzieci! Uwazam, ze to jeden z pierwszych krokow wprowadzenia porzadku w szkole. Dalszy krok – ustalenie ile prac (testow, klasowek) musza uczniowie napisac w ciagu semestru i jaka jest ich „waga”. Jeden nauczyciel przedmiotu robi jedea klasowke w semestrze, a drugi (ten sam przedmiot) az trzy. Dam przyklad z niemieckiej szkoly. Glowne przedmioty (niemiecki, matematyka, jezyki obce) sa inaczej punktowane niz inne przedmioty (tzw. dodatkowe). System oceniania to: glowne przedmioty (50% prace pisemne i 50% wypowiedzi ustne i aktywnosc na lekcji), przedmioty dodatkowe (70% wypowiedzi ustne i 30% prace pisemne). Nie istnieje „system dopytywania” – litowania sie nad uczniami. Uczen ma pracowac caly rok, ma byc przede wszystkim aktywny na lekcji gdyz lekcje „tworza” uczniowie. Nauczyciel stawia pytania, uczniowie szukaja odpowiedzi, dyskutuja, dochodza do wspolnych wnioskow. Nauczyciel ma za zadanie naprowadzic „na wlasciwe tory”, ale nie podawac gotowych odpowiedzi, nie dyktowac gotowych rozwiazan! Dobra ocena nie zalezy od „wiedzy poczatkowej” ucznia, lecz od jego aktywnosci na lekcji i zainteresowania tematem. Taki system pracy wyklucza korepetycje, gdyz uczen (de facto) uczy sie na lekcji! Sa lekcje wyrownawcze w szkole lub prowadza je inne instytucje odplatnie, ale nie ma calego systemu doksztalcania sie na korepetycjach czy w szkolach jezykowych. „Szkola fair” ukroca wszelkie naduzycia, wyrownuje szanse dzieci z rodzin bogatych i biednych.
      Dochodze wreszcie do wnioskow: mentalnosc, omijanie przepisow, kombinowanie, cwaniactwo. Uwazam, ze powyzszy moj wyklad (przepraszam, ale jestem straszna gadula!) choc w czesci pokazuje, ze mozna inaczej, ale jednoczesnie udowadnia, ze to my, nauczyciele, sami stwarzamy warunki do „doskonalenia umiejetnosci cwaniaczenia”, z ktora to umiejetnoscia potem wchodzimy w zycie dorosle i stajemy sie mistrzami w nieprzestrzeganiu prawa! Przesadzam (oczywiscie), ale szkola moze wychowywac, moze przyczynic sie do zmiany i ulepszenia spoleczenstwa, moze zmienic nasza mentalnosc! Nalezy jedynie zaczac od siebie, zmienic swoje nawyki zawodowe, wyjasniac dlaczego nie dam sie zastarszyc wychowawczyni i konsekwentnie trzymac sie zasad! Nie trzeba byc wrednym naczycielem, nie trzeba wprowadzac terroru na lekcji, ale jasno ustalic zasady i sie tego trzymac. Poczatkowo ucziowie i ich ordzice beda zaskoczeni, zaszokowani, moze przerazeni, ale z czasem przekonaja sie, ze jest to rozwiazanie fair, ze dzieci ucza sie dla siebie (nie dla stopnia), ze to wszystko ma sens!
      Finanse. Podpadne pewnie teraz, gdy napisze, ze polscy nauczyciele zarabiaja dobrze. Nauczyciele lataja na wczasy do Egiptu, jezdza na nartach w Austrii, mieszkaja w domach z ogrodkami. Wiem, ze zabrzmi to brutalne, ale porownujac z niemieckimi (Europejskimi) nauczycielami, Polacy nie zarabiaja mniej. Niemieccy nauczyciele jezdza na wczasy pod namiot, pracuja w ferie (regularnie dorabiaja), dorabiaja jako opieka do dzieci, prowazda firmy. Kto chce miec wiecej – pracuje wiecej. Prosze mi wierzyc, ale polski nauczyciel ma dobre warunki do zycia, do pracy, ma stosunkowo dobra place i wszelkie dodatki! Znajoma nauczycielka ze szkoly podstawowej cieszyla sie, ze jedzie na wczasy do Bulgarii. Zadzwonila do mnie, zeby zapytac czego sie mozna spodziewac i jak sie zachowywac. Dla niej byl to wielki wyjazd, gdyz do tej pory jezdzila na wczasy na kemping w Niemczech lub w sasiadujacej Francji. Nauczyciele nie jezdza na szalone wakacje (AI w cieplych krajach). Pyta Pan o godne warunki zycia. Od nas zalezy co wybieramy i na co „wymienimy” nasze pieniadze. Pokoje nauczycielskie w Polsce to rewia mody (przepraszam za brutalne porownanie). Wizyta u fryzjera, bizuteria, drogie ubrania – do tej pory pamietam… Niemiecka nauczycielka nie chodzi do fryzjera raz w tygodniu, gdyz ja na to nie stac, nie jezdzi dobrym samochodem, nie nosi bizuterii (smieszna, mala sprawa, ale prosze popatrzec ile zlotych pierscionkow nosza polskie nauczucielki!), nie wyjezdzaja wozkami pelnymi produktow z supermarkeru, nie kupuja w drozszych sklepach (np. REAL jest uwazany za drozszy sklep – zabawne, prawda?). Nie bede sie dalej rozpisywac na ten temat, gdyz Polacy maja niestety bledne pojecie o bogactwie Niemcow i uwazaja, ze Polacy blado wypadaja na tle Europejczykow, a tak nie jest! Nie ma sensu porownywac cen w Polsce i w Niemczech, gdyz jesli powiem Panu ile kosztuje „zycie” w Niemczech, blado wypadna… Niemcy. To kwestia wyboru co i gdzie kupuje oraz kwestia oszczednosci. Procz tego, zeby byc dobrym naucycielem nie trzeba zarabiac milionow euro…
      Niemieccy nauczyciele dostaja czasem zakaz pojscia na operacje w czasie roku szkolnego. Choc wydaje mi sie, ze wszystko juz widzialam, to ostatnio bylam zaskoczona, gdy uslyszalam, ze wychowawczyni mojego syna, ktro amusi miec operacje kolana, nie moze isc do spztala w ciau roku szkolnego, lecz poczekac do ferii. Jest to operacja planowana, wiec nauczyciel musi ja zrobic w czasie wolnym! Nauczycielka nie byla zadowolona z tej decyzji dyrekcji, ale nie byla nia zaskoczona. Prosze sobie wyobrazic reakcje polskich nauczycieli na taka decyzje dyrektora…
      Pisze Pan o pracodawcach. Szkoly niemieckie (przynajmniej u nas w Hesji) traktowane sa jak firma i takie stosowane sa zasady. Nauczyciele nie dyskutuja z dyrektorem, nie kwestionuja jego decyzji, nie kloca sie. Dyrektor jest szefem i ustala cele i zalozenia. Nauczyciele albo zgadzaja sie na „wyznaczony kierunek” albo szukaja innej pracy. Wiem, ze powie Pan teraz, ze bezrobocie, ze nie jest latwe znalezc inna prace. Moze nasza polska mentalnosc przeszkadza nam czasem patrzec obiektywnie na pewne sprawy? Niemcy (Brytyjczycy rowniez) rzadko pracuja w miejscu swojego zamieszkania. Nauczyciele dojezdzaja do pracy do innych miast.
      Wciaz koncentruje sie na Niemczech, ale nie jest to idealny kraj do zycia, szkola tez nie jest idealna. Slynny niemiecki „Ordnung” to polowa sukcesu i wcale nie znaczy, ze Polacy nie moga miec dobrej szkoly, bo nie jest „porzadnisiami” jak Niemcy. Niemiecki porzadek polega jedynie na tym, ze ludzie przestrzegaja zasad. Jesli blizej popatrzec jacy naprawde sa Niemcy, to stwierdzam, ze wcale nie sa idealni (ksiazka pewnej polskiej sprzataczki opisuje wszystko). Podaje przyklady z Niemiec, gdyz wiele rozwiazan mozna zastosowac rowniez w Polsce. Polacy sa otwarci na zmiany, a konserwatywni Niemcy zupelnie nie nadaja sie na wielkie zmiany i „wielkie zrywy”, stad moj entuzjazm i doping polskiej szkole u progu zmian! Nie musimy sie wzorowac na Niemcach – ich system ma wiele wad. Pragne tylko udowodnic, ze mozna inaczej, ze to nie jest utopia, ze szkola nie musi miec najnowszego sprzet, ze szkola moze byc fajna, a wreszcie, ze ze polscy nauczcyiele to fantastyczni ludzie, dobrze wyksztalceni – jedynie dziwnie zagubieni, czuja sie niedowartosciowani i wciaz (blednie) mysla, ze „trawa jest bardziej zielona po drugiej stronie plotu”…

      • Robert Raczyński

        Kilka uściśleń. Ja doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że Niemcy nie są żadnym ideałem i koniecznym wzorem, wiem też, że niemiecki porządek jest takim samym stereotypem jak polska gościnność. Zwracam jedynie uwagę, że to nie niemiecka szkoła jest praźródłem dyscypliny – ona wynika z mentalności, a nie z przepisywania zasad. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że dyscyplina w polskiej szkole nie istnieje. Wynika to w dużej mierze, jak Pani pisze, z mnogości interpretacji, ale przede wszystkim z wpojonego przez wieki „syndromu frajera” – człowiek przestrzegający zasad, grający fair, wykonujący swoje obowiązki lege artis jest postrzegany jako frajer i naiwniak (niestety, po części jest to wynik „procedur bez sensu”). Trzecim czynnikiem kształtującym ten bałagan jest totalny brak egzekwowania zapisanych zasad. I tutaj mam konkretne pytanie: Jak Niemcy radzą sobie z tymi, którzy zasady mają w nosie? W Polsce, zapisane w regulaminach środki wychowawcze wyczerpują się szybko – większość uczniów wchodzących w konflikt z regułami życia szkolnego doskonale zdaje sobie z tego sprawę i ma je głęboko gdzieś, a to tworzy sytuację totalnego braku wiarygodności i autorytetu szkoły (o nauczycielu nie wspomnę).

        I jeszcze o pieniądzach. Ja nigdzie nie napisałem, że polscy nauczyciele są żebrakami. Znam wielu, którym powodzi się całkiem nieźle, choć nikomu do kieszeni nie zaglądałem, nie liczyłem pierścionków, ani nie sprawdzałem, jak często moje koleżanki zmieniają uczesanie (podobno faceci bywają na takie zmiany ślepi :)). Jest jednak rzeczą pewną, że te dobre warunki bytowe nie są w żaden sposób pochodną wykonywanego zawodu! Większość dobrze sytuowanych nauczycieli to „utrzymanki” płci obojga – na początku utrzymują ich rodzice, później pracujący w „normalnych” zawodach partnerzy, biorący na siebie ciężar utrzymania rodziny oraz hobby żony, czasem męża (paradoksalnie to najlepszy nabytek dla szkoły, bo tacy ludzie w hobby się angażują, a o byt codzienny martwić się nie muszą). Jest też spora grupa ludzi, którzy sami utrzymują się na powierzchni przy pomocy drugiego, mniej lub bardziej oficjalnego, etatu. Czy uważa Pani taką sytuację z zdrową i normalną? Moim zdaniem nie służy to budowaniu szacunku dla profesji – praca wykonywana w zamian za „waciki” nie jest poważana ani przez pracującego, ani traktowana poważnie przez jego klienta.

        W całości zgadzam się z Pani opinią na temat wszelkiego dopytywania i innych, cosemestralnych „tygodni cudów”. Uzupełnię jedynie Pani diagnozę – nie jest to jedynie wynik dopieszczania tzw. dobrych uczniów, ale przede wszystkim „ratowania” przed niepromowaniem ludzi, którzy w szkole w ogóle nie spełniają żadnych wymagań – polska szkoła nie ma pomysłu, co z nimi robić.

  16. Wydaje mi się, że w Niemczech, tak samo, jak w Polsce i w większości cywilizowanego świata, zasada „nikt nie ma prawa zaglądać do mojego tornistra bez mojej zgody” jest elementem państwa prawa i praw człowieka. Jako taka jest zapisana (w trochę ogólniejszej postaci) w prawie powszechnym, choćby w dyrektywie europejskiej o ochronie prywatności.

    Zgaduję, że jeśli na przystanku autobusowym ktoś otworzyłby dziecku bez jego wyraźnej zgody tornister i zaglądał do środka, a dziecko zawołałoby patrolującego ulicę policjanta, to sprawa dla „zaglądacza” skończyłaby się w sądzie.

    Jaki jest sens tworzyć regulaminy szkolne, powtarzające zapisy prawa powszechnego?
    Wpiszmy może do tych regulaminów również: „nikomu nie wolno wydłubać mi oka cyrklem”, a po dłuższej dyskusji w klasie dodajmy punkt drugi tego paragrafu „ani palcem”. Przepiszmy tam całą listę czynów zabronionych kodeksem karnym, jakich i tak nie wolno robić ani w szkole, ani nigdzie indziej.

    Czy może fakt, że dzieci domagają się takiego zapisu o ochronie tornistra przed zaglądaniem jest skutkiem nagminnego łamania prywatności dzieci przez nauczycieli?

    • Ooops — Roberta jak widzę ruszyła ta sama kwestia, ale ubiegł mnie o kilka minut…

      • Joanna

        Wlasnie! Przytacza Pan wielke prawo, prawo karne, zasady ogolne, wszem znane! Oczywiscie, ze jest prawo polskie, ktorego wszyscy musimy przestrezgac i przestrzegamy! Ja upatruje „nieszczescie” polskiej szkoly i „krecenie sie wokol wlasnego ogona” – brak dyscypliny (ale nie tej krzykiem i zastraszaniem), ale osiagnietej przez wprowadzenie szacunku do polskich szkol, a co za tym idzie samodyscypliny. Nie chodzi o wielkie hasla (w tym wypadku „prawo polskie”), ale o zupelnie przyziemne, male zasady, ktorych sie niestety nie przestrzega w szkole. Dziecko w pierwszej klasie nie rozumie regulaminu szkolnego, nie rozumie prawa polskieo – ono chce sie jedynie czuc bezpiecznie w szkole i „przetrwac” to nalezy mu zapewnic. Co z tego, ze nie wolno krasc, bo za to idzie sie do wiezienia, skoro dzieci nie uwazaja, ze kradna, gdy zabiora koledze dlugopis, gdyz kolega ma ladniejszy. Dzieci nie mysla, ze pobicie kogos jest zabronione, podlega surowej karze, bo tak przewiduje prawo – fakt, wiedza, ze jest to zle, ale nie mysla o wielkim prawie polskim i kodeksie karnym. Dla dzieci prawo polskie i wszelkie kodeksy sa czyms niesamowicie odleglym. Wszelkie wielkie hasla i gornolotne mysli nie przemawiaja do dzieci! Dlaczego polskie dzieci juz w przedszkolu potrafia spiewac Hymn Polski, znaja wierszyki na temat Godla, skoro, gdy otwieram portal internetowy i czytam na forum obelgi pod adresem Prezydenta, Politykow, Polski, to mi przykro. Dzieci nie mowia jezykiem doroslych i nie mysla jak dorosli! Dlaczego nie umozliwic dzieciom stworzenia wlasnych, malych, „przyziemnych” praw – swojeo klasowego regulaminu? Dzieci beda sie czuc bezpieczne, beda sie czuc wazne, ze decyduja o swoim zyciu, beda sie czuc odpowiedzialne za swoje zycie. POnadto dzieci pochodza z roznych srodowisk. W domu tata bije mame i (choc to zabronione) przeciez „normalne” dla tego dziecka. Ono powiela wzor wyniesiony z domu, ze zamiast rozmawiac, biemy. Prawo sobie, a zycie dziecka sobie… Moze wlasnie jest sposob, zeby dziecku pokazac, ze na swiecie sa zasady, ze jest prawo. Dlcazego rodzice czesto nie reaguje, gdy znajduja u dziecka w pokoju zegarek, buty czy „obcy” dlugopis? Przeciez, jak Pan sluszeni pisze, jest prawo, ktore obowiazuje w Polsce, obowiazuje wszystkich! ROdzice nie reaguja, ale szkola moze nauczyc dziecko prawa nie przez cytowanie regulek prawa, ale zamienic je w praktyke. Ustalenie zasad i konsekwentne przestrzeganie tych „malych zasad”, szukanie sposobu na naprawienie rzeczy, sytuacji, relacji miedzy dziecmi. Czy to naprawde takie zle?
        Uczenie szacunku do siebie, swojej szkoly, miejsca zamieszkania, potem miejsca pracy i do Ojczyzny nie da nauczyc sie bazujac na kilku gornolotnych haslach („szkola to twoj drugi dom”- Brrr!), apelach „z okazji”, lekturach z poprzedniej epoki oraz zakazom i nakazom. Dlaczego w Niemczech dzieci w 7 klasie (!) nie znaja jeszcze hymnu niemieckiego, nie poznaly jeszcze szczegolowo zasad funkcjonowania panstwa, etc, ale jednoczesnie potrafia szanowac swoja szkole i nie demoluja jej, ksiazki szkolne, ktore wypozycza szkola, a ktore dzieci codziennie (!) nosza do szkoly wygladaja jak nowe (maja po 8 lat!). Jednoczesnie niemieckie dzieci sa dumne ze swojego kraju (nawet moje dzieci, sa dumne z Niemiec, choc czuja sie wylacznie Polakami!) Nie bede dalej sie rozpisywac, ale jednego sie nauczylam: szacunek do dziecka i uczenie tegoz dziecka szacunku do najblizszego otoczenia – jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki – powoduje, ze dziecko przeklada ten szacunek na dalsze „rejony”, na szkole, na panstwo, na spoleczenstwo. Co ciekawe: Niemcy sa wychowywani na (przepraszam) egoistow. Wszystko sprowadza sie do „ja”. Nie pomaga sie tak chetnie innym, kazdy ruch jest przemyslany (czy ja cos z tego bede mial?), ale jednoczesnie ludzie potrafia szanowac dobro wspolne. Daje do myslenia, prawda? To wlasnie przestrzeganie zasad zadne wielkie idee i hasla, lecz szacunek do najmlodszych lat – przede wszystkim szacunek do dzieci i uczenie ich szacunku do innych. To taka „decentralizacja” zycia dziecka…

      • „Ustalenie zasad i konsekwentne przestrzeganie tych „malych zasad”, szukanie sposobu na naprawienie rzeczy, sytuacji, relacji miedzy dziecmi. Czy to naprawde takie zle?”

        Te zasady już są ustalone prawem powszechnym, zwyczajem, Dekalogiem, etc. Regulamin nie może ustalić ich inaczej. Nie może powstać regulamin, w którym grzebanie w cudzym tornistrze będzie dozwolone, ani pozwalający na wydłubywanie oka koledze.

        Jeśli dzieci nie czują się bezpiecznie, to nie z braku regulaminu, ale dlatego, że ich prawa są naruszane, a szkoła nie egzekwuje prawa powszechnego — toleruje to, że Jaś uderzył Marka, a nauczycielka sama robi kipisz w tornistrze Małgosi.

        Nie chodzi o to, żeby napisać regulamin, powtarzający zasady prawa powszechnego, tylko żeby tego prawa przestrzegać. Jeśli szkoła nie egzekwuje obowiązujących powszechnie norm społecznych, to dlaczego niby miałaby egzekwować jakiś regulamin?

        Nie chodzi o to, żeby zapisać na papierze, że nie wolno zabierać długopisu koledze, ale by każdy taki przypadek spotykał się z jednoznaczną reakcją ze strony szkoły. Musi wypełniać swój obowiązek opieki, czyli nie tylko nie naruszać samemu, ale aktywnie chronić prawa wszystkich dzieci przed naruszeniami ze strony innych osób. Specjalnych regulaminów do tego nie trzeba.

  17. Grzegorz

    Witam wszystkich
    Chciałbym podzielić się swoimi spostrzeżeniami odnośnie edukacji mojego syna (7 lat) w klasie pierwszej , jednej ze szkół podstawowych na Dolnym Śląsku, Wybraliśmy szkołę świadomie kierując się profesjonalnie zamieszczonymi opiniami dotyczących edukacji w tej placówce: Szkoła poza schematami szkolnej ławki, edukacja artystyczna, teatralna, taneczna,rozwijanie i wspieranie talentów dziecka itp.
    Po czterech miesiącach nauki w tej szkole czar prysł a realia systemu dały znać o sobie. Po pierwsze materiał jest , nawet nie można powiedzieć że przerabiany-jest to wyścig aby jak najwięcej zrobić(tzn przerzucać strony w elementarzu) a na dokładkę jeszcze raz tyle do domu. Uczeń powinien spokojnie uczyć się rozumowania i powiązania pewnych faktów( matematyka) oraz pisać ,pisać i ćwiczyć literki. Materiał idzie do przodu na tyle szybko,że dziecko ma kłopot z tzw głębokim przetworzeniem zadanego materiału. Kolejna sprawa konkursy plastyczne. Nasz syn wykonuje prace samodzielnie. Prace tematyczne to Jego wysiłek i zaangażowanie – nie jest to problem bo lubi zajęcia plastyczne. Jednak inne prace wykonywane sa przez rodziców lub kopiowane z internetu.Które prace wygrywają? Te wymuskane i dopieszczone.Dziwi mnie podejście nauczycieli i dyrekcji,że akceptuje taką niesprawiedliwość oraz marnowanie kreatywności dziecka. Wynika z tego że liczy się wynik i motywacja zewnętrzna dziecka- nagrody i podium. Mój syn poprzez nasze podejście jest już przygotowany na tego typu sytuacje i wie że jego praca mimo iż nie wygrywa jest doceniona przez nas i jego samego. Pozwalamy tym samym akceptować porażki i wzmocnić jego motywacje wewnętrzną. Rysuje bo lubię.
    Kolejna sprawa kiedy zapytałem nauczyciela jak syn sobie radzi w nauce. Pani nauczycielka odpowiedziała mi że całkiem dobrze …ale dostał jedną trójkę którą szybko poprawił na piątkę. ,,,Odniosłem wrażenie że rozmawiam z niekompetentną osobą. Pozwoliłem sobie na komentarz , że ocena dla mnie nie jest najważniejsza. dziecko się dopiero uczy uczyć, ma prawo popełniać błędy,dostawać gorsze oceny itp. Zapytałem wiec dalej ciągnąc temat, a w czym mój syn jest dobry?Pani zrobiła wielkie oczy bo to pytanie zaskoczyło Ją jakby zobaczyła Marsjanina. Po dobrych dwóch minutach myślenia zdobyła sie na odpowiedz: Syn świetnie radzi sobie w grupie, jest koleżeński, lubiany, nawiązuje kontakty , ładnie buduje zdania, wypowiada sie na zadany temat oraz ma ciekawe spostrzeżenia. Odpowiedziałem Pani nauczycielce że to jest w dzisiejszych czasach najważniejsze-kompetencje społeczne które sa podstawą do dalszej edukacji.Znów nie zostałem zrozumiany
    I kolejny temat zakup rzutnika multimedialnego: Dyrekcja i nauczyciele przekonują że to jest potrzeba naszych czasów. Uważam osobiście że dziecko najlepiej uczy się swoimi zmysłami. Pisząc literki w palcach sa receptory które stymulują płat czołowy w mózgu. Tworzą się odpowiednie połączenia, dziecko uczy się całym sobą. Podczas nauki literek poprzez projekcję, niestety ale będzie to miało zgubny skutek. Mam nadzieję że rzutnik zostanie wykorzystany do pokazywania ciekawych filmów , nauki wierszy, piosenek itp tak aby stymulować neurony lustrzane i wywoływać empatię. Jeżeli ćwiczenia z elementarza zostaną skopiowane i wrzucone żywcem na rzutnik, uczniowie odczują to w późniejszej edukacji
    Oczywiście w tym wszystkim dopatruje sie także pozytywów tzn miła i ciepła nauczycielka, dużo zajęć sportowych, bezpieczna szkoła,do której dziecko mimo wszystko chętnie chodzi. Wydaje mi się że system należy zmienić bo w ten sposób podcina sie skrzydła nie tylko naszym dzieciom ale również nauczycielom i dyrektorom którzy pracują w ramach, normach idiotycznych protokołach. No cóż zawsze ryba psuje sie od głowy…..

    • Joanna

      Pisalam w moim pierwszym komentarzu,z e polaksie szkoly sa przeladowane sprzetem. Zamiast skoncetrowac sie na rozwijaniu kreaktywnosci uczniow, malej i duzej motoryki i talentow indywidualnych dzieci, mamy rzutniki, komputery, laptopy i inne gadzety, ktore odwracaja uwage nauczyciela od rzeczy waznych. Moje dzieci czyly sie wachajac, dotykajac, smakujac przy kazdej okazji. Mlodszy w wieku 5 lat potrafil dodawac, odejmowac i mnozyc, a starszy zostal po dwoch latach treningow plywackich potrojnych mistrezm Hesji w zabce. Moje dzieci mowia w wieku 11 i 13 lat 4 jezykami i nie uwazam moich chlopakow za dzieci wyjatkowo uzdolnione. Gdy cos robia, zawsze jest to z pasja i tym blyskiem w oku, ktorego brakuje tak wielu wspanialym dzieciakom. Nie musze zmuszac dzieci do odrabiania pracy domowej, do zrobienia dodatkowego cwiczenia czy do czytania ksiazek. Ja uwazam, ze to wszystko dzieki temu, ze moje dzieci zawsze mogly uczyc sie zmyslami, a nie w lawce szkolnej. Niestety dzieci nie chodzily do szkoly Montessori ani do zadnej ze szkol prywatnych, ale udalo sie „zaszczepic” milosc do uczenia sie, do wiedzy, do poznawania nowego…
      Problem widze w mylnym pogladzie, ze jesli dzieci nie beda „konkretnie” uczyc sie (czyli siedzenie w lawce, pisanie literek i ocena – same konkrety), to dzieci sie nie naucza. Taki poglad ma wiekszosc nauczycieli, ale niestety tez wiekszosc rodziciow. Cierpie bardzo, gdy slysze, ze w szkole podtsawowej (nauczanie poaczatkowe) oraz (o zrozo!) w szkole Montessori nauczciele choc moga (Montessori powinni!) stosowac ocene opisowa, stawaja klasyczne stopnie od 1 do 6. Na pytanie „po co?” – nauczyciele odpowiadaja, ze wtedy wiadomo na jakim poziomie jest dziecko, a ponadto rodzice wymagaja stopni, bo oni nie rozumieja oceny opisowej! Nawet popularne w UK procentowe oceny nie moga sie jakos przyjac w Polsce.
      Kolejny problem – naciaganie stopni i stawianie lepszych stopni dobrym uczniom, zeby nie zepsuc swiadectwa.
      Jak Pan widzi w szkole „zabija” sie dziecieca ciekawosc, spontanicznosc, kreatywnosc na „nasze wlasne zyczenie”. Jesli trafi sie madry nauczyciel, dobre prawo (brak przymusu stawiania stopni), to rafia sie rodzice wymagajacy „szufladkowania” (krzywdzenia!) swoich wlasnych dzieci lub odwrotnie: nauczyciel nie widzi swoich bledow, a rodzic chce innej szkoly – wszystko wciaz wraca do punktu wyjscia: stopnie, siedzenie w lawce, szufladkowanie, zabijanie milosci do nauki. Ale jest swiatelko w tunelu – jesli kazdy z nas cos zmieni, zacznie od siebie i wprowadzi mala zmiane – dokonamy wspolnie ogromnych zmian na lepsze! Obecnie jestesmy chyba wciaz na etapie dyskusji i narzekania, ale moze wkrotce cos konkretnie sie zmieni. Czego nam Wszystkim zycze.

  18. macbylski

    Witam i pytam
    Dlaczego szkoła ma się dostosowywać do nadpobudliwego Jędrusia a nie on do niej?
    A uwaga opisująca zachowanie syna to dowód niedostosowania szkoły?!
    Jestem ojcem nadpobudliwego 10ciolatka i takich uwag dostaję dużo.
    Ale w przeciwieństwie do mamy Jędrusia cieszę się z każdej z nich.
    Jest to dla mnie swoisty feedback, dzięki któremu mogę porozmawiać z synem
    o jego zachowaniu, próbować kształtować jego relacje z nauczycielem, któremu przeszkadza.
    Mogę uczyć syna szacunku do innych osób, ich pracy, bo niestety wrodzony to ma brak tych cech…
    My rodzice dzieci nadaktywnych możemy albo dać je do szkoły specjalnej, gdzie klasa składa się z im podobnych,
    albo do zwykłej.
    W tym drugim przypadku niestety ustawiamy się w kontrze do nauczycieli, szkoły jak mama Jędrusia i mamy problem.
    Szkoła nie jest zła, to my-rodzice mamy nierealne wobec niej oczekiwania.
    Wiem coś na ten temat bo byłem 3 lata przewodniczącym Rady Rodziców…
    Są nauczyciele lepsi i gorsi jak w każdym zawodzie: mistrzowie i przeciętniacy, ale przykład nadpobudliwego Jędrka
    i jego roszczeniowej mamusi w kontekście zmian w szkołach bardzo mnie zirytował.

    • Grzegorz

      Co to znaczy nadaktywny? A może dziecko wyraża siebie w ten sposób i nie może dostosować się do norm narzuconych przez dorosłych.Może w szkole dziecko pragnie wyrazić swoje ja poprzez swoje zachowanie. A może dziecko nadpobudliwe to dziecko na które należy patrzeć w szerokim kontekście tzw społecznym? Jakie ma i miał relacje, skąd czerpało wzorce itd?Nadpobudliwość nie bierze się od tak. To nie geny tylko wpływ i kontekst społeczny.Problem polega na tym,że w szkole traktuje się wszystkich sztampowo. Wszelkie odchylenia od norm kwalifikuje sie jako zespół taki lub siaki. Najłatwiej jest zdiagnozować ADHD i zapisać leki aby dziecko się uspokoiło, tzn aby zachowywało się tak jak dorośli by sobie tego życzyli. Z kolei w szkole dzieci takie śa wyszydzane przez rówieśników, wykluczane z kolektywnego wpływu. Ostania strzelanina w szkole w USA dotyczyła takiego przypadku.

      • Marzena Żylińska Post author

        Ależ tu się ciekawa dyskusja rozwija, a ja nawet nie mam czasu, żeby odpowiedzieć!
        Myślę, że najlepiej, gdy odpowiem w kolejnym tekście, który i tak muszę napisać. Muszę, bo obiecałam, a tekst ma być o Budzącej się Szkole, czyli nowej koncepcji podejścia do edukacji.

        Jeśli dobrze widzę, to mamy tu dwa stanowiska.

        1) Dzieci idą do szkoły po to, by się nauczyć dostosowywania do norm i oczekiwań. Dlatego od wszystkich dzieci oczekujemy tego samego. Dobry uczeń to ktoś taki, kto grzecznie siedzi w ławce, słucha pani i odpowiada, gdy jest pytany. Innymi słowy dobry uczeń ma się podporządkować i wykonywać polecenia nauczyciela. To tradycyjny model edukacji oparty na hierarchii i posłuszeństwie. Zadaniem takiej szkoły jest formatowanie dzieci według z góry przyjętego wzorca.
        W tym modelu to dzieci mają się dostosować do wymagań szkoły.

        2) Dzieci idą do szkoły po to, żeby móc rozwijać swój indywidualny potencjał i swoje talenty, niezależnie od tego, jakie one są. Szkoła ma uwzględnić różnice między uczniami i zaakceptować fakt, że każde dziecko jest inne.
        Jeśli zmusza się wszystkie dzieci do chodzenia do szkoły (tu zgadzam się z Xawrem), to nie możemy wprowadzać zasad, które część z nich skazują na porażkę.
        W tym modelu punktem odniesienia są dzieci i ich rzeczywiste potrzeby, które szkoła musi uwzględnić.

        Pierwszy model zakłada, że dzieci dostosują się do wymagań szkoły, drugi zaś, że to szkoły muszą uwzględnić różne potrzeby dzieci, np. to, że mają one dużą potrzebę ruchu i autonomii, że są ciekawe świata i lubią zadawać pytania.

        Wiele osób, zarówno rodziców jak i nauczycieli, myśląc o szkole ma przed oczami pierwszy z opisanych modeli. Dla mnie osobiście jest to model stworzony na potrzeby świata, którego już nie ma i dlatego niesprawdzający się w XXI w.

        Ja opowiadam się za drugim modelem. Powtarzając za Korczakiem, że nie ma dzieci, są ludzie, pytam, czy my chcielibyśmy być zamykani na 45 minut w jednym pomieszczeniu, czy chcielibyśmy pracować w miejscu pracy, w którym nie wolno się ruszać i rozmawiać? Czy zaakceptowalibyśmy fakt, że aby pójść do toalety, musimy prosić przełożonego o zgodę?
        Nasze szkoły bardzo przypominają więzienia, ale my tego nie widzimy. Nie widzimy też skutków takiej organizacji nauczania. Przecież zawsze tak było. Do takich szkół chodzili nasi pradziadkowie, dziadkowie, rodzice i my. Edukacja boli i zawsze bolała, trzeba przez to przejść, więc wymagamy od kolejnych pokoleń, by dostosowały się do systemu i w domu przekonujemy nasze dzieci – wielu rodziców robi to wbrew sobie – że „trzeba słuchać pani” bez względu na to, czego pani wymaga. Nie potrafimy wyobrazić sobie, że szkoły mogą wyglądać i funkcjonować inaczej.

        A ja potrafię! W mojej wyobraźni widzę zupełnie inną szkołą, która odchodzi od pruskich wzorców. Wierzę, że można stworzyć system, który uwzględni indywidualne potrzeby uczniów. I oczywiście nie chodzi tu o zgodę na brak szacunku, czy chamskie zachowania. To są wyjątkowe sytuacje i piszę to z pełną odpowiedzialnością, ponieważ sama przez wiele lat uczyłam w szkole, a potem regularnie odwiedzałam różne placówki, w których moi studenci odbywali praktyki.

        Widzę, że mamy dziś ogromne zapotrzebowanie na złą szkołę. Dotyczy to zarówno części nauczycieli, jak również rodziców. Dlatego trzeba ogromnego wysiłku, by przekonywać, że efektywna nauka nie może być aktem przymusu, ale aktem woli.

        I dlatego muszę napisać ten tekst o szkołach, w których uczniów do niczego się nie zmusza. To będzie o Budzącej się Szkole, projekcie, który już funkcjonuje. Uczniowie z tych szkół musieli się poddać testom i …
        jak wypadli napiszę jutro lub pojutrze. Obiecuję 🙂

        • macbylski

          z całym szacunkiem ale drugi model to utopia.
          mój starszy syn uczęszczał do takiego przedszkola, gdzie pani zajmowała się dziewczynkami a chłopcy większość czasu mieli wolny wybór.
          trudno było później pierwszoklasiście wytłumaczyć, dlaczego w szkole jest inaczej.
          podobnie po nauce w Budzącej się Szkole będą zagubieni w pierwszej pracy
          po zderzeniu z procedurami, szefem, czy klientem. bo czy zapewnimy tym młodym ludziom parasol ochronny w postaci Budzącej się Pierwszej Pracy??

        • Robert Raczyński

          Marzena, jak zwykle zazdroszczę ci wiary w ucznia, pardon, człowieka. Wygodny dualizm, którym się posługujesz dążąc do skonfrontowania prymitywizmu szkoły pruskiej i tej zorientowanej na potrzeby jej użytkowników, jest (jak każdy dualizm) uproszczeniem. @Macbylski przywołał już, jak widzę, niespójność piękna szkoły i świata zewnętrznego (ja, choć wiele razy tego argumentu używałem, przyznaję, że gdzieś walka o lepszy świat musi się zacząć), przypomnę więc bardzo niewygodny dla pedagogiki problem „zła bezinteresownego”. Postmodernistyczna w naturze psychologia i pedagogika, nie radząc sobie ze zjawiskiem rosnącej fali agresji, niedostosowań i przestępczości w ogóle, tłumaczą wszystko opresyjnością środowiska (świetna pożywka dla wszelkich komunizmów z ludzką twarzą) i próbują przeciwdziałać tej epidemii tym, czego w żaden sposób zrobić nie mogą. Otóż, jestem absolutnie przekonany, że żadna instytucja nie jest w stanie zrekompensować Jasiowi tego, że mamusia go nie kochała, a tatuś pił, bił i nie przynosił do domu pieniążków. Poczucie winy za niefajny świat za oknem w niczym go nie zmienia. Powszechne mylenie edukacji z rehabilitacją, terapią i pomocą społeczną jest przyczyną, dla której szkołę publiczną tak trudno „obudzić” – ona po prostu, w coraz większym stopniu, przestaje zajmować się edukacją. Oczywiście, funkcje edukacyjne i wychowawcze szkoły są nierozerwalne, problem zaczyna się tam, gdzie zaczyna się rewir pedagogiki specjalnej, a ta, jak mi się zdaje, zaczyna wypierać (nieskutecznie) tę codzienną. Tu zgadzam się z @macbylskim, Budząca się Szkoła może pomóc np. nadpobudliwym dzieciom uczyć się np. języków, może nieco łagodzić napięcia, które każda szkoła sama produkuje, ale NIE ROZWIĄŻE problemów cywilizacyjnych, do których mózg łowcy-zbieracza jeszcze się nie dostosował (i pewnie nigdy się nie dostosuje): nierównej dystrybucji zasobów (w tym biologicznych), stresu związanego z przebywaniem dużej ilości niespokrewnionych, nieznanych sobie nawzajem osobników w jednym miejscu, którego nie można opuścić, nienormowanej konkurencji, niepohamowanej tendencji do różnienia się między sobą i tysiąca innych. Nie rozwiąże więc problemu, z którym borykam się codziennie: Nie jak uczyć, aby być skutecznym, ale jak sprawić, by ta skuteczność miała adresata…

          • Marzena Żylińska Post author

            Robert

            Patrzymy na szkołę i problem jej efektywności zupełnie inaczej i to pomimo tego, że ja wiele lat uczyłam, a potem bywałam razem ze studentami w wielu szkołach, a Ty wciąż tam uczysz. Świat realny nie jest zatem tym, co prowadzi do różnic w naszym postrzeganiu szkolnej rzeczywistości. Neurobiologicznie daje się to bardzo łatwo wyjaśnić. Tylko jedno na 10 milionów połączeń w mózgu jest wyjściem na zewnątrz, reszta to połączenia wewnętrzne. Te same informacje prowadzą zatem u każdej jednostki do innych wniosków, bo mózg zapisując je, łączy je z dotychczasową wiedzą i doświadczeniami. Wszystko zależy zatem od naszych doświadczeń i sposobu przetwarzania informacji.

            Napisałeś: ” Budząca się Szkoła może pomóc np. nadpobudliwym dzieciom uczyć się np. języków, może nieco łagodzić napięcia, które każda szkoła sama produkuje, ale NIE ROZWIĄŻE problemów cywilizacyjnych, do których mózg łowcy-zbieracza jeszcze się nie dostosował …”

            Przypuszczam, że nie byłeś nigdy w żadnej z Przebudzonych Szkół, nie wiesz, jak funkcjonują, na czym polega ich odmienność, ale wiesz, że „NIE RZWIĄŻĄ” problemów cywilizacyjnych. Skąd ta pewność? Ja kilka takich szkół znam i widziałam. Wiem, jak funkcjonują i co robią ich uczniowie.

            Oczywiście żadna szkoła nie rozwiąże wszystkich problemów wszystkich ludzi, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy szukać lepszych rozwiązań na miarę naszych potrzeb. Żebyś Ty widział, jak inaczej zachowują się uczniowie i nauczyciele w Bssz., jak inaczej rozmawiają z sobą i z innymi. Wchodzisz i od razu widzisz, że to jest ZUPEŁNIE INNA SZKOŁA. Radosna!

            Ostatnio wstawiłam na FB film pokazujący pewien eksperyment. W tle narysowane były dwie strzałki. Przed nimi postawiono szklankę i nalewano do niej powoli wodę. W pewnym momencie strzałki zmieniały kierunek (zwrot). Dla mnie arcyciekawe były komentarze. Jedni pisali, że to pokazuje politykę PO, czyli przenieśli wojnę plemienną na grunt fizyki, inni tłumaczyli ten efekt ilością wypitego alkoholu, ale byli też tacy, którzy postanowili to zjawisko sprawdzić empirycznie.
            Marzy mi się szkoła, która uczy, by nie ferować wyroków na podstawie tego, co człowiekowi się wydaje, ale żeby sprawdzać. Bardzo bym chciała, by szkoły opuszczali ludzie, którzy nie ferują zbyt szybko wyroków.

            To ma związek z Budzącą się Szkołą. Jeśli przyjąć twoją logikę, to nie ma sensu podejmować żadnych działań, bo to i tak nie pomoże. Musimy więc cierpieć dalej, bo niczego nie da się poprawić.
            Ja wiem, że szkoły mogą funkcjonować inaczej. Sama uczyłam inaczej i wiem, jak ŁATWO można zmienić nastawianie uczniów. ale najpierw trzeba samemu się zmienić. Ja to wiem i dlatego nie wierzę w to, że „NIE MOŻNA”. Można! Ale żeby przełamać „NIE MOŻNA”, trzeba najpierw pokazać filmy, bo wszystkich nie można wysłać do tych innych szkół. Może jak zobaczą, to uwierzą? Pewności oczywiście nie ma. Są tacy, którzy zobaczą i nie uwierzą, bo NIE CHCĄ PRÓBOWAĆ I NIĘ CHCĄ NICZEGO ZMIENIAĆ.
            Największym problemem są nauczyciele. Niestety wielu nie potrafi się zmienić. To jest najtrudniejszy moment, bo tylko 1 na 10 umie przestawić się na inne traktowanie uczniów i na inne podejście do nauczania. Żeby coś zmienić, trzeba zapomnieć całą tradycyjną metodykę. Jako metodyk wiem, jaka to straszna trucizna 😉

          • Robert Raczyński

            Ale ja znowu nie o tym… Myślałem, że już dawno wyjaśniliśmy sobie stanowiska – nie musisz mnie przekonywać do konieczności porzucenia pewnego sposobu myślenia o metodyce (z takim przekonaniem zaczynałem pracę w zawodzie), ani do traktowania uczniów jak ludzi :). Chodzi mi o niemożliwość nakłonienia wszystkich do udziału w eksperymencie. Poza tym, serdecznie pogratuluję ci, gdy uda ci się ominąć problem masowości, a w konsekwencji, ujednolicenia poziomu przekazu (dostosowania nawet nie do średniej, ale do niżu intelektualnego), niezależnie od jego (idealnej) formy.

          • Marzena Żylińska Post author

            Robercie,

            celem nie jest ujednolicenie przekazu, wręcz przeciwnie 🙂
            Przekaz nie ma być dostosowany do żadnego poziomu, bo przekazu nie ma! Ten pomysł polega na odejściu od edukacji transmisyjnej. W berlińskiej szkole pani Rasfeld nie ma nawet zwyczajnych klas, są takie małe Lernbüros, biura służące uczeniu się. Uczniowie się uczą, choć nikt ich nie naucza. I sami wyznaczają sobie cele. Ale ja to wszystko chcę opisać. Nie ma sensu wyjaśniać wszystkiego po kawałku w komentarzach. Chodzi mi tylko o to, by nie negować czegoś, czego się jeszcze nie zna. Ale myślę, że zdanie „nie da się stworzyć przekazu dobrego dla wszystkich” doskonale pokazuje, że problemem jest wizja szkoły, jaka mamy. Żeby cos zmienić, trzeba od niej odejść. Żeby zobaczyć drugi brzeg, trzeba czasami wyjść z wody 🙂 To jest właśnie najtrudniejsze, przestać uważać drogę, którą dziś idziemy, za jedyną możliwą.

            Xawer

            Eksperyment ze szklanką się uda, warunek – ogniskowa ma około 12/5 promienia szklanki. Ten eksperyment nie jest banalny i czegoś takiego, ani podobnego, w mojej szkole nie było. Komentarzy było kilkadziesiąt i prawie wszyscy uznali, że to zwykła sztuczka, a nie zjawisko polegające na tym, że szklanka z wodą – gdy ja odpowiednio ustawimy – działa jak soczewka.
            Dla Ciebie wszystko jest proste i banalne, ale dla wielu osób proste to nie jest.

          • Marzena: „trzeba ogromnego wysiłku, by przekonywać, że efektywna nauka nie może być aktem przymusu, ale aktem woli”

            Z tym się w całej rozciągłości zgadzam!
            Tyle, że ten akt przymusu nie jest skutkiem działania konkretnego nauczyciela, stosowanej przez niego metodyki, szkoły obudzonej albo śpiącej, ale egzekwowanym przez państwo zapisem prawnym.

            Jedynym, wręcz tautologicznym, sposobem spowodowania, by nauka stała się aktem woli, a nie przymusu, jest zniesienie przymusowości nauki. Nie jest to działanie na poziomie nauczyciela czy szkoły, ale Sejmu. Przyznaję, że doprowadzenie do zniesienia obowiązku szkolnego wymaga ogromnego wysiłku… Jak dotąd jednak ten przymus był raczej rozbudowywany niż ograniczany.

            Strzałki za szklanką — widzisz tu skutki szkoły. Miałaś najróżniejsze komentarze do filmiku, w tym ani jednego o tym, że jest to banalne zjawisko optyczne, którego mechanizm doskonale może zrozumieć siedmioletnie dziecko. A odrobinę starsze, wiedzące co to sinus kąta i umiejące rozwiązać proste zagadnienie geometryczne, będzie potrafiło policzyć w szczegółach, jak wygląda ten odwrócony obraz za szklanką — będzie umiało przewidzieć wynik tego doświadczenia bez jego wykonywania.

            Za czasów naszego dzieciństwa takie zjawiska optyki geometrycznej wchodziły w zakres programu szkoły podstawowej. Ale dla „produktów edukacyjnych” dzisiejszego szkolnictwa nie jest to prościutkie, naturalne i oczywiste zjawisko fizyczne, tylko magia i cuda.

          • Robert Raczyński

            A ja twierdzę, że percepcja tego prostego doświadczenia optycznego (jak zresztą tysięcy innych, równie spektakularnych, dostępnych za pośrednictwem tego samego medium) zależy nie od szkoły, a od osobniczej wrażliwości. Celowo nie używam słowa „ciekawość”, żeby nie wywoływać od nowa dyskusji ;).
            Jedni będą postrzegać je w kategorii „cudu”, cyrkowej sztuczki, inni ciekawego zjawiska fizycznego (niektórzy z nich dociekać będą jego natury), jeszcze inni (niestety większość) po chwili wzruszą ramionami i poszukają nowego źródła chwilowej ekscytacji. Choćbyśmy codziennie „karmili” ich takimi bodźcami, zostaną one wyparte przez kolejny jutiubowy wygłup, albo selfie „znajomego”. Tego nie da się „zaszczepić”, jeśli „szczepiony” nie jest wrażliwy na „szczepionkę”. W kwestii „szybkiego ferowania wyroków”, co zdajesz się mi zarzucać, pamiętaj, że nasz mózg wydaje takie wyroki w każdej sekundzie, tylko z niewielu z nich zdajemy sobie sprawę, a jedynie ułamek próbujemy zracjonalizować. Zwiększenie ekspozycji nic nie zmienia – jedni na osądzie intuicyjnym poprzestają, inni próbują go konfrontować z realiami. Moje realia mówią mi, że wiele działań w szkole jest w stanie poprawić ludziom nastrój i ogólną atmosferę (są pożyteczne społecznie i nieznacznie poprawiają wyniki edukacyjne), ale nie przekładają się na edukację globalnie, czyli nie sprawiają, że Jaś analfabeta i Zdziś erudyta jednocześnie notują przyrost wiedzy. Szkoła poprawna politycznie, „egalitarna”, masowa, choćby „budzona” elektrowstrząsami nie odniesie sukcesu (oprócz poprawy atmosfery, co oczywiście lepsze niż nic). I wcale nie dlatego, że ja i inni NIE CHCĄ PRÓBOWAĆ I NIĘ CHCĄ NICZEGO ZMIENIAĆ. Ja po prostu uważam, że jeszcze nie jesteśmy na etapie, na którym możemy abstrahować od swojej własnej natury – nie powinniśmy zakładać, że badanie mózgiem tego samego mózgu jest w stanie znacząco (globalnie) wpłynąć na przedmiot badań. Nie można być sędzią we własnej sprawie. Nie możemy sprawić by wszystkim zachciało się czegoś uczyć, a jeżeli przyjmiemy to za oczywistość, dużo łatwiej jest pogodzić się z rezygnacją z masowości i konieczności dostosowywania naszych działań do tych wszystkich, którzy szczęście widzą w czym innym niż świadoma egzystencja. Nic nie poradzimy na to, że niektórzy wcale nie chcą wyciągać żadnych wniosków z doświadczenia i nawet nie silą się na „szybkie ferowanie wyroków”, bo zwyczajnie mają to gdzieś…
            Mam wrażenie, że często mijamy się wizjach, bo ty zdajesz się uważać człowieka za dość łatwo formowalny materiał, którego kształtowanie możemy obserwować i kontrolować (podmiotowo, oczywiście )na każdym etapie, ja natomiast skłaniam się do widzenia go jako stop dość szybko krzepnący w „formie” (proszę nie mylić z determinizmem). Można poprawiać mu nastrój, ale zmieniać „kształt” jest niesamowicie trudno – z pewnością nie uda się to w żadnej oświacie pomyślanej jedynie jako mentalna alternatywa dla szkoły pruskiej: Tu nie chodzi jedynie o poprawę atmosfery, podmiotowość, neuronalne podstawy nauczania i kwiatki w oknach. Tu trzeba zerwać z ideą oświaty masowej, opartej na machinie instytucjonalnej i nawet najbardziej demokratycznej ideologii.

          • „Dla Ciebie wszystko jest proste i banalne, ale dla wielu osób proste to nie jest.”
            Właśnie o tym napisałem!!! I w tym widzę nędzę szkolnictwa. Coś, co powinno być oczywiste dla każdego, mającego elementarne (sic! podstawowe!) wykształcenie, co jest łatwo dostępne pojęciowo dla siedmiolatka, dziś dla większości absolwentów szkoły jest niezrozumiałą magią.

            Oczywiście, że doświadczenie ze szklanką się uda 😉 Tylko musi to być walcowa szklanka, a nie powyginana 😉 Najprostsza wersja, to wziąć butelkę z wodą mineralną (najlepiej to widać z takimi niekarbowanymi plastikowymi cienkościennymi butelkami, zrobię reklamę Nałęczowiance…), trzymać ją poziomo (osią lewo-prawo) jakieś 10cm nad stołem i patrzeć przez nią na gazetę, leżącą na stole — literki będą odwrócone do góry nogami. Jest taki (ograny już strasznie) pokaz dla przedszkolaków: dziecko pisze swoje imię na flamastrem kartce i patrzy na to przez butelkę wody mineralnej…

            Wyjaśnienie dlaczego tak jest, nie wykracza poza możliwości pojęciowe siedmiolatka. Wystarczy sobie narysować bieg promieni świetlnych. A jeśli ktoś zna odrobinę trygonometrii, to przeliczy to z całą dokładnością, a nie tylko narysuje jakościowe wyjaśnienie.

            „Ten eksperyment nie jest banalny i czegoś takiego, ani podobnego, w mojej szkole nie było.”
            O banalności możemy dyskutować, bo ja bym to widział na poziomie przed- lub wczesnoszkolnym. Na pewnym etapie rozwoju nawet spostrzeżenie, że w lustrze lewa dłoń wygląda jak prawa nie jest banalne. Bo i nie jest 😉 Zdecydowana większość ludzi nie rozumie, dlaczego tak jest.
            Nie było w Twojej szkole? Powinno być to, albo coś równoważnego: patrzenie przez szklaną soczewkę, przez którą widać odwrócony obraz. Takie rzeczy były wtedy w programie szkoły podstawowej. Ale nie raz już komentowałaś głupotę i niekompetencję swoich szkolnych nauczycieli fizyki…

            Ogniskowa szklanki to 12/5 jej promienia? Nie chce mi się liczyć (a Ty umiesz to wyliczyć? — to fajna wprawka z geometrii!), ale to intuicyjnie sensowna wartość.
            W takim doświadczeniu nie można mówić całkiem ściśle o ogniskowej z dwóch przyczyn:
            1. walec ma bardzo dużą aberrację sferyczną — promienie blisko środka załamują się pod innym kątem, niż te blisko brzegu;
            2. walec jest „gruby” – nie możemy go traktować jako jednej wyidealizowanej soczewki „cienkiej”, a musimy jako układ dwóch soczewek — jednej na ściance szklanki bliżej oka, drugiej na ściance bliżej oglądanego obiektu. Kombinacja takich dwóch soczewek, oddalonych od siebie o odległość tego samego rzędu, co ich ogniskowe, nie zachowuje się już jak pojedyncza idealna „soczewka cienka”. Trzeba je rozpatrywać jako układ, abo wyliczyć ekwiwalent ogniskowej dla jakiegoś konkretnego ustawienia (np. oko bardzo daleko, ekran ze strzałkami — w pewnej konkretnej bliskiej odległości, np. 1 średnicę szklanki od jej brzegu.

            W każdym razie, żeby dobrze widzieć efekt, to szklankę/butelkę z wodą trzeba ustawić tak, by odstęp od jej dalszego brzegu do obiektu był mniej więcej równy jej średnicy.

          • „W berlińskiej szkole pani Rasfeld […] Uczniowie się uczą, choć nikt ich nie naucza. I sami wyznaczają sobie cele.”

            A co w tej szkole dzieje się z uczniem, który wyznaczył sobie cel: cztery piwa i oglądanie porno w internecie? Albo choćby, by nie przerysowywać, jego celem jest oglądanie w telewizji meczu piłki nożnej, zamiast siedzieć w Lernbüro pani Rasfeld?

            W mojej edukacji prywatnej jest to proste: „droga wolna, z Bogiem! Ja cię nie zatrzymuję, a kwestię piwa i porno dyskutuj ze swoimi rodzicami”. Ale szkoła systemowa nie może powiedzieć „z Bogiem!”.

          • Jeszcze jedno pytanie: czy szkoła pani Rasfeld jest szkołą państwową, w której ona dyrektoruje za państwową pensję? Czy też jest to raczej prywatna inicjatywa, której jakoś udaje się przetrwać, balansując na marginesie systemu szkolnictwa, coś w rodzaju Summerhill?

          • Robert Raczyński

            „A co w tej szkole dzieje się z uczniem, który wyznaczył sobie cel: cztery piwa i oglądanie porno w internecie?” – No właśnie tego pytania Marzena zdaje się nie słyszeć, choć zadaję je na wszystkie możliwe sposoby, w szerszej i węższej perspektywie…

          • A to prezent — cała Ty, Marzena po drugiej stronie lustra.
            A raczej Through the Grappa Bottle. 😉

            http://oi62.tinypic.com/2ain5l5.jpg

            Niestety nie znalazłem w domu Nałęczowianki, ani nawet pustej butelki po niej… A szklana, trochę nierówna butelka po grappie (dawno już wypitej, teraz z wodą) zniekształca obraz bardziej, niż powinna.

          • Marzena Żylińska Post author

            Xawer

            Pięknie dziękuję 🙂
            Bardzo mi się ten prezent podoba!!!

            Robert,

            napisałeś:
            „„A co w tej szkole dzieje się z uczniem, który wyznaczył sobie cel: cztery piwa i oglądanie porno w internecie?”

            Zapytam u źródła i napiszę o tym w tekście o Budzącej Się Szkole. Nie uciekam przed takimi pytaniami (choć moim zdaniem one nic nie wnoszą do dyskusji o zmienianiu szkoły), ale zwyczajnie nie mam czasu. Muszę w najbliższych dniach napisać dwa duże teksty i zrecenzować program komputerowy. Pracuję każdego dnia do późnej nocy i nie mogę się odgruzować, a odpowiadanie na wszystkie pytania jest niezmiernie czasochłonne.

            @ Wiesław

            Tak, to bardzo ciekawe pytanie, z którym nauczyciele zostają sami.
            I podzielam Twoje zdanie; naprawdę szkoda, że tak niewielu nauczycieli włącza się w dyskusje dotyczące zmian w edukacji.

          • Robert Raczyński

            Marzena, nie stresuj się tempem odpowiedzi, bardziej chodziło mi o to, że nie musimy się przekonywać o potrzebie zmian, choć, jak zwykle, inaczej rozkładamy akcenty. Ja naprawdę nie mam nic przeciwko wybudzaniu szkół z letargu, ale pytanie, które stawiam uważam za zasadne, bo mamy zmieniać coś, co realnie istnieje, a nie nasze (różne) wyobrażenia o tym. Uczeń niczym niezainteresowany, prymitywny, chamski jest bytem realnym, zjawiskiem powszednim i namacalnym w szkole publicznej. Jeśli mamy ją budzić, to w całości, a nie po kawałku, bo będzie to równie skuteczne, co dotychczasowa metodyka, sprawdzająca się jedynie w rezerwatach dla „uczniów” wymyślonych przez metodyków. Jeśli BsS będzie się upierać, że wspomniane podmioty edukacji nie istnieją, lub że są jedynie produktem szkoły i powinny podlegać szczególnej ochronie przed opresyjnym środowiskiem, nie wróżę jej powodzenia…

    • Adam

      Dlatego że szkoła powinna zadbać o kontekst interpersonalny wszystkich dzieci.To szkoła powinna uczyć tolerancji i akceptacji inności.

    • „Dlaczego szkoła ma się dostosowywać do nadpobudliwego Jędrusia a nie on do niej?”
      Choćby dlatego, że obecność Jędrusia w szkole nie jest wynikiem wolnej woli Jędrusia, tylko jest tam pod państwowym przymusem. Konstytucja nakłada na niego obowiązek nauki, ale nie dostosowywania się do struktur organizacyjnych szkoły ani oczekiwań nauczycieli.

      „mogę…próbować kształtować jego relacje z nauczycielem, któremu przeszkadza”
      A czy pomyślał Pan choć przez chwilę, czy to nie nauczyciel i szkoła jako taka przeszkadzają synowi? Nauczyciel jest w tej szkole z własnej woli i mu za to płacą. Jeśli mu się nie podoba, to w każdej chwili może odejść z pracy. Pana syna nikt o zgodę nie pytał, czy chce wchodzić w jakiekolwiek relacje z tym nauczycielem i mieć je jakkolwiek kształtowane.

    • Robert Raczyński

      A ja macbylskiemu dziękuję za głos rozsądku, który pozwala zachować równowagę w tej kwestii. Abstrahując od konkretnego przypadku oraz nadpobudliwości wynikającej z prawdziwych zaburzeń lub zwykłej typowej dla wieku aktywności ruchowej dziecka, wiele problemów i konfliktów w szkole wynika ze zwykłego chamstwa i zaniedbań wychowawczych. Sama nadaktywność może być irytująca, ale gdyby nie towarzyszyły jej inne aspekty zachowania młodego żywiołu, większość nauczycieli jakoś by sobie z nią poradziła. Argument, że nauczyciel pracuje dobrowolnie, a uczeń jest do szkoły „przymuszany” nie wyczerpuje tematu. A może i wyczerpuje w uznaniu nastoletniego chama, który na pytanie nauczycielki o sensowność poświęcania zdrowia jego wyskokom odpowiada: Bo pani za to płacą! We wszystkich zawodach „kontaktowych”, ludzie w nich pracujący narażeni są na relacje z osobnikami, którzy uważają, że wolno im obrażać, ubliżać i poniżać pracownika, bo za to „płacą”. Nie sądzę, żeby ich to usprawiedliwiało. Tutaj upatruję problemu w kwestii poruszanej w wątku pani Joanny – totalnego braku dyscypliny w szkole, spowodowanego zaniechaniem egzekwowania umowy społecznej, którą jest zawierzenie dziecka szkole (diagnoza moja). Nie oznacza to oczywiście, że szkoła jest w tej relacji mistrzem…

      • Robert Raczyński

        A „powszechny obowiązek szkolny” po szkole podstawowej zniósłbym od jutra, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że jego prywatne chamstwo jest pochodną przymusu i reakcją na opresyjność szkoły…

    • „Argument, że nauczyciel pracuje dobrowolnie, a uczeń jest do szkoły „przymuszany” nie wyczerpuje tematu.”

      Wyczerpuje o tyle, że w państwie prawa organom państwa nie wolno wyjść ani na jotę poza swoją delegację ustawową i żadnego obowiązku obywatelskiego nie wolno traktować rozszerzająco. Za to zniewolony człowiek jest uprawniony moralnie do wszelkich form wyzwalania się, bądź wyrażania protestu, choćby w normalnych relacjach między wolnymi ludźmi takie zachowania były uznawane za chamskie, czy z innych przyczyn naganne. Choćby z perspektywy dorosłego uznawalibyśmy je za nieskuteczne, czy nawet przeciwskuteczne. Jeśli uczeń ma szkołę głęboko gdzieś i okazuje to na wszelki możliwy sposób, to jego święte prawo.

      „We wszystkich zawodach „kontaktowych”, ludzie w nich pracujący narażeni są na relacje z osobnikami, którzy uważają, że wolno im obrażać, ubliżać i poniżać pracownika, bo za to „płacą”.”
      Różnica jest ta, że w większości innych „zawodów kontaktowych”, nikt nie jest zmuszany do kontaktu z takim pracownikiem. Uczeń nie ma wyboru. A w tych zawodach, gdzie „klient” jest przymusowy: od policji, przez klawiszy, pielęgniarzy w izbach wytrzeźwień, po nauczycieli i telemarketerów — sami sobie wybrali taki zawód i chamskie zachowanie „klientów” muszą mieć wpisane w ryzyko zawodowe. To oni są zobowiązani do profesjonalnego, spokojnego i życzliwego traktowania swoich „podopiecznych”, a „podopiecznym” nie można zarzucać, że im się to nie podoba i okazują to w jedyny, dostępny im sposób, choćby wiązanką bluzgów.

      • macbylski

        „Za to zniewolony człowiek jest uprawniony moralnie do wszelkich form wyzwalania się, bądź wyrażania protestu, choćby w normalnych relacjach między wolnymi ludźmi takie zachowania były uznawane za chamskie, czy z innych przyczyn naganne”
        „Jeśli uczeń ma szkołę głęboko gdzieś i okazuje to na wszelki możliwy sposób, to jego święte prawo.”
        Mam nadzieję, że mój starszy syn przez najbliższe 8 lat tego tekstu nie przeczyta. Proszę wybaczyć ale po 10 latach doświadczeń z małym człowiekiem z cechami zespołu opozycyjno-buntowniczego po przeczytaniu powyższego aż się wystraszyłem. Dzień, w którym ktoś podpowie mu podobną argumentację będzie jednocześnie dniem usunięcia go ze szkoły.A ja się wtedy poddam…

      • Robert Raczyński

        Niestety, nie sądzę żeby postulowana przez nas (wynikająca jak się zdaje z pryncypiów, bo niby dlaczego oświata miałaby być wyjątkiem) wolność korzystania z edukacji rozwiązała problem chamstwa w stosunkach uczeń-nauczyciel. To w dalszym ciągu byłaby wolność nominalna, bo bardziej stanowiłaby wolność rodzica niż dziecka – edukacja stałaby się przymusem wynikającym z umowy rodzica i państwa, a nie z „troski” państwa. Jestem całym sercem za tym, ale nie rozwiązuje to wszystkich problemów, np. dzieciak nadal mógłby usprawiedliwiać swoją agresję i nieposzanowanie drugiego człowieka zamachem na swoją wolność.
        Permisywizm nauczyciela, wynikający z poczucia winy za „opresyjność” lub opresyjność szkoły albo z obowiązku usługodawcy wobec usługobiorcy, powoduje skutki opisywane przez p. Joannę – niektórzy nauczyciele chcą być „fajni”, zaczynają naginać regulaminy, fraternizują się z uczniami, wprowadzają względność zasad, a tym samym jakakolwiek dyscyplina staje się tym, co obserwujemy w polskiej szkole.
        Jedynym wyjściem jest wolność wyboru dotycząca obu stron – Jaś może szukać szkoły, która akceptuje lżenie nauczyciela za czesne (a nauczyciel zarabia tyle, że jest w stanie się z tym pogodzić), oferuje trapez zamiast ławki i nie robi problemu z nietykalności osobistej innych uczestników przedsięwzięcia, a z drugiej strony, szkoła może w każdej chwili zrezygnować z Jasia, jeśli Jaś oprócz standardowej, wpisanej w statut, porcji bluzgów, poczęstuje nauczyciela fangą w nos.

      • „Jedynym wyjściem jest wolność wyboru dotycząca obu stron”
        Dokładnie tak!
        Wolność rozwiązuje problem o tyle, że musi dotyczyć również szkoły. Tak jest i w prywatnych szkołach i tak zresztą było nawet w państwowym komunistycznym szkolnictwie za mojego dzieciństwa. Wtedy można było wylecieć dyscyplinarnie ze szkoły, nawet podstawowej. Z pierwszoligowego liceum wylatywało się za drobne chamstwo, a z budowlanej zawodówki chyba dopiero za tę fangę w nos, daną nauczycielowi. Nie wiem, kiedy to się zmieniło.

        W zdrowym układzie obustronnej wolności, jeśli uczeń przesadza, to się go ze szkoły wyrzuca. I wtedy jego i jego rodziców zmartwieniem jest znalezienie innej formy edukacji. Tak samo, jak awanturującego się gościa wyrzuca się z restauracji i więcej do niej nie wpuszcza. Dzisiejszy system to więzienie, w którym nie można mu odmówić miski nawet najbardziej chamskiemu więźniowi.

        Sprawą nauczyciela (szkoły) jest wyważenie kompromisu pomiędzy tolerowaniem złych zachowań, radzeniem sobie z nimi, a utratą czesnego.

        Macbylski: W Polsce nie ma możliwości dyscyplinarnego usunięcia ucznia ze szkoły państwowej. Proszę się nie obawiać!

        • macbylski

          no trochę się jednak boję ;-), bo chłopak uczęszcza do społecznej, która spełnia się w 98 procentach i wolałbym by dokończył w niej edukację.
          ale dzięki Pana wpisowi już jestem przygotowany na ewentualną konfrontację i za to dziękuję.

  19. Grzegorz

    Dokładnie takie samo odnoszę wrażenie. Nawet jeżeli nauczyciel chce, ma za sobą cały sztab którym się już nie chce albo nie może bo ….sztywny system i procedury nakazują taki a nie inny schemat pracy.

  20. Grzegorz

    A z Rodzicami jest faktycznie dużo gorzej. Mam wrażenie że we wspołczesnym zwariowanym świecie, dziecko jest w oczach niektórych rodziców projektorem i robotem do odtworzenia ich szczytnych, nierealnych i zakompleksionych zamierzeń. Masz być naj, naj, naj za wszelka cenę. Dlaczego 4 a nie piątka?To Rodzice w dużym stopniu kreują nieudolnych geniuszo-orłów , piątkowych robotów którzy w obliczu zmieniającego się otoczenia socjo-gospodarczego nie będą umieć byc elastycznie działającymi istotami. Nie można być najlepszym we wszystkim. System edukacyjny który w wyobrażeniu wielu rodziców jest dobry bo Jego pociecha ma same piatki jest tytko pożywka dla rozwoju takich patologii w rozumieniu biopsychospołecznym. Do tego dochodzi wysoki poziom stresu(kortyzolu) u dzieci, opuszczenie bliskości, przerzucanie figur wzorca na grupę rówieśniczą i mamy mieszankę wybuchową współczesnego ucznia.
    Ogromna presja ze strony Rodziców( bo my też tak mieliśmy) jest wynikiem niedojrzałego kulturowo społeczeństwa.
    Polecam gorąco wykład Dr.Gabora Mate https://www.youtube.com/watch?v=7qMHBYFmdcA

  21. macbylski

    szkoła nigdy nie będzie uniwersalnie dobra dla wszystkich dzieci.
    życie doświadczyło mnie w szczególny sposób, gdyż drugie moje dziecko
    chodzi do pierwszej klasy tej samej szkoły co wspomniany wyżej nadpobudliwy 10ciolatek.
    Dla pierwszego szkoła jest koszmarem, nauka torturą, drugi wszystko w niej uwielbia.
    Nauczyciele przez starszego nie mogą normalnie prowadzić lekcji, drugiego niektórzy „chcą adoptować”.
    Jako rodzic dwóch charakterologicznie maksymalnie różnych chłopców mam takie spostrzeżenie,
    że zanim zaczniemy zmieniać szkołę zastanówmy się czy czasami nie należy po prostu stworzyć szkół dla „nadaktywnych” dzieci.
    lub takich klas w dzisiejszych szkołach.
    Po co zmieniać cały system dla części populacji, przecież po wprowadzeniu zmian obudzi się ta druga część, dla której dzisiejszy system się sprawdza.
    Mamy przytoczone dwa modele edukacji z czego pierwszy już funkcjonuje i dla części dzieci i rodziców się sprawdza!!
    Obok niego albo w jego ramach stwórzmy osobne miejsce dla takich Jędrków, Jacków Żakowskich, czy innych Jobsów.
    Jak wcześniej zostało przytoczone, są na wykładach dziewczyny „przespokojne” i one idealnie pasują do obecnego modelu nauczania.
    Jak zaczniemy preferować „ nadpobudliwych” to na lekcjach zdominują „spokojnych” i rozpocznie się dyskusja co z tymi „spokojnymi” zrobić bo…nie pasują…
    Dla czego przy tworzeniu nowego musimy koniecznie stare burzyć?

    • monikasz

      Dzieci krańcowo różne pod względem temperamentu i ruchliwości zmuszamy do przebywania połowy dnia w jednej klasie, jedno z nich z pewnością na tym traci, a wszyscy się męczą, to widać. Nie zawsze już dostrzegamy, że oczytane, interesujące się np. historią dziecko siedzi w jednej ławce z kolegą, który jest funkcjonalnym analfabetą. Dzieciak, który ma kłopoty z dodawaniem obok fascynata rachunku różniczkowego.
      Osobne szkoły natomiast dla przyszłych muzyków czy sportowców działają w tym systemie jako coś oczywistego, nie bardzo rozumiem, dlaczego. Czy to tylko zaszłość, coś co dzięki swojej długotrwałej obecności znika ze świadomości? Czy też może panie w ministerstwie ostrzą już tasaki, żeby i tu „wyrównać szanse”?

    • Marzena Żylińska Post author

      @ Macbylski

      Napisał Pan: „Po co zmieniać cały system dla części populacji, przecież po wprowadzeniu zmian obudzi się ta druga część, dla której dzisiejszy system się sprawdza.”

      Nie chodzi o to, by system dobry dla dzieci umiejących się podporządkować, zastąpić systemem dobrym dla dzieci aktywnych czy nawet nadpobudliwych 🙂
      Musimy odejść od takiego myślenia o szkole „albo albo”.
      Inny, przyjazny dzieciom model szkoły to nie utopia 🙂 Takich szkół jest wiele, choćby w Berlinie. I dlatego trzeba zacząć od filmów, które pokażą, że można inaczej i to „inaczej” na różne sposoby. No i dziś wiemy też, jak uczniowie z Przebudzonych Szkół poradzili sobie na testach. Bo wiele osób najpierw negowało, że szkoła może funkcjonować inaczej, że dzieci same z siebie, bez zmuszania, mogą chcieć się uczyć, a gdy już to zobaczyli, to zaczęli mówić, że to i tak nic nie da, bo te ‚wolne” dzieci polegną na testach …
      Wiara w to, że szkoła musi funkcjonować tak, jak od 200 lat funkcjonuje jest ogromna i z jakiegoś powodu część osób nie chce za nic uwierzyć, że może być inaczej. Mnie ta pewność ogromnie dziwi. Ja myślę, ze warto spróbować 🙂

      • macbylski

        25 lat temu parę osób też coś chciało zmienić w szkolnictwie, stworzyli stowarzyszenie i w całej Polsce zaczęły powstawać szkoły społeczne.
        coś się wtedy zmieniło.
        ale jednak nie jestem za „wolnością” wszystkich dzieci, można to porównać do telepracy w świecie dorosłych, niewielki procent ludzi w Polsce radzi sobie z „wolnością” w pracy. większość nie lubi swoich przełożonych a nawet samej pracy, czy lepiej by pracowali gdyby dostali więcej „wolności”, nie. firmowy świat się macdonaldyzuje, opiera na procedurach i wszechobecnej kontroli. więc raczej „wolne szkoły” podobnie jak wolne zawody, będą odłamem/mkiem/ edukacji, jeśli wogóle do ich powstania dojdzie.

    • Macbylski ma jednak w jednym wielką rację, na którą mało kto tu zwraca uwagę: już dzisiejszy system szkolny jest skonstruowany na potrzeby znikomej mniejszości. Mniejszości dzieci z marginesu społecznego i dzieci na pograniczu upośledzenia umysłowego. W tym systemie nie chodzi o to, żeby chętne i zdolne dziecko się rozwinęło, ale wyłącznie o to, żeby kosztem mainstreamowych dzieci nauczyć czytać, pisać i liczyć procenty najbardziej zapyziałego półidiotę, którego matka nie wytrzeźwiała ani na moment przez całą ciążę i pierwsze sześć lat jego życia. Tą potrzebą „obrony praw” dzieci z marginesu uzasadniany jest przymus szkolny, powszechna jednolitość szkolnictwa i skrajny prymitywizm intelektualny podstawy programowej.

      To zresztą jest naturalne dziedzictwo szkoły pruskiej. Zum Altenstein stworzył szkołę, uczącą czytać dzieci niepiśmiennych pańszczyźnianych wieśniaków. Pańszczyzna została jednak zniesiona, ludzie przenieśli się do miast, a ponad 99% rodziców nieźle sama umie czytać i jest zdolna do nauczenia tego swoich dzieci. Ale szkoła pozostaje nadal w tym funkcjonalnym paradygmacie pierwotnej alfabetyzacji. I nie potrafi znaleźć sobie innych celów — czego by nie wypisywano o słusznych humanistycznych założeniach i budowie społeczeństwa XXI wieku.

      • Marzena Żylińska Post author

        Xawer,

        Grzegorz w swoim wpisie z 19 grudnia napisał: „Chciałbym podzielić się swoimi spostrzeżeniami odnośnie edukacji mojego syna (7 lat) w klasie pierwszej , jednej ze szkół podstawowych na Dolnym Śląsku, Wybraliśmy szkołę świadomie kierując się profesjonalnie zamieszczonymi opiniami dotyczących edukacji w tej placówce: Szkoła poza schematami szkolnej ławki, edukacja artystyczna, teatralna, taneczna,rozwijanie i wspieranie talentów dziecka itp.
        Po czterech miesiącach nauki w tej szkole czar prysł a realia systemu dały znać o sobie. Po pierwsze materiał jest , nawet nie można powiedzieć że przerabiany, jest to wyścig aby jak najwięcej zrobić(tzn. przerzucać strony w elementarzu) a na dokładkę jeszcze raz tyle do domu. Uczeń powinien spokojnie uczyć się rozumowania i powiązania pewnych faktów( matematyka) oraz pisać ,pisać i ćwiczyć literki. Materiał idzie do przodu na tyle szybko, że dziecko ma kłopot z tzw. głębokim przetworzeniem zadanego materiału.”

        Jak to się ma do Twojej wizji szkoły?

      • Jak się ma? W zasadzie nijak.

        Grzegorz skorzystał z marginesu wolności edukacyjnej, jaką miał i się na tym zawiódł. Ryzyko zawiedzenia się jest ceną, jaką się płaci za wolność wyboru. Alternatywą jest pewność uzyskania badziewia, gwarantowanego przez monopol.

        Mogłabyś równie dobrze pytać, jak do mojej wizji wolnego rynku ma się to, że ktoś poszedł do restauracji, reklamującej się z rozmachem, obiecującej niebo w gębie, profesjonalnie rekomendowanej przez samą Martę Gessler i kanał Kuchnia-TV, a obiad okazał się paskudny i potem miał niestrawność.

        Wypadałoby przy tej okazji zapytać Grzegorza, co rozumie pod pojęciem uczeń powinien spokojnie uczyć się rozumowania i powiązania pewnych faktów( matematyka) w kontekście programu szkoły podstawowej. Bo ja w tej podstawie programowej nie widzę niczego, co miałoby choć cień związku z „rozumowaniem i wiązaniem faktów”, a wyłącznie tresurę w rachunkach. W żadnej szkole, państwowej, albo prywatnej, ale pozostającej pod państwowym nadzorem (realizującej podstawę programową), nie mógłby się spodziewać niczego innego.

        Wypadałoby też zapytać, na czym miałoby jego zdaniem polegać głębokie przetwarzanie materiału w kontekście ćwiczenia w pisaniu literek i czego w tym zakresie oczekiwał? Jak głęboko można przetworzyć kaligrafię literki $cal A$ ?

        Jeśli czar prysł po czterech miesiącach, to niech na następny rok przeniesie na następny rok dziecko do innej szkoły albo uczy je sam. I niech w dostępny dla niego sposób zrobi antyreklamę tej szkole, opowiadając komu się da, że ta szkoła zawiodła jego nadzieje.

        • Grzegorz

          Co rozumiem przez głębokie wejście w temat. Powiedzmy że z perspektywy szkoły podstawowej i klasy pierwszej faktycznie może to wydawać się zdumiewające. Stanowi to jednak fundament do dalszej nauki i prawidłowego rozwoju neuronalnego mózgu.Jeżeli nie zrozumiał Pan mojej intencji z powodu niedokładnego wyjaśnienia tematu, pozwolę sobie na szersze rozwiniecie tek kwestii.Jednak przyznam szczerze że trochę mnie dziwi,że akurat Pan oto pyta.Nie chodzi tu o ćwiczenie japońskiej kaligrafii tylko o stymulację neuronalną. Z przyjemnością wyjaśnię więc jak wygląda to faktycznie. Jeżeli dziecko uczy się liter poprzez projekcję multimedialną, aktywuje się tylko tylna cześć mózgu.Dziecko jest biernym podmiotem przekazu transmisyjnego .
          W momencie ćwiczenia pisania za pomocą ołówka , czy długopisu ćwicząc wszystko na kartce dochodzi do aktywacji części korowej mózgu.W palcach występują receptory , które maja swoją tzw reprezentację właśnie w płacie czołowym. Taka metoda jest najbardziej efektywnym ćwiczeniem poznawczym.Ćwiczenie takie pozostawia trwały ślad w pamięci dziecka. To jest właśnie głębokie przetworzenie tematu. I nie ważne czy dotyczy literki A, X czy Y bo w przyszłości traktując temat po macoszemu dzieci muszą uczą się 150 dat na pamięć , które po dwóch latach pozostają w pamięci w ilości szczątkowej.Jeżeli jednak daty skojarzymy z danymi faktami np opowiemy dzieciom że 11 września działo sie to i to, akcja ratownicza była heroicznym wyczynem strażaków, że zginęło wielu pracowników firm itd z pewnością taka data zostanie zapamiętana.Głebokie przetworzenie tematu. Prościej nie mogłem.

          • Grzegorz

            Co do Pana rady odnośnie zmiany szkoły.Dobrze wiemy że liczy się także, o czym pisałem wcześniej inny aspekt tzn socjo-kulturowy, który w każdej szkole jest zdominowany przez określoną grupę dzieci .Niestety są szkoły w których odsetek dzieci pataologicznych stanowi większość.W szkole do której chodzi mój syn nie dominuje patologia społeczna co uważam za istotny komfort funkcjonowania tej placówki co zapewnia spokojny pobyt mojego dziecka. Dając mi podpowiedz odnośnie zmiany szkoły chyba zdobywa się Pan na małą ironię bo nie sądzę ,żeby nie zrozumiał Pan o czym piszę. Nie wymagam od szkoły cudów,sam pracuję nad dzieckiem i sam jestem dla niego tutorem.

          • Chce Pan przez to powiedzieć, że w tej szkole dzieci nie piszą same na kartkach, a zamiast tego oglądają projekcje multimedialne, pokazujące im na ekranie, jak wyglądają literki?

            Jeśli tak jest, to naprawdę radzę zmienić szkołę jak najszybciej!

            Doskonale rozumiem i podzielam Pańskie uwagi o wyższości pisania literek nad oglądaniem wideo o literkach.
            Nie sądzę jednak — trudno mi w to uwierzyć — by jakakolwiek szkoła w Polsce zrezygnowała z tresury dzieci w ręcznym pisaniu literek i zastąpiła to pokazywaniem im projekcji multimedialnych.
            Jakiego jeszcze głębszego wejścia w temat pisania literek Pan oczekuje?

            Zupełnie też nie do pojęcia dla mnie jest, jakiego rozumowania i wiązania faktów oczekiwał Pan po programie matematyki dla klas I-III. Pomijając pustosłowie wstępu, w tym co się liczy, czyli zapisach części szczegółowej podstawy programowej nie ma literalnie ani jednego zagadnienia, opartego na rozumowaniu.

          • Ale doszliśmy tu, choć trochę naookoło, do pytania, jakie Marzena mi zadała: jak to się ma do mojej wizji szkoły?

            Tak! Uważam, że tresura w liczeniu wprzód i wspak do dwudziestu i tresura w kaligrafii to ogłupianie dzieci, a nie edukacja. Dlatego edukacji zgodnej z moją wizją, nie da się stworzyć w ramach systemu, realizującego podstawę programową. I żadna szkoła systemowa, masowa i jednolita, czy to państwowa, czy prywatna, nie będzie z tą moją wizją zgodna.

            Nawet, jeśli jest to prywatna szkoła z towarzystwem dzieci z dobrych domów, to tylko tyle, że trochę mniej demoralizuje i mniej stresuje. Ale ogłupia tak samo.

          • Grzegorz

            Oczywiście, że nie . Dzieci uczą się pisać literki w elementarzu-jak na razie. Problem polega na tym, że prezentacja multimedialna która została zaprezentowana podczas zebrania z rodzicami pokazała jedno: „wrzucenie” całego elementarza do komputera -to ma być innowacja. Mam nadzieję ,że nauczyciel weźmie pod uwagę sugestie garstki Rodziców co do słuszności takiej projekcji. Szkoły mimo wszystko nie zmienię z przyczyn opisanych wcześniej. Musiało by dojść do rewolucji edukacyjnej aby zmienić ten bałagan. Zmiana szkoły mnie nie uchroni przed sztywnymi procedurami, edukacja domowa także. Dziecko pozostanie nadal w pruskim systemie edukacyjnym. Jedyne co mogę zrobić to wspierać swoje dziecko w rozwoju społecznym, przekazać mu mocny kręgosłup moralny, emocjonalny,kulturowy który uodporni go na przykre niespodzianki w przyszłości. Im mniej stresogenne oczekiwania rodziców, tym lepiej radzące sobie dziecko w trudnych sytuacjach. Ja mogę jedynie znosić absurdy edukacji i szukać możliwie najlepszych rozwiązań aby nie zwariować w tym kieracie.
            Pozdrawiam już Swiatecznie

          • „Ja mogę jedynie znosić absurdy edukacji i szukać możliwie najlepszych rozwiązań aby nie zwariować w tym kieracie.”
            Tak — to podejście wydaje się najrozsądniejsze — minimalizacja szkód, wyrządzanych przez system szkolny.
            Edukacja domowa już pozwala się wyzwolić spod głupoty podstawy programowej — każde dziecko, nie mające poważnych upośledzeń umysłowych, i tak sobie poradzi z obowiązkowymi egzaminami, choćby rodzice i tutorzy nie poświęcili ani minuty na żaden z tematów tej „podstawy”.

            Wrzucenie elementarza do komputera mi osobiście się nie podoba, ja jestem z pokolenia papieru, a nie Kindla, ale nie jest to coś, o co bym kruszył kopie. Bardziej o to, że w ogóle używa się elementarza i innych szkolnych podręczników i „kart pracy” — niezależnie od tego, czy używa się tych głupot elektronicznie, czy papierowo.

            Jeśli jednak prezentacja multimedialna była adresowana do rodziców, a nie jest adresowana do dzieci metoda dydaktyczna, i dzieciaki ręcznie rysują w tej szkole literki, to sam Pan wyczerpująco wywiódł, że właśnie zachodzi u nich głębokie przetwarzanie. Moje zdziwienie pozostaje nie zaspokojone: jakiego głębszego przetwarzania Pan się spodziewał i Panu brakuje w kontekście tego pisania literek?

          • Grzegorz

            Na pewno nie natury czysto mistycznej, chociaż odbierając dziecko ze szkoły w piątek zastanawiam się czy takie upojenie wynikające z nadmiaru nudnego materiału nie jest przyczyną owego stanu…
            Głębokie przetwarzanie tematu-cóż być może określiłem sprawę mało precyzyjnie, chociaż wdawało mi się ze ostatnio w miarę logicznie wyjaśniłem sens użycia tego sformułowania. Nadzór nad procesem uczenia zlokalizowany jest w wielu częściach mózgu. Dobrze jest aby kilka podsystemów koordynował tzw. centralny system wykonawczy odpowiedzialny za alokację zasobów uwagi,. Jeżeli , tak jak pisałem wcześniej, dana czynność zaciekawi ucznia poprzez percepcję wzrokowo-manualną, po czasie dane zagadnienie które pozostawi tzw. trwały ślad w pamięci , może zostać odszukane . Podsumowując przechowywanie czy też przetwarzanie informacji w pamięci roboczej związane jest ze świadomością tego procesu, na co ma wpływ wybór oraz atrakcyjny sposób omawianych zagadnień.

      • Robert Raczyński

        Szkoła publiczna ma kompleks dopieszczania marginesu (podobnie zresztą jak szkoła prywatna nowobogackiego chama, choć oczywiście z innych przyczyn). Rozumiałbym to, gdyby była w tym skuteczna. Rzeczywiste jej osiągnięcia w tej materii sprowadzają się do obdarowania funkcjonalnego analfabety świadectwem uprawniającym go do kolejnego roku zabawiania się z nauczycielami w kotka i myszkę…

  22. Zaciekawił mnie jeden z wątków rozmowy: co zrobić gdy w klasie jest uczeń (lub kilku), który ciągle utrudnia, a nawet uniemożliwia prowadzenie lekcji (np. nadpobudliwy) ?
    Jaka jest praktyka w polskich szkołach ? Jakie są możliwości działań ? Co mają do powiedzenia w tej sprawie nauczyciele, rodzice, specjaliści i sami uczniowie(!) ?
    Warto byłoby poświęcić tej sprawie osobny wpis. Może ktoś podejmie się … ?

    [A tak na marginesie: szkoda, że tak mało nauczycieli wypowiada się na naszych blogach.]

    • macbylski

      moje 3grosze z pozycji rodzica takiego dziecka – szkoła społeczna w Poznaniu.
      w klasie było 2 uczniów „przeszkadzających”, mój syn i drugi z rodzicami
      z awersją do nauczycieli i innych rodziców. na poziomie klas 1-3 trafiliśmy na super belferkę „starej daty” dawała radę, starała się godzić rodziców i panować nad dziećmi, młoda niedoświadczona poległaby na 100%. Mimo, że miała profesjonalne podejście z olbrzymymi pokładami empatii i tak musiałem ją „przeszkolić”, by mojego syna ostrzej traktowała. z oporami ale wprowadziła parę metod ułatwiających jej pracę. po trzeciej klasie drugi chłopiec zmienił szkołę /przeprowadzka/ i kontynuuje naukę z bardzo dobrymi stopniami /lubił się uczyć/. w czwartej klasie zmiana wychowawcy, nowi nauczyciele i cóż, syn starszy, ćwańszy, niektórzy poradzili sobie z „problemem” własnymi siłami, innych trzeba było przekonywać do niestandardowych metod wychowawczych.
      wychowawczyni młodsza ale mocna-znowu dopisało mi szczęście.
      Pani pedagog: od początku blisko syna, dużo przegadanego z nim czasu, nie mógłbym sobie lepszej wymarzyć. Pani psycholog: cóż, dalej od syna… Pan dyrektor: właściwy człowiek na właściwym miejscu, na dywaniku jestem co kwartał i dał się poznać jako człowiek, który pracę z „takimi” dziećmi traktuje jak wyzwanie a nie problem.
      Rodzice: i tu miałem szczęście-wyrozumiali, problemy przegadujemy na wywiadówkach lub telefonicznie.
      Podsumowanie: problem polskiej szkoły to zbyt duża władza rodziców, nauczyciele boją się /i też nie mogą/ ostrzej traktować dzieci. brak procedur szybkiej i bliskiej współpracy nauczyciel-rodzic /sms, email, rozmowa telefoniczna!!!/
      nauczyciele niewytrenowani do pracy z „takimi” dziećmi – wszechobecna teoria marchewki bez kija, nawet psychologom trzeba tłumaczyć, że na „takie” dzieci miękkie metody wychowawcze nie działają /przeważnie/.
      ale to znak naszych czasów – bezstresowe wychowanie.
      ciekawe, że świat pracy dorosłych opiera się na w miarę czytelnych nakazach i zakazach, za których łamanie grożą kary a w świecie szkolnym dzieci karanie jest źle widziane wręcz zabronione…

      • @macbylski
        Bardzo ciekawa opowieść z wieloma aspektami. Tak jak pisałem, to tego problemu musimy podejść w osobnym wątku. Teraz tylko wypunktuję ważne spostrzeżenia z Twojej relacji:
        – nauczyciele z małym i z dużym doświadczeniem – super temat. W szkole temat tabu.
        – „Pani pedagog: od początku blisko syna, dużo przegadanego z nim czasu,” – to standard, czy rzadkość w naszych szkołach ? Rola i pozycja pedagoga i psychologa w szkole ?
        – „dyrektor: właściwy człowiek na właściwym miejscu” – skąd się tacy biorą ?
        – „problemy przegadujemy na wywiadówkach lub telefonicznie” – podkreślam: PRZEGADUJEMY
        – „brak procedur szybkiej i bliskiej współpracy nauczyciel-rodzic /sms, email, rozmowa telefoniczna!!!/ – bardzo celna uwaga ! Nie tylko procedury, również woli, chęci, a przede wszystkim zasad.
        – „nauczyciele niewytrenowani” – świetne sformułowanie i sama prawda. Niech zgłoszą się Ci, którzy uważają się za dobrze wytrenowanych, lub chociażby tacy, którzy troszeczkę trenują .
        – „świat pracy dorosłych opiera się na w miarę czytelnych nakazach i zakazach” – a szkoła nie. Problem jest znacznie głębszy: szkoła działa na zupełnie innych zasadach i regułach niż świat „prawdziwy”. Dlatego polska szkoła jest „jednym wielkim oszustwem”, z maleńkimi, przypadkowymi, wyjątkami. I to jest wielki dramat, który toczy się spokojnie i pomalusiu z dnia na dzień. Dramat, z którego skutków generalnie nie zdajemy sobie sprawy.

        CDN.

        • Robert Raczyński

          Zdecydowanie czas już na nowy wątek…
          „Pani pedagog…” – niestety, najczęściej na gadaniu się kończy.
          „Dyrektor” – właściwi i niewłaściwi biorą się z tych samych „zasobów”.
          „Rodzice” – jako strona na ogół nie istnieją, nie radzą sobie w domu, to jak mają radzić sobie w szkole?
          „Procedury” – Są, ale albo niestosowane, bo urzędniczo skomplikowane albo niepasujące do realiów, głęboko zakorzenione w pedagogice „wszystkiego najlepszego”.
          „Nauczyciele niewytrenowani” – bo uczą się jedynie na błędach (albo nie). Na studiach uczą się o modelu idealnym, a nie o uczniu. Wszelkie problemy rozwiązywane są tam przy pomocy środków przypominających anegdoty i procedury Amwaya, a nie psychologii klinicznej.
          „Szkoła a świat zewnętrzny” – ze względów propagandowych, szkoła chce udawać lepszą niż jej środowisko. To, że nic z tego nie wychodzi i całość sprowadza się do ton pudru, nikomu nie przeszkadza…

  23. Magda

    Kolejny przykład naszego systemu edukacji. Od lat niezmiennie skoncentrowany na biernym odbiorze informacji. Tradycyjny sposób prowadzenia lekcji (tablica, kreda, sprawdziany). Jak w przyszłości z dzieci nauczanych w ten sposób mają stać się dorośli od których będzie się wymagało samodzielnego myślenia.
    Co z dziećmi, które preferują inny styl uczenia się, przyswajania wiedzy? Dla nich kilka godzin w szkolnej ławce to horror. Są znudzone odtwórczymi lekcjami, wpisywaniem haseł, podpisywaniem obrazków itd. Nie przejawia do nich argument , że pani każe, że tak trzeba. Nudzą się!!. A przy tym tracą całkowicie motywacje do nauki po zobaczeniu „czerwonej” strony w zeszycie !?.
    W szkole są różne dzieci i tak powinny być prowadzone zajęcia, by każde mogło się rozwijać.

  24. Boni

    Chciałam odnieść się do fragmentu tekstu:
    „Warto zadać pytanie, jak na uczniów działa rozpoczęcie nowego etapu edukacyjnego od regulaminów, ciągu zasad i kar? Czy nauczyciele nie zdają sobie sprawy z tego, jaki to przynosi skutek?”
    Pracuję w gimnazjum i widzę, że uczniowie podejmujący nauk w naszej szkole, oczekują zwięzłej informacji na temat kryteriów oceniania i omówienia zasad obowiązujących w placówce. Myślę, że jest to naturalna potrzeba, kiedy wchodzi się w nowe środowisko. Jasne określenie zasad znacznie ułatwia współpracę. Podejmując pracę, również oczekujemy, że zostaniemy zapoznani z zakresem naszych obowiązków i ze wszystkimi informacjami niezbędnymi dla naszego właściwego funkcjonowania. Zadaniem szkoły m.in. jest przygotowanie uczniów do funkcjonowania w dorosłym życiu. Jestem rodzicem dziecka szkoły ponadgimnazjalnej. Moje dziecko nie zostało poinformowane przez nauczycieli o kryteriach oceniania. Córka nie mogła przewidzieć jaką ocenę otrzyma , zarówno w ocenianiu bieżącym, jak i na koniec półrocza- taka wolna amerykanka. Taka sytuacja wywołuje niezadowolenie, rozczarowanie poczucie niesprawiedliwości. Czy na pewno o to chodzi rodzicowi, który krytycznie wypowiada się na temat informowania uczniów o regulaminach obowiązujących w szkole. Jestem przekonana, że rodzice, którzy krytykują fakt przekazywania tychże informacji, przy pierwszej nadarzającej się sposobności zarzuciliby nauczycielom, iż tego nie zrobili. Inną sprawą jest fakt sposobu przekazywania tychże informacji…. Tak zwana lekcja organizacyjna, na której uczniowie są zapoznawani z „regulaminami”, może być połączona z doświadczeniem czy eksperymentem powodującym zainteresowanie przedmiotem.

  25. Mariola

    Bez sensu,ale zgodnie z procedurami – mam wrażenie,że to motto pracy do jakiej ostatnimy czasy obligowany jest nauczyciel.Zabija to jakąkolwiek inicjatywę – te procedury bez sensu (ich realizacja) zajmują tyle czasu, że na coś ciekawego nie ma albo czasu, albo brak już chęci, albo realizuje je zmęczony nauczyciel, który wyrobił sie z procedurami.

  26. Merida

    Pani Marzeno
    Pisze Pani o nauczycielach, że „Gdyby ktoś na swojej lekcji nie omówił regulaminu, mógłby mieć kłopoty. Więc omawiają”.
    I całe szczęście, że omawiają. Byle nie za długo, nie nadmiernie i nie nudno. Kłopotem jest niewiedza, brak orientacji w regułach gry.
    Jak grać w szkolę nie znając zasad?
    Każdy woli znać zasady przed rozpoczęciem gry. To oczywiste oczekiwanie. Pozostaje kwestia formy tej prezentacji.
    Nikt nie zmusza nauczyciela do wchodzenia w najdrobniejsze szczegóły procedur PSO zgodnego z WSO na samym początku zajęć z grupą.
    Przekonałam się wielokrotnie, że tego nikt nie słucha. ani rodzice, ani dzieci [piszę dzieci, chociaż pracuję z młodzieżą].
    Więc jak zrobić, żeby nie zanudzić?
    Ja proponuję wspólne ustalenie kontraktu.
    I to nie od razu wszystkich jego zasad na najpierwszym początku zajęć.
    Dajemy sobie na to miesiąc [najczęściej wrzesień, który jest czasem karencji].
    Pracujemy etapami. Zakładamy wzajemność zasad. Każdy obliguje się do respektowania zapisów, których jest autorem. Robimy to zajmując się zupełnie innymi tematami do dyskusji, a tych w szkole średniej jest sporo. Moi uczniowie uczą się przy okazji umiejętności formułowania stanowiska, podejmowania dyskusji i obrony własnych racji. Zawsze nam wychodzi, że zasady są potrzebne, że warto je dookreślić, że nie są zbędne. Młodzi ludzie wolą wiedzieć, to porządkuje ich szkolne funkcjonowanie. Zawsze zostawiamy sobie pole na kreatywność. Zakładamy, że będzie codzienna, ale nie zawsze jest. Jak w życiu.
    Myślę, że w całym tym edukacyjnym szaleństwie powinniśmy nauczyć się słuchać. Inny punkt widzenia [słyszenia] całkowicie zmienia optykę i stwarza nowe możliwości.
    Czasem w rolę nauczyciela wchodzi uczeń i on ustala zasady, on je nazywa, kwalifikuje, a potem zachęca do respektowania. Wcale nie jest to proste. „Pani sobie usiądzie i posłucha”, a mnie się noga rusza, bo właśnie idę dalej. Powstrzymuję jednak stanowczo ten odruch i słucham i już wiem, że nie jest łatwo siedzieć bez prawa głosu, więc ustalamy zasady dyskusji. A potem uczymy się wzajemnie.
    Wymyśliłam sobie „szkołę mówienia” i codziennie „narażam się” na krytykę uczniów, ten ich szczery feetback jest cenniejszy od wszystkich innych zawodowych uwag, ale jest tez punktem wyjścia do formułowania informacji zwrotnej każdemu z nas. Trening kompetencji pierwszorzędny. Krytyczna uwaga nie boli, kiedy jest sensownie umotywowana i daje wskazówki do dalszego rozwoju.
    Nie można uczyć w szkole bez zasad. Ważne by te zasady były przyjazne dla wszystkich.
    Kiedy już się dyskursywnie rozkręcą, nie ma obaw o dalsze kształcenie kompetencji kluczowych w szkole średniej i przygotowanie kompetencji maturalnych.
    Przyznam, że wychodzi nam z tego niezła zabawa. I wszystko jest jasne i akceptowalne.
    Nie widzę się w roli „wielkiego przyłapywacza”, wolę być w stadzie.

    • Marzena Żylińska Post author

      @ Merida

      Piękne!!!!!!!!!! Co zrobić, by taki sposób ustalania reguł gry, stał się powszechny?

      Napisała Pani: „Powstrzymuję jednak stanowczo ten odruch i słucham i już wiem, że nie jest łatwo siedzieć bez prawa głosu, więc ustalamy zasady dyskusji.”

      To niezmiernie ważne zdanie! Nie jest łatwo siedzieć bez prawa głosu! Zastanawiam się, jak powinny wyglądać warsztaty, na których nauczyciele mogliby wejść w rolę kogoś bez głosu. Dopiero wtedy można zrozumieć, jakie to trudne i jakie się wtedy pojawiają uczucia.

      • Merida

        Kiedyś brałam udział w takim małym eksperymencie.
        Zorganizowałyśmy go w swojej [znaczy tej, w której uczymy] szkole, a polegał on na tym, że każda z nas wędrowała [kilka dni w tygodniu] z wybraną klasą na wszystkie jej [znaczy klasy tej] zajęcia i słuchała tego, co mówią nauczyciele, uczniowie, prelegenci. Wszyscy, którzy mieli mówić. Ja miałam słuchać. Zapisywałyśmy potem swoje obserwacje i wymieniałyśmy się uwagami. I już pomijam, że nie było łatwo wysiedzieć bez odzywania się. Nauczyciele to gaduły, przemądrzałe gaduły, a najbardziej to lubią słuchać siebie. Nie o tym jednak miałam pisać. Najbardziej zaskoczyło nas zmęczenie materiału „mozolnością” dostosowań się do osobowości kolejno „rządzących” nauczycieli, ich tempa głosu, sposobu organizacji pracy, humoru, irytacji, chaosu, zaskakujących pomysłów na lekcję. Normalnie nie było. Każdy chciał być zauważony. Co więcej, uważał, że robi swoje najlepiej, jak się da.
        A ja słuchałam tych paradnych wystąpień z coraz większym znudzeniem. Nawet pasjonująca mnie ekonomia [tym razem czytana z podręcznika] była nie do zniesienia. Chciało się powiedzieć dość, ale wytrwałam do końca.
        Zapyta ktoś: po co taki eksperyment. Przecież to oczywiste, co zaobserwowałyśmy.
        Tak, ale nie to było naszym celem. Chciałyśmy poznać odczucia naszych uczniów i zrozumieć ich niechęć [tak to nazywałyśmy] do dowiadywania się. I zrozumiałyśmy. Doświadczyłyśmy niemałego trudu naszych uczniów, który oni muszą podejmować codziennie, by nie zwariować ze swoimi mistrzami. Trudno jest utrzymywać w sobie cały czas optymalny stan zainteresowania tematem. Czas na reset jest za krótki.
        I w końcu doszłyśmy do wniosku, że teraz to odpowiedzialni za swoją naukę będą oni, przede wszystkim oni, a naszą rolą będzie facylitacja i mentorowanie. Trwamy w tym postanowieniu od roku. Efekty są rozmaite. Dyrekcja nie zawsze szczęśliwa. Za to my nie możemy opędzić się od pytań. I jest lepiej niż było.

        • Robert Raczyński

          „I w końcu doszłyśmy do wniosku, że teraz to odpowiedzialni za swoją naukę będą oni, przede wszystkim oni, a naszą rolą będzie facylitacja i mentorowanie.” – @Merida, proszę, interesują mnie szczegóły! Jak to działa?

          • Merida

            Działa całkiem sprawnie. I nie jest nadmiernie odkrywcze. Taka życzliwa wzajemnie i nie szkolna norma.
            Najpierw jak?
            Na początku roku szkolnego przedstawiam swoją propozycję planu pracy. Zapisuję w nim to, co na pewno musimy osiągnąć. [np. na języku polskim w klasie pierwszej technikum musimy poznać fragmenty Mitologii i Biblii, Bogurodzicę, Pieśni Kochanowskiego i wybrany dramat Szekspira].
            Taką informację przekazuję uczniom. Nie muszą znać podstawy programowej.
            Moi uczniowie proponują swoje typy. Zapisujemy je [albo na kartkach przyklejonych potem do tablicy, albo wysyłają mi na maila, albo sekretarz zapisuje na tablicy].
            Kiedy mamy gotowy pakiet oczekiwań zastanawiamy się w jaki sposób te wiedzę posiądziemy?
            Do takiego zestawu oczekiwań opracowuje szczegółowe zagadnienia do prezentacji
            Pytam o doświadczenia i ulubione metody pracy.
            Najczęściej wybierają pracę w zespołach. Lubią pracować ucząc się od siebie. Ja stoję z boku i przyglądam się postępom. Kiedy trzeba pomagam, ale to uczniowie decydują kiedy jest im potrzebna pomoc.
            Wybieramy grupy do pierwszego etapu pracy.
            Tu narzucam, że grupy są losowo wybrane, a nie wybierane personalnie wg stopnia koleżeństwa. W życiu nie zawsze pracujemy z tymi, których lubimy. Zapisujemy skład grup i termin realizacji poszczególnych zadań i umieszczamy w widocznym miejscu w klasie, tak, żeby każdy zainteresowany miał dostęp.
            Ustalamy: jak wygląda opracowanie tematu?
            Prezentacja polega na wygłoszeniu 15 minut wystąpienia z pamięci z wykorzystaniem dowolnego rekwizytu i materiału wizualnego [może być obraz, fragment filmu, reprodukcja, rzeźba, strój, każda wizualizacja, która uzupełni słowa].
            Zdarza nam się również, że opracowujemy materiały w wersji pisanej i umieszczamy w dostępnym dla wszystkich miejscu [e-portfolio]
            Po każdej prezentacji następuje dyskusja. Chętni uczniowie zadają pytania. Kiedy nie ma chętnych wybieram ja. Potem opiniują prezentację. Mówią do koleżanki/kolegi co było dobre, interesujące, co zrobiliby inaczej, co proponowaliby rozwinąć. Prezentujący ma prawo do obrony swojego stanowiska. uczy się przyjmować konstruktywną krytykę. Może powiedzieć o swoich odczuciach.
            Potem oceniamy, to czego byliśmy świadkami.Różnie to przebiega. Czasem oficjalnie, głośno, czasem piszemy punktację, czasem podnosimy kartki z ocenami i wybieramy tę, których jest najwięcej.
            Efekt zapisujemy w dzienniku.

            Dlaczego lubię tak pracować?
            Bo lekcje tworzą się same. Mój czas pracy jest nielimitowany. Uczniowie przychodzą z pytaniami w różnych porach, nie zawsze w trakcie swoich lekcji, podchodzą w czasie przerw, przed lekcjami, piszą na maila, zostawiają karteczki na biurku.
            Ja nie mam przerw dla wyłącznego użytku.
            Moi uczniowie krytykują też moje decyzje. Nie zgadają się ze mną.
            „Może pani tak myśleć, ale ja się z panią nie zgadzam i… [tu następuje konkretna argumentacja].
            „Nie jest nam pani w tej chwili potrzebna, musimy coś ustalić sami”.
            „Może pani poczekać z tym swoim pytaniem, teraz nie o tym chcieliśmy dyskutować…”
            I tak mam na co dzień. Zadziwia mnie ta odwaga młodych ludzi i ich determinacja w dążeniu do celu. Nie przeszkadza mi marginalizowanie mojej roli. nawet tak jej nie postrzegam. Stoję [siedzę, chodzę] i patrzę, kiedy trzeba przeciąć węzeł gordyjski wkraczam z propozycją.
            Zawsze i bezwarunkowo zachowujemy szacunek do siebie.
            Innej opcji nie ma.
            To jest jeden z przykładowych modeli pracy. W wielkim skrócie. Budowanie takiej relacji nie jest łatwe. Trzeba uodpornić się na ostrze bezwzględnej krytyki i ryzyko przyłapywania, ale jeśli chcemy być autentyczni w tym, co robimy młodzi ludzie muszą chcieć podążyć za nami, a nie prze nas poganiani brnąć w wiadomym kierunku.

            Ps. Efekty mojej pracy weryfikowane przez testy maturalne maja się nie najgorzej.

          • Robert Raczyński

            Czy wszystkie grupy są gotowe na taki model pracy? Jak udaje się pani rozwiązać problem „niezainteresowanych” (bo nie wierzę, że wszyscy są)? Moje doświadczenia z „delegowaniem odpowiedzialności” dość często rozbijają się o „niezgodność charakterów” w grupie, jednym słowem ich gotowość do wzięcia na siebie odpowiedzialności za własna pracę jest bardzo zróżnicowana. Nie stwierdzam też zamiłowania do pracy w grupie, przynajmniej tej efektywnej i nieoportunistycznej. Być może jest to problem etapu rozwoju (uczę w gimnazjum), choć nie sądzę, że jakikolwiek etap powinien być pomijany w tej kwestii.

  27. Ala

    Smutek ogarnia mnie czytając ten tekst, ponieważ w takim nieciekawym świetle przedstawia nasz system edukacji i nauczycieli. Nie podważam faktu, że pierwsze spotkania w klasie czwartej to rzeczywiści regulaminy, zasady i inne formalności – choć i te można przedstawić w różny – czasem i ciekawy sposób. Wymagane obowiązki wszyscy pracownicy w każdym zakładzie pracy chcą wypełnić należycie – tak też i nauczyciele. A czy są nauczyciele którzy nie marzą o tym aby ich lekcje były atrakcyjne, a uczniowie zainteresowani i zafascynowani nauką ? Czyż nie temu służą pięcioletnie studia i ustawicznie dokształcanie się kadry nauczycielskiej?
    A zatem odpowiedzi na nurtujący problem i szukanie rozwiązań tegoż problemu należałoby rozpocząć wśród nauczycieli i równolegle już u młodych studentów -przyszłych nauczycieli. Dzisiejsze czasy wymagają przygotowania młodego człowieka do życia nieco inaczej niż to miało miejsce przed pół wiekiem – a w szkole chyba zbyt wiele się nie zmieniło. Badania nad mózgiem umożliwiły spojrzenie na proces nauczania w innej pespektywy, nowej perspektywy i nie można tego lekceważyć. Im szybciej dostrzeżemy w szkolnictwie potrzebę zmiany uwzgledniającej ten nowe wyniki badan tym szybciej znikną takie odczucia rodziców i takie doświadczenia młodych ludzi z pierwszych tygodni w szkole. Będzie można nawet powiedzieć, że wielu z nich zacznie odbierać naukę jako radosne doświadczenie i o to chyba chodzi.

  28. Ala

    Smutek ogarnia mnie czytając ten tekst, ponieważ w takim nieciekawym świetle przedstawia nasz system edukacji i nauczycieli. Nie podważam faktu, że pierwsze spotkania w klasie czwartej to rzeczywiści regulaminy, zasady i inne formalności – choć i te można przedstawić w różny – czasem i ciekawy sposób. Wymagane obowiązki wszyscy pracownicy w każdym zakładzie pracy chcą wypełnić należycie – tak też i nauczyciele. A czy są nauczyciele którzy nie marzą o tym aby ich lekcje były atrakcyjne, a uczniowie zainteresowani i zafascynowani nauką ? Czyż nie temu służą pięcioletnie studia i ustawicznie dokształcanie się kadry nauczycielskiej?
    A zatem odpowiedzi na nurtujący problem i szukanie rozwiązań tegoż problemu należałoby rozpocząć wśród nauczycieli i równolegle już u młodych studentów -przyszłych nauczycieli. Dzisiejsze czasy wymagają przygotowania młodego człowieka do życia nieco inaczej niż to miało miejsce przed pół wiekiem – a w szkole chyba zbyt wiele się nie zmieniło. Badania nad mózgiem umożliwiły spojrzenie na proces nauczania w innej pespektywy, nowej perspektywy i nie można tego lekceważyć. Im szybciej dostrzeżemy w szkolnictwie potrzebę zmiany uwzgledniającej ten nowe wyniki badan tym szybciej znikną takie odczucia rodziców i takie doświadczenia młodych ludzi z pierwszych tygodni w szkole. Będzie można nawet powiedzieć, że wielu z nich zacznie odbierać naukę jako radosne doświadczenie i o to chyba chodzi.

  29. Marta

    Można zgodzić się ze stanowiskiem, że obecna szkoła jest nudna, że taką formę zajęć narzucił nam system, jednakże nieodzownym elementem procesu edukacji jest pasja nauczyciela, jego twórcza postawa. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom uczniów myślę, że prezentowana wiedza przez n-la powinna wyzwalać aktywność uczniów poprzez burzę mózgów, ekskrementy, uczenie polisensoryczne wieloma zmysłami. Szkoła powinna uczyć zasad funkcjonowania w społeczeństwie m.in. na drodze, w muzeum, operze, w galerii itp. Zajęcia artystyczne nie powinny być oceniane, powinny być wyborem ucznia, tak jak zajęcia z wf to uczniowie powinni dokonywać wyboru dyscypliny sportowej, która rozwija ich talent. Uczniów warto zaangażować na rzecz społeczności szkolnej, poprzez redagowanie gazetki szkolnej, pełnienie dyżurów, organizowanie zbiórek itp. Szkoła powinna uczyć dyscypliny, zasady i reguły powinny być przestrzegane. Dyscyplina jest podstawą do osiągnięcia dobrobytu, sukcesu. Polskie szkolnictwo jest zdewaluowane, bo wymagane jest wykształcenie wyższe do drobnych prac biurowych, obsługi kasy fiskalnej itp., gdzie za granicą taką czynność wykona każda osoba, która nie jest analfabetą (wystarczy krótkie szkolenie).

  30. Artur Kowalski

    Na początku mojej przygody z próbami zafascynowania uczniów „magistra vita est” zetknąłem się z wizją i misją szkoły. Ktoś na górze wpadła na pomysł, że każda szkoła powinna szczegółowo określić jakiego absolwenta pragnie wychować i wyedukować. Szkoły prześcigały się w ilości cech takiego idealnego ucznia (co nie które w dalszym ciągu to robią) kompletnie zapominając, że uczniowie są i będą różni. I w owej inności ich siła i szansa na lepsze zrozumienie otaczającego ich świata. Różnorodność ta daje również nauczycielowi większe pole do popisu. Monotonia nauczania pod egzamin/sprawdzian i podstawę programową w równej mierze wypali nauczyciela jak i ucznia. Chcąc zapalić w uczniu iskrę ciekawości należy wzorem „homo habilis” pokazać mu jak się krzesa ogień.

    • „Szkoły prześcigały się w ilości cech takiego idealnego ucznia (co nie które w dalszym ciągu to robią)”

      Skąd to „co niektóre” i czas przeszły?

      Czy pod pojęciem „szkoły” rozumie Pan system szkolny, obowiązujący wszystkie dzieci w kraju, czy dyrektora (lokalnego decydenta) placówki, zajmującej się kilkuset czy tysiącem dzieci?
      Wydaje mi się, że Pana uwagi dotyczą „szkoły” jako całości systemu szkolnego, z jego Podstawą Programową, określającą jasno i bez ogródek, jakie cechy ma wypełniać produkt: „uczeń przedstawia podstawowe motywy ochrony przyrody (egzystencjalne, ekonomiczne, etyczne i estetyczne)”, a pojedyncza szkoła (jej decydent) nie mają tu pola manewru — produkt spełniający tę normę mają wyprodukować z surowca, jaki dostają na wejściu.

      Oczywiście, Pana użycie liczby mnogiej jest jak najbardziej trafne! Dokładnie to samo robią chyba wszystkie systemy szkolne na świecie.

  31. Ola

    Natrafiłam ostatnio na taki link: http://ciekawaszkola.pl/dla-dyrektorów
    Czy ma Pani coś wspólnego z tym projektem?

    • Marzena Żylińska Post author

      Nie, nie mam.
      Gdy przeczytałam na podanej przez Panią stronie zdanie: „Jak zaprząc mózg do pracy”, to widzę, że z neurodydaktyką to też nie ma nic wspólnego.

      • Ola

        Ale ów ktoś też posługuje się słowami neurodydaktyka, zgodne z fizjologią mózgu, neurony lustrzane itp, postulaty też podobne, wewnętrzna motywacja etc. Czy to znaczy, ze 50 dyrektorów nabrało się lub nabierze na coś, co nie ma nic wspólnego z tym, co postuluje ten projekt? Czy w tej dziedzinie też każdy sobie rzepkę skrobie?

        • Marzena Żylińska Post author

          Pani Olu,

          nie wiem, kto to szkolenie organizuje i czego tam będzie uczyć. Weszłam na stronę i zobaczyłam zdanie „Jak zaprząc mózg do pracy”. Osoba, która to zdanie napisała, nie ma pojęcia o neurodydaktyce. Ale poza tym zdaniem, nie wiem, co tam może być. Zainteresowanie badaniami mózgu i neurodydaktyką jest teraz ogromne, a ja nie mogę przyjąć nawet części zaproszeń, które dostaję. Na neurodydaktyce można dziś zarobić, więc będą się pojawiać różne oferty. Sama widziałam w internecie propozycje szkoleń, na których punkt w punkt realizowany miał być program moich warsztatów. Ktoś może sobie wziąć moje programy szkoleń, ale ja nie wiem, co w oparciu o nie zrobi. Co mogę zrobić, gdy widzę, że ktoś powołując się na neurodydaktykę chce przeprowadzić szkolenie o tym, jak wytresować mózgi dzieci? Włosy staja mi dęba, ale jestem totalnie bezradna. Mogę tylko doradzić, by osoby, które chcą się zapisać na takie kursy dowiadywały się, kto prowadzi zajęcia, jakie ma przygotowanie i poprosić o listę publikacji. W oparciu o sam szyld, trudno wyrobić sobie zdanie. Niestety pod szyldem neurodydaktyki różni ludzie sprzedają dziś różne koncepcje dydaktyczne, które z badaniami mózgu nie mają nic wspólnego, a nawet ą z nimi sprzeczne, np. style ucznenia się. Neurobiolodzy mówią, że nie ma czegoś takiego, ale osoby zajmujące się stylami uczenia się chętnie robią swoje szkolenia pod szyldem neurodydaktyki. Jestem wobec takich praktyk całkiem bezradna, bo w ten sposób powstaje prawdziwy neurobigos. Co gorsza, słuszna krytyka propagowanych jako neurodydaktyka treści, kierowana jest czasami pod moim adresem. Gdyby ten, kto krytykuje przeczytał moja książkę, a szczególnie rozdział o neuromitach, to by wiedział, że myli adres, ale ci najbardziej krytyczni książek nie czytają.

        • Robert Raczyński

          Żądanie by Marzena na odległość rozstrzygnęła, czy coś neurodydaktyką jest, czy też nie, do poważnych raczej nie należy. W ogóle konia z rzędem temu, kto potrafi jednoznacznie stwierdzić, co np. jest tzw. nowoczesną pedagogiką, a co nie. W zalewie wypowiedzi wszelkiej maści ‚specjalistów’ próbujących załapać się na NOWE i NAUKOWE, trudno zorientować się, kto jest jedynie szarlatanem. Kłopot z wykładnią NOWEGO polega właśnie na ustaleniu, czy jest NAUKOWE. W informacyjnym chaosie rządzonym potrzebą sprzedaży „niusa”, za naukowe uchodzi niemal wszystko, co chlapnął ktoś w telewizji. Emocjonalne lub celowe „chlapnięcie” zaczyna żyć własnym życiem i jest powielane w nieskończoność. Niestety „naukowość” taka jest jedynie atrakcyjnym memem w rodzaju tego o rzekomym wykorzystywaniu przez nas jedynie 10% potencjału mózgu. Wszyscy ‚wiedzący, co mówią’ mogą sobie potem takie bzdury odkręcać do woli – niestety prawda zwykle nie jest tak atrakcyjna jak zmyślenie. Ponieważ zaistnienie w świadomości publicznej wymaga bardziej atrakcyjności i świeżości, niż wysiłku intelektualnego, przykłady nierzetelnych cytowań, badań i podpierania się ad hoc skleconymi teoriami można mnożyć. Nie inaczej będzie z neurodydaktyką – jest NOWA (spełnia więc podstawowy warunek atrakcyjności), prawie nikt się na niej nie zna (można niemal bezkarnie się pod nią podczepiać i opowiadać farmazony, i tak mało kto się zorientuje, a nawet jeżeli, to co z tego?) i można do woli cytować sprzeczne ze sobą wyniki badań (za każdym razem robiąc za specjalistę). Jeśli już o badaniach mowa, to, które z nich uznawać za wiążące, bo przecież nikt nie zawraca sobie głowy np. statystyką cytowań, czy dorobkiem naukowca? Niestety, taki urok (po)nowoczesności. Odkąd karierę zrobił dekonstruktywizm i „migotanie” oraz „przenikanie się” różnego postrzegania rzeczywistości, trudno oczekiwać jednoznacznych wykładni. Braku tychże nie należy jednak mylić z totalną negacją podejścia naukowego, oportunizmem marketingowym czy zwykłym humbugiem, np. w rodzaju ‚pogodzenia’ teorii ewolucji z siłą wyższą w postaci tzw. „inteligentnego projektu”. Martwić powinien fakt, że nauki społeczne, w tym pedagogika, są bardzo podatne na podobne manipulacje i ilość mitów i bajek w nich funkcjonujących nie daje się z niczym porównać. Szczerze liczę na to, że zaprzęgnięcie do badań nad procesem uczenia się biologii, neurobiologii, psychologii ewolucyjnej i innych wreszcie wyrwie oświatę z domeny zarezerwowanej dla mitologii.

          • Marzena Żylińska Post author

            Szkolenia z neurodydaktyki oferuje pan Paweł Widomski. Nie znam pana Widomskiego i z jego nazwiskiem nigdy się nie spotkałam. Oto, co napisał o sobie:
            http://ciekawaszkola.pl/o-mnie

            Napisał, że jest praktykiem, a neurobiologią i neurodydaktyką pasjonuje się od lat.

  32. Marta

    Dlaczego nikt nie zastanawia się „dlaczego”? Tak można odnieść się do kwestii uwag dzieci w dzienniczkach. Dorośli potrafią świetnie tłumaczyć i usprawiedliwiać swoje zachowania: „to przez to ciśnienie dzisiaj”, „to dlatego, że jestem chory”, „mąż/ żona mnie rano zdenerwował”. Przyłapani na jakimś wykroczeniu oczekują anulowania kary: ”panie władzo, a może tylko upomnienie?”. Ale dziecko ma się podporządkować. Zawsze. Nie może mieć gorszego dnia, trudnej sytuacji w domu, nie może czuć się fatalnie. Nie powinno oczekiwać też darowania przewinienia bo się „zepsuje”, a poza tym to będzie „zły przykład” dla innych. Zastanawiam się czy kiedyś jako obligatoryjne pojawią się dzienniczki pochwał…

    • Marzena Żylińska Post author

      @ Marta
      Dzienniczki pochwał, piękny pomysł!!!!!!!!!!

      Ma Pani rację, sami nigdy nie chcielibyśmy, by traktowano nas tak, jak my dorośli czasami traktujemy dzieci.

      @ Robert

      Pięknie to powiedziałeś! „Cały czas utrzymuje się dążenie do znalezienia uniwersalnego remedium, najlepiej prostego w przekazie i łatwo aplikowalnego. ”

      Do mnie, po przeczytaniu „Neurodydaktyki” ktoś skierował taki zarzut. „Dużo tu pytań i żadnych gotowych recept!” Tak, ta tęsknota za gotowymi receptami!!! jeśli będziemy stać na gruncie neurodydaktyki, to gotowych recept nigdy nie będzie.

  33. EKO

    Szkoła podstawowa bardzo wyraźnie dzielona jest na dwa oddzielne etapy edukacyjne (etap I i etap II). I co w tym jest najgorsze to to, że rozdział ten pogłębiają nauczyciele tej samej szkoły. Tu zaczyna funkcjonować „syndrom budowlańca” (zawsze ten co coś robił przed nami „spartaczył robotę” i my musimy ją poprawiać, aby można było budować dalej). Na początku czwartej klasy uczniowie słyszą pytania: „co robiliście przez trzy lata?”, „kto Was uczył?” itp. Słyszą też stwierdzenia: „my (czytaj nauczyciele etapu II – choć przecież z tej samej szkoły podstawowej) musimy wszystko nadrobić”, „skończyły się zabawy zaczyna się nauka” …
    Jeśli dołożymy do tego szkolny, w tym przedmiotowy, system oceniania, regulaminy pełne zakazów, nakazów, punktacji, obowiązków, zestaw podręczników i wymagania poszczególnych nauczycieli ( dostosowanie się uczniów do nawyków/zachowań nauczycieli a nie dostosowanie nauczycieli do potrzeb, oczekiwań i m możliwości uczniów) to obraz środowiska sprzyjającego uczeniu się uczniów znajduje się gdzieś daleko za horyzontem.
    A może warto zabazować na wspólnie określonych wartościach i zaufać w mądrość „czwartoklasistów”.
    Pamiętajmy, że ten sam problem występuje w klasie pierwszej gimnazjum, w klasie pierwszej szkoły ponadgimnazjalnej, na pierwszym roku studiów….

  34. jsabyen

    Dlaczego rodzice oczekuja czegos innego od systemu szkolnictwa to jest system panstwowy i ma sluzyc panstwowi ma zrobic z dzieci maszyny ktore beda dobrze funkcjonowac wstawac rano pracować płacić podatki i itd.tu niema mniejsca na individualne nauczanie. Zeby to zmnienic musimy zmienic SYSTEM.

  35. Naprawdę chcę, abyśmy sobie uświadomili, że system to my 🙂 Stale czytam we wpisach na Twoim blogu Marzenko, że… system jest zły. Że nauczycieli i nauczyciele stosując się do tego systemu stają się…. a szkoła…. Ale to nie jest prawda. System np. nakazuje każdej szkole stworzyć własny wewnątrzszkolny system oceniania. Każda szkoła może to zrobić jak zechce. Wprowadzić punkty, procenty, lizaki, czekoladki, oddzielić proces uczenia się od momentu sprawdzania wiedzy i umiejętności uczniów itd, itp. Ale tego nie robią nauczyciele. Dlaczego? No nie dlatego że system jest zły, tylko dlatego, że… nie chce im się, nie wiedzą, że można inaczej (mimo że są nauczycielami mianowanymi lub dyplomowanym czyli musieli wykazać, że prawo oświatowe znają bardzo dobre). Nie wiem dlaczego, wiem, że nie robią.
    System nakazuje każdemu nauczycielowi podpisać swój indywidualny program nauczania swojego przedmiotu w danej klasie czyli to nauczyciel przejmuje odpowiedzialność za to w jakiej kolejności, tempie i jak uczy tego, co zapisane w podstawie programowej. Ale większość nauczycieli korzysta z gotowców przygotowanych przez wydawnictwa, często nawet nie modyfikując ich i tylko podpisuje swoim nazwiskiem.
    Dzienniczki ucznia w szkołach to tradycyjna forma kontaktów nauczyciela z rodzicami. W sformułowaniu „dzienniczek uwag” nie ma sugestii, że to mają być uwagi o złym zachowaniu, a jednak…
    Prawo oświatowe nakazuje indywidualizować formy i sposoby nauczania do konkretnego ucznia, a jednak…
    Nauczyciel rzeczywiście jest zobowiązany zapoznać ucznia (i rodziców) z podstawowymi zasadami obowiązującymi w szkole i z wewnątrzszkolnym systemem oceniania, ale to jego mądrość, aby wiedział „JAK” to zrobić w sposób przyjazny, zachęcający i życzliwy.

    Takich przykładów można podać więcej.

    Więc przestańmy mówić o systemie, tylko powiedzmy, że… końcówki systemu nie działają jak trzeba.

    Pamiętajmy też, że każda szkoła ma swojego dyrektora i w znaczącym stopniu od niego zależy, jaka w danej placówce panuje atmosfera i kultura organizacyjna oraz decyzja: Kto jest ważniejszy: uczeń czy nauczyciel.

  36. Małgorzata

    A ja powiem jako kilkuletni praktyk, a może już nawet frustracji: Biedny Jurek. I jest to ironia. Nie znam tej nauczycielki, byc może jej się nie chce być może nie ma sił, ale odwaza napawa mnie nie system bo w nim można nauczyć się funkcjonować, a wszechogarniajaca spychologia. Wszystkie założenia o podmiotowosci, indywidualizacji można mniej lub bardziej realizować z tym co się ma, ale bez jak, nie będę „Jurkowi” wyciągać piłeczki bo go to motywuje do pracy, ja mam z „Jurkiem” pracować, ale mama niech łaskawie wytłumaczy mu, że jeśli nie chce robić to niech nie robi, ok, ale niech zamknie puszczę i nie demencje wszystkim zajęć bo on to JUREK – władca wszechświata, jak będzie i zawsze to wszyscy przed nim na kolanach będą biegać. W klasie mam ileś dzieci i im wszystkim muszę poświęcić uwagę. Szczerze mówiąc wolę poświęcić uwagę uczniowi, który potrzebuje zachęty, wytłumaczenia, jakiegoś bodzca, niż wykrzywiajacemu się Jurkowi, bo z domu nie wyniósł elementarnych zasad kultury. Nie raz i nie dwa zdarzyło mi się usłyszeć od dziecka że to co robimy to nudne bo już to umie, albo, że znowu robimy coś co już przecież robiliśmy. Mówię wówczas, że robimy coś celem powtórzenia, żeby nie ujęciach z głowy, za jakiś czas do tego wracam przy innej okazji i zapamiętują delikwenta proszę by mi „pomógł” dziecię rozanielone, ja kwitnie belfersko „widzisz jak dobrze, że powtarzalismy”. System nie jest doskonały, ale na prawdę nie można zwalić wszystkiego co złe i niewłaściwe na system. Z mojej obserwacji leży i kwiaty przede wszystkim współpraca szkoła – dom. I to nie z winy systemu.

Reply to Xawer CANCEL?

Your email address will not be published. Required fields are marked *

© 2015 Sofarider Inc. All rights reserved. WordPress theme by Dameer DJ.