Pierwszym niemieckim laureatem nagrody Nobla w dziedzinie literatury został historyk opisujący dzieje Imperium Rzymskiego Christian Matthias Theodor Mommsen (Nobla dostał w 1902 roku). Łatwo sobie wyobrazić, że jego książki dobrze się czytało, bo pisał nie tylko mądrze, ale pięknie i ciekawie. Historia w rozumieniu Mommsena nie była zbiorem suchych faktów, dat i nazwisk, ale fasynującym ciągiem zdarzeń, których bohaterami byli ludzie z krwi i kości. Cesarze nie tylko prowadzili wojny, ale również kochali, nienawidzili, mieli żony i kochanki, swoich faworytów i zaprzysięgłych wrogów. Ich życie pełne było emocji i namiętności, które Mommsen potrafił barwnie opisać. Nieco ponad sto lat później inny niemiecki naukowiec, zajmujący się badaniami mózgu Manfred Spitzer, wyjaśnił dlaczego książki Mommsena tak dobrze się czytało i tak łatwo można było uczyć się z nich historii. „Historie nas poruszają, nie fakty. Historie zawierają fakty, ale fakty mają się do opowieści jak szkielet do całego człowieka. Ten, kto sądzi, że w uczeniu się chodzi o wkuwanie faktów, całkowicie się myli; szczegóły mają sens tylko w kontekście, i to właśnie kontekst i sens sprawiają, że szczegóły stają się ciekawe. I tylko wtedy, gdy fakty są w tym sensie ciekawe, pozostaną w naszej pamięci.” [Manfred Spitzer, Jak uczy się mózg, Warszawa, PWN, 2007, str.38] Dlatego dobry nauczyciel, zdaniem Spitzera, nie każe uczniom wkuwać dat, ale opowiada im ciekawe historie.
Słowo „historia” oznacza przecież nie tylko dziedzinę nauki (i szkolny przedmiot), ale również „zdarzenie”, „przygodę”, „opowiadanie”, „opowieść”. W szkole historia przybiera często formę „książki telefonicznej”, czyli spisu niepowiązanych z sobą faktów i dat. Dzieje się tak wtedy, gdy na jednej lekcji podanych zostaje zbyt dużo informacji, których mózg nie zdąży przetworzyć. Wyuczenie się ich na pamięć jest dla sieci neuronalnej zajęciem tyleż trudnym, co nieprzyjemnym, szczególnie wtedy, gdy podane zostały suchym i mało obrazowym językiem. Dzieje się tak dlatego, że nasze mózgi nie zostały stworzone do reprodukowania informacji, ale do ich przetwarzania i wyciągania z nich ogólnych reguł. Jeśli historia rozumiana byłaby jako ciekawe opowieści o dawnych czasach, a autorzy podręczników potrafiliby pisać nie tylko mądrze, ale i pięknie, obrazowo i ciekawie, to mocno ułatwiłoby to pracę odpowiedzialnemu za zapamiętywanie układowi limbicznemu. Słuchając lub czytając fascynujące historie, łatwo byłoby zapamiętać zawarte w nich fakty i daty.
Na efektywność zapamiętywania duży wpływ ma zarówno sposób, w jaki wiedza jest prezentowana, jak również ilość informacji. W edukacji mniej znaczy często więcej. Szkoda, że podręczniki pisane są dziś w sposób, który nie ułatwia neuronom pracy.
Nasi przyjaciele mają ostatnio poważny problem, ponieważ ich syn Wojtek nie chce się uczyć historii. Efektem są nie najlepsze stopnie. W szkole podstawowej nie miał z tym przedmiotem żadnych problemów. Wojtek jest uczeniem drugiej klasy gimnazjum, ma szerokie zainteresowania, jest inteligentny, działa w harcerstwie, gra na gitarze, uprawia sport. Chłopak jest w moim przekonaniu typem ucznia, o jakim nauczyciele mogą marzyć. Otwarty na wszystko, co nowe, mający szerokie zainteresowania, chętny do współdziałania, włączający się we wszystkie możliwe akcje, aktywny i kreatywny, świetnie odnajdujący się w grupie.
Po ostatniej wywiadówce historia stała się tematem rodzinnych rozmów, a nawet kłótni, bo chłopiec nie zrobił zadania polegającego na wyuczeniu się na pamięć wszystkich polskich królów, łącznie z datami ich panowania i dostał jedynkę. Jego ojciec, hobbystycznie zajmujący się historią i namiętnie czytający książki o tej tematyce, starał się ułatwić synowi naukę, sugerując, by każdego z władców połączył z jakąś charakterystyczną cechą lub wydarzeniem, ale Wojtek był już tak zniechęcony i negatywnie nastawiony do polskich królów, że próby te nie przyniosły pożądanych efektów. W jego przeświadczeniu historia to nudny i do niczego nieprzydatny przedmiot. Atmosfera w domu staje się coraz bardziej nerwowa, bo rodzice oczekują, że syn poprawi jedynkę. Wojtek kolejny wieczór siedzi nad książką do historii, ale daty panowania kolejnych królów wciąż mu się mylą. O historii myśli coraz gorzej.
Czy z Wojtkiem coś jest nie tak? Jak można by mu pomóc?
Informacja dla osób zainteresowanych moją książką „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi”
Ponieważ na rynku jest jeszcze inne wydanie „Neurodydaktyki” informuję, że prawa do mojej książki ma jedynie Wydawnictwo Naukowe UMK i tylko pod zawartymi w tej książce tezami mogę się podpisać. Za błędy zawarte w innym wydaniu, nie ponoszę odpowiedzialności. Swoim nazwiskiem firmuję jedynie „Neurodydaktykę” z pokazaną tu okładką. Jeśli ktoś chce przeczytać MOJĄ książkę, to proszę korzystać z wydania z granatowym profilem twarzy. Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych stanowi, iż to autor odpowiada za treść i formę swojego dzieła. Ja miałam wpływ jedynie na formę i treść książki wydanej przez Wydawnictwo Naukowe UMK.
Kiążkę można kupić przez internet np. tu:
http://www.kopernikanska.pl/prod_193628_Neurodydaktyka_Nauczanie_i_uczenie_sie_przyjazne_mozgowi.html
Blogi Oś świata: |
tel.: 792 688 020
e-mail: kontakt(at)budzacasieszkola.pl
Odwiedź nas również na Facebooku
facebook.com/budzacasieszkola/
© 2015 Sofarider Inc. All rights reserved. WordPress theme by Dameer DJ.
Jak pomóc Wojtkowi?
Uczciwie mu powiedzieć, że my tez nie pamiętamy dat panowania wszystkich królów, a pewnie mielibyśmy nawet pewien problem z wymienieniem wszystkich po kolei.
A potem wziąć na lody i wycieczkę do Malborka (z góry mu mówiąc, że tam nie jest pochowany żaden z polskich królów), albo dowolnego innego miejsca, gdzie widać historię, a najlepiej pasuje pod inne zainteresowania Wojtka.
Ewentualnie należy opracować plan minimum to wykucia, gdyby ta jedynka miała oznaczać jakąś katastrofę i koniecznie trzeba by ją było zamienić na dwójkę. I dać Wojtkowi jasny przekaz: te głupoty musisz wryć na pamięć, żeby nie zawalić szkoły, ale miej świadomość, że mimo nazwy niewiele one mają wspólnego z Historią – tę widziałeś w Malborku.
Zacznę od siebie.
Znam niewiele dat z historii, ale mam (raczej dobry) ogólny jej zarys – co się działo w jakim okresie, w którym wieku, itd. Miałem to szczęście, że wszyscy moi nauczyciele historii byli Bardami, a nie nauczycielami 🙂 Jedyny minus to to, że moja wiedza z historii kończy się na zaborach. Nigdy nie doszedłem do I Wojny Światowej, a jedyne strzępki informacji o Wojnach znam z opowiadań nieżyjącej już Babci (np. jak ukrywali Żyda w stodole), czy z odwiedzanych w Polsce miejsc. I tyle…
Mam jeszcze moją siostrę, także gimnazjalistkę, skarbnicę wiedzy. Doskonale orientuje się w tym, który z Polskich królów był homoseksualny, ile miał kochanek i kto kogo zabił w jaki sposób – zabawne, acz przerażające 🙂
Wojtkowi jedyne co bym mógł poradzić, to właśnie takie „smaczki”. Z opisu wynika, że to ambitny chłopak, więc może warto spróbować „wjechać” mu (kolokwialnie mówiąc) na ambicję? Postarać się, aby znalazł na własną rękę takie informacje, których się w szkole nie przekazuje. Przeglądając materiały nieświadomie będzie powtarzał daty i wiadomości.
Można też spróbować opowiedzieć mu historię w trochę inny sposób. Skoro jego ojciec jest z zamiłowania historykiem, to z pewnością będzie potrafił powiązać ze sobą daty, wydarzenia i ciekawe przypadki. W ten sposób łatwo można czegoś nauczyć chłopaka – „Zwróć uwagę na tę datę, bo jest ważna dla pewnego wydarzenia, o którym później”. Byle tylko na prawdę taka data była ważna ;D
Powyższe porady są niezłe, ale zacząłbym od rozmowy z nauczycielem.
Podstawa programowa dla gimnazjum nie wymaga znajomości konkretnych dat, ale umiejętności sytuowania w historii i określania szacunkowych przedziałów.
Jeśli chodzi o poprawianie „lufy”, dałbym Wojtkowi spokój. Czasami zdjęcie ciśnienia pomaga bardziej niż próby lepszego dopasowania. Po dwóch tygodniach podrzucamy na biurko Druona, Jasienicę, Kobylińskiego czy Sensacje z dawnych lat.
Można też pogadać ze środowiskiem harcerskim. Jeśli ekipa Wojtka będzie przygotowywała formę pracy dla młodszych (quiz historyczny dla zaprzyjaźnionej gromady zuchów, pomoc w nauce młodszym kolegom), Wojtek też powinien się przy okazji podciągnąć.
Chyba nikt, nawet mocno zainteresowany historią, nie zna tych dat panowania polskich królów. To jest zbyteczne, choć przydaje się czasem znajomość kolejności władców. Za moich szkolnych czasów świetnie pomagał w tym papier do okładania zeszytów, który zadrukowany był w matejkowski poczet królów polskich. Wtedy na lekcji każdy uczeń mógł na szybko ustawić sobie np. ostatnich Jagiellonów itp. A poza tym po całym roku oglądania okładek pewne chronologie same wbiły się w pamięć. A propos uczenia się dat: jedna z najlepszych syntetycznych książek o historii Europy od Rzymu do współczesności (Krzysztof Pomian: Europa i jej narody) obywa się bez jakiejkolwiek daty, a fascynująco opowiada o tysiącleciach naszych dziejów. Może właśnie takie książki polecać młodym ludziom (tylko 200 str.).
Jak pomóc Wojtkowi ? Mam kilka odpowiedzi.
1. Nie da się pomóc, nie ma takiej możliwości. Pracodawca postawił przed nauczycielem zadanie, nauczyciel postawił Wojtkowi swoje wymagania – i już. Albo Wojtek dostosuje się do mechanizmu, albo nie – to jego problem (prywatnie: niech spada na drzewo). Będzie miał taki stopień z historii, na jaki sobie zasłuży. Dodatkowo, za lekceważące podejście do przedmiotu, zgodnie z regulaminem, obniży mu się ocenę z zachowania.
2. Negocjacje. Niech Wojtek spróbuje ponegocjować z nauczycielem. Może zaproponować, że nie nauczy się kalendarium panowania władców, ale w zamian może przygotować … .
3. Bunt. Rodzic Wojtka informuje nauczyciela, że nie zgadza się na zaśmiecanie mózgu dziecka, bo jest niezgodne z zasadami współczesnej dydaktyki. W skrajnym przypadku, rodzic żąda od szkoły przedstawienia na piśmie podstawy prawnej dla postawionego zadania.
Wbrew pozorom, trzeci wariant nie jest taki całkiem idiotyczny. Podejrzewam, że w USA byłby wysoce prawdopodobny i mógłby zakończyć się procesem sądowym wygranym przez rodzica.
Bo też przedstawiona sytuacja, niby całkiem zwyczajna, jest ilustracją fundamentalnego zagadnienia, dotykającego nie tylko edukacji szkolnej, ale równie podstawowych praw obywatelskich. Jaki wymagania ma prawo postawić państwo wobec ucznia-człowieka i jego rodzica-obywatela. Sądzę, że to będzie przedmiotem debaty i rewolucji w najbliższych dziesięcioleciach. To będzie spór o przedefiniowanie roli szkoły. Warunki brzegowe widzę tak:
– szkoła, jako instytucja, która stawia przed uczniem zbiór wymagań, do których uczeń musi dostosować się, a szkoła zajmuje się motywowaniem i ocenianiem.
– szkoła jako instytucja, która stawia przed uczniem zbiór możliwości, z których uczeń korzysta w miarę swoich możliwości i potrzeb, a szkoła zajmuje się jego motywowaniem i wspieraniem.
W którym miejscu pomiędzy tymi brzegami jest szkoła Wojtka ?
Panie Wiesławie,
Sądzę, że w przypadku Wojtka to nie problem szkoły, jako wymagającej, bądź dającej możliwości. To raczej problem nauczyciela – proszę posłuchać uczniów, jak często narzekają! I to nawet nie na ilość prac domowych, czy rzeczy do wykucia, a na nauczycieli (głównie jednego bądź dwóch w całej szkole).
Wszystko wiąże się też z problemem oceniania. Co z tego, że przysłowiowy Jaś opanował trygonometrię na 3. Co to znaczy? Ano to, że ją opanował na 3 – czyli po szkole ta wiedza wyparuje, ponieważ nie jest opanowana. Nasz system nie pozwala poprawiać ocen w nieskończoność (w dodatku 2 i 3 to oceny pozytywne). Z własnej edukacji pamiętam, że ogromnym szacunkiem darzyło się nie nauczycieli, którzy nie zadawali zadań i robili łatwe sprawdziany, ale tych, którzy pozwalali poprawiać! Tak – zamiast wpisanej 2 z drugiego terminu „dogadywało się” na poprawę za parę dni i wyciągało średnią! Oczywiście taka kartkóweczka „gubiła się” wśród stosu innych papierzysk…
Oczywiście nauczycieli lubi się także na inne rzeczy, ale długo by wymieniać 😉 Najlepiej zapytać uczniów. Moja klasa (biol-chem) lubiła historyka za jego ciekawe opowiadania, w miarę łatwe sprawdziany i sam sposób bycia. Szkoda tylko, że historię współczesną mieliśmy tylko w dzienniku, ponieważ w rzeczywistości kończyliśmy XVIIIw^^
Jak pomóc Wojtkowi?
Piszecie, żeby wyjaśnić Wojtkowi, że daty nie są najważniejsze, ale jego nauczyciel historii najwyraźniej tak uważa. Ksawery pisze „I dać Wojtkowi jasny przekaz: te głupoty musisz wryć na pamięć, żeby nie zawalić szkoły, ale miej świadomość, że mimo nazwy niewiele one mają wspólnego z Historią – tę widziałeś w Malborku.”
Ezechiel radzi, żeby porozmawiać z nauczycielem. I co mu powiedzieć? Że naszym zdaniem takie zadanie nie ma sensu? A może rację ma Wiesław, który pisze: „Nie da się pomóc, nie ma takiej możliwości. Pracodawca postawił przed nauczycielem zadanie, nauczyciel postawił Wojtkowi swoje wymagania – i już. Albo Wojtek dostosuje się do mechanizmu, albo nie – to jego problem (prywatnie: niech spada na drzewo).” Pozostaje jeszcze bunt albo sądy. Tak już dziś jest w Niemczech. Nauczyciele uczący na jednem poziomie wspólnie układają tzw. „próby” (testy przed testami – w układzie testocentrycznym panuje przekonanie, że od bycia mierzonym się rośnie). W ten sposób bronią się prze rodzicami, którzy chcąc podważyć wyniki owych testów cząstkowych, przychodzą do szkół z prawnikami. Mam nadzieję, że nam uda się tego szaleństwa uniknąć.
Czy w naszym systemie edukacyjnym jest miejsce na wspólne (rodziców i nauczycieli) ustalanie metod nauczania? A co, jeśli każdy rodzic będzie sprawę widzieć inaczej? W czasie seminariów, które prowadzę dla nauczycieli często od nich słyszę, że niektórzy rodzice mają wprost pretensje, o to, że zamiast przygotowywać do testów ich dzieci na lekcjach zajmują się projektami, które w ich rozumieniu nie są nauką, a rozrywką i zabawą! Nauka musi być trudna i mozolna, jeśli coś sprawia przyjemność, to nauką być nie może. Cóż za nieporozumienie!!!!!!! Efektywna nauka jest najprzyjemniejsza! Jak dotrzeć do wszystkic z tym przesłaniem??? DOBRZE ZORGANIZOWANA NAUKA JEST PRZYJEMNA, wszyscy ludzie chcą rozumieć otaczający ich świat i chcą się uczyć. Problem w tym, że nasze mózgi najlepiej pracują w określonych warunkach.
Ja z tym zawsze mam problem, co powiedzieć dziecku, gdy w szkole wymaga się od niego wyuczenia się na pamięć zupełnie nieistotnych informacji zaśmiecających umysł. Powiedzieć to, co się naprawdę myśli– jak sugeruje Ksawery – czy też kunktatorsko bronić autorytetu szkoły: „Skoro pan / pani kazała się tego wyuczyć, to znaczy, że to jest ważne.” Wielu nauczycieli robi takie rzeczy w dobrej wierze, np. dlatego, że kiedyś trzeba było takimi informacjami wykazać się na teście. Ale dla dzieci nie ma nic gorszego, niż stracić wiarę w przydatność tego, co robi się w szkole!!! Wtedy mózg przestaje się uczyć i zaczyna pozorować naukę!
Michał pisze, że dobrze zna historię, bo jego nauczyciel ciekawie opowiadał i prowadził dobre lekcje, ale jego klasa doszła tylko do końca XVIII wieku. Michał, a czy byłoby lepiej, gdyby Twój nauczyciel robił wszystko 2 razy szybciej i zrealizował cały program? Czy wtedy więcej byś się nauczył?
Wszystko na tym świecie ma plusy dodatnie i ujemne
Problemem jest zawsze sytuacja, gdy rodzic widzi, że to, co dzieje się w szkole zniechęca jego dziecko do nauki, że im dłużej jest w szkole, tym bardziej nabiera przekonania, że to, czego ma się uczyć, jest zupełnie nieprzydatne. Takie wnioski płyną z przeprowadzonego przez Norwegów bardzo ciekawego badania ROSE. I nie jest to bynajmniej wina nauczycieli, bo wielu z nich chciałoby uczyć inaczej, ale nałożony im dziś przez system biurokratyczny gorset, każe kierować całą uwagę na to, CO MOŻE BYĆ NA TEŚCIE!!!!!
I na koniec pytanie? Czy w szkole w ogóle powinna zrezygnować z uczenia się na pamięć?
> Ksawery pisze….
Ale wryć na pamięć tylko w sytuacji, gdyby ta jedynka groziła jakimś rzeczywistym nieszczęściem, jak powtarzanie roku albo niedostanie się do wybranego liceum. A i w takiej sytuacji to powinien być Wojtka wolny wybór, czy poddaje się głupocie, czy odpowiada jak gen.Cambronne posłańcowi Wellingtona. Rodzice powinni go poprzeć niezależnie od jego decyzji. Jeśli to nie grozi niczym aż tak poważnym, to niech Wojtek uczy się liczyć (oceny od tego nauczyciela) na palcach: jedynka to uniesiony palec środkowy, dwójka to środkowy i wskazujący.
> Czy w naszym systemie edukacyjnym jest miejsce na wspólne (rodziców i nauczycieli) ustalanie metod nauczania?
W szkołach publicznych – nie, poza nielicznymi wyjątkami nauczycieli działających wbrew systemowi. Słyszałem o kilkunastu próbach negocjacji i ani jednej zakończonej sukcesem większym, niż zaliczenie jakiegoś pojedynczego sprawdzianu. Nie słyszałem, by rodzice byli w stanie zmienić podejście nauczyciela do ich dziecka. W najlepszym razie uzyskali, że dla własnego spokoju odpuścił.
„Ja z tym zawsze mam problem, co powiedzieć dziecku, gdy w szkole wymaga się od niego wyuczenia się na pamięć zupełnie nieistotnych informacji zaśmiecających umysł. Powiedzieć to, co się naprawdę myśli– jak sugeruje Ksawery – czy też kunktatorsko bronić autorytetu szkoły”
Boże! Jak można mieć tu wątpliwości? Nie będziesz dawać fałszywego świadectwa!!! Nie musimy być chrześcijanami – dla Bertranda Russella zakłamanie też jest grzechem najpoważniejszym. A obrona autorytetu szkoły z jakiego fundamentu etycznego miałaby wynikać?
To nie jest kunktatorstwo, tylko hipokryzja.
Prawda i zdrowy rozsądek są wartościami nadrzędnymi nad imagem szkoły, a nawet nad powtarzaniem roku. Jeśli szkoła sama sobie psuje autorytet, to jej strata. Autorytety warte obrony, tej obrony nie potrzebują, a te, które trzeba bronić nieuczciwością intelektualną, na bycie autorytetami nie zasługują.
„Ale dla dzieci nie ma nic gorszego, niż stracić wiarę w przydatność” jest w tym coś jeszcze gorszego – utrata moralnego przekonania o wartości prawdy (dziecko doskonale czuje, że Pani kłamie każąc mu się uczyć głupot), niszczenie jego asertywności, nabycie przekonania, że bzdet i formalizm rządzą światem i że dla rozsądnych ludzi (za jakiego to dziecko się uważa) nie ma na nim miejsca, skoro nawet rodzice i przyjaciele namawiają go do konformizmu.
> Czy w szkole w ogóle powinna zrezygnować z uczenia się na pamięć?
Nie. Są rzeczy, które warto albo trzeba znać na pamięć. Ale sens tego powinien być jasny i zrozumiały dla ucznia. Bez pamięciowego opanowania tabliczki mnożenia nie będziemy w stanie liczyć. Bez nauczenia się na pamięć „Jeszcze Polska” i „O Radości, iskro bogów” nie będziemy w stanie zaśpiewać naszych hymnów. Tylko trzeba kiedyś dziecku pokazać, że mimo, iż ono ma kalkulator w telefonie, to my potrafimy poprawnie powiedzieć ile zapłacimy za zakupy zanim kasjerka je zeskanuje, a jemu w tym kalkulator nie pomoże.
„Michał, a czy byłoby lepiej, gdyby Twój nauczyciel robił wszystko 2 razy szybciej i zrealizował cały program? Czy wtedy więcej byś się nauczył?”
Oczywiście, że nie! Dlatego dziwi mnie fakt obcinania godzin z historii. W ogóle z przedmiotów humanistycznych. Później omawiamy „Lalkę” tak, że sam widok tej książki na półce budzi u mnie grozę.
„Czy w naszym systemie edukacyjnym jest miejsce na wspólne (rodziców i nauczycieli) ustalanie metod nauczania?”
Nie na stopniu szkolnym (i jak wspomniał Ksawery – w szkole publicznej). Uderzyć trzeba w źródło problemu, a nie w symptomy choroby.
Rodzice dzielą się na dwie grupy:
– tych, którzy chcą by szkoła uczyła, chcą ją zmienić, ale albo nie wiedzą jak, albo stracili już nadzieję – właśnie przez nauczycieli, z którymi nie można dyskutować
– tych, którzy chcą by szkoła przygotowała do testu. I Ci niestety najgłośniej krzyczą, więc to ich słychać.
Do tej drugiej grupy podam kilka przykładów:
– mój kolega z klasy licealnej – genialny z matematyki i fizyki, na dni otwarte liceum przyniósł własnoręcznie przygotowanego robota, który rozdawał ulotki (tak! Miał specjalne „macki”, którymi można było podnosić tak cienkie przedmioty); sam stworzył 40 calowy monitor dotykowy na bazie telewizora, kamery, diod i czegoś tam jeszcze 🙂 Co studiuje? Stomatologię. Rodzice są dentystami.
– koleżanka z klasy – oczy otwarły jej się przed maturą, że ona wcale nie chce być lekarzem. Cóż jednak zrobić jak zdaje się na maturze tylko chemię i biologię?
„Czy w szkole w ogóle powinna zrezygnować z uczenia się na pamięć?”
Oczywiście, że nie! Ksawery podał świetny przykład. Jeśli wiemy, że uczymy się czegoś na pamięć, ponieważ jest w tym jakiś cel, to akceptujemy to. Sama akceptacja jest już krokiem naprzód, nawet jeśli sam temat nam nie odpowiada. Ja także musiałem opanować podstawową wiedzę z neurobiologii, ale wiem, że przyda mi się (już przydaje) w dalszej nauce, a w efekcie w przyszłej pracy.
Dlatego system powinien przygotowywać do „życia” i „nauki przez całe życie”, a nie testu. Nawet na studiach ścisłych przed pierwszym semestrem i w czasie pierwszego roku studentów uczy się samych podstaw. Mój kolega usłyszał na pierwszych zajęciach takie zdanie:
„Zapomnijcie o wszystkim czego dowiedzieliście się w szkole. To nie była matematyka.”
Uczyć się na pamięć.
Zanim przejdę do tematu uczenia się na pamięć, chciałabym zapytać Michała, jak należy rozumieć słowa owego wykładowcy:
„Zapomnijcie o wszystkim czego dowiedzieliście się w szkole. To nie była matematyka.”
Ja znam taki przykład. Świetny, naprawdę świetny nauczyciel języka polskiego uczący w gimnazjum, mówi do swoich uczniów: „A teraz zapomnijcie wszystko, co Wam mówiłem o pisaniu dobrych tekstów. Teraz będziemy się uczyć, jak pisać, żeby zdać test.”
A teraz o uczeniu się na pamięć. Oczywiście, że nie powinno się z tego rezygnować, sęk w tym, by kucie nie zastępowało rozumienia. Na pewno warto uczyć się na pamięć wierszy!
Twórca radykalnego konstruktywizmu Ernst von Glasersfeld twierdzi, że całą wiedzę można podzielić na dwie grupy:
1) to, czego możemy lub musimy wyuczyć się na pamięć, (np. symbole pierwiastków chemicznych, co oznacza stojąca obok rzeczownika literka „f” lub „m” w słowniku),
2) to, czego można się nauczyć jedynie poprzez rozumienia.
Zdaniem Glasersfelda, w szkołach często zupełnie pomija się to, co dałoby się wytłumaczyć słowami (grupa 1), za to dużo mówi się o tym, czego można nauczyć się tylko poprzez zrozumienie. W tym drugim przypadku słowa są zupełnie bezużyteczne.
Zdaniem Glasersfelda druga grupa jest nieporównywalnie większa od pierwszej.
Rozumieć – nie wiem, nie do mnie były skierowane. Z rozmowy z kolegą pamiętam, że wykładowca tłumaczył im, że matematyka w poprzedniej szkole przygotowywała ich do matury, nie miała nic wspólnego z rzeczywistością, a do matematyki akademickiej pasowała jak pięść do nosa. Chodziło chyba o sam sposób rozwiązywania zadań i typy zadań – co dokładniej? Nie wiem, mogę się domyślać, że wykładowcy chodziło o to, iż w szkołach średnich uczy się rozwiązywać zadania wg schematu.
Jak pisałem, znam tylko mały kontekst całości i to jeszcze przeformułowany przez kolegę.
Jeśli chodzi o pana von Glasersfelda – zgadzam się z tym podziałem, ale nie byłbym aż tak radykalny. Często jest tak, że wiedzę wymagającą zrozumienia możemy opanować na trzy sposoby:
1. Poprzez wyuczenie (co robi nasza szkoła), np. rozwój sensomotoryczny u dzieci w teorii (sam dzieci nie mam, więc posiadam tylko wiedzę teoretyczną)
2. Poprzez zrozumienie, np. rozwój sensomotoryczny u dzieci w praktyce (gdy ktoś dziecko ma, ale w czasie swojej edukacji nie zgłębił jej teorii)
3. Wyuczenie poprzez zrozumienie, np. obserwując pewne zjawisko, czy opanowując pewne czynności jak naukę układania puzzli – nie wiem jak układa się puzzle póki nie spróbuję.
4. Zrozumienie poprzez wyuczenie, np. zrozumienie warunkowania pawłowskiego dzięki wiedzy z neurobiologii wcześniej wyuczonej 🙂
Oczywiście podział jest całkowicie mój, więc możliwe, że gdzieś istnieje znacznie lepszy 🙂
Podsumowując – zgadzam się. Szkoła za wiele rzeczy, które trzeba zrozumieć, każe się nauczyć.
„Szkoła za wiele rzeczy, które trzeba zrozumieć, każe się nauczyć.”
Ja bym to ujął odrobinę inaczej: szkoła nie pokazuje, że pewne rzeczy wymagają zrozumienia, nie pomaga w tym zrozumieniu, nie kieruje uczniów w tę stronę, za to w pełni akceptuje i wzmacnia ich pamięciowe wyuczenie się.
Mimo mojej (jak najgorszej) opinii o szkole – nie spotkałem się jednak z tym, żeby któryś z moich uczniów, rozumiejących podstawowe pojęcia i zasady mechaniki, został oblany na sprawdzianie za to, że rozwiązał poprawnie zadanie z dźwignią albo kołowrotem, nie znając „równania dźwigni dwustronnej”, „równania kołowrotu”, „równania dźwigni jednostronnej” ani podobnych bzdetów i nie wypisując tych równań na arkuszu egzaminacyjnym, ale prowadząc rachunki na podstawie ogólnych praw (w tym przypadku – zasady zachowania pędu lub wtórnej do niej zasady zrównoważenia momentów sił).
W kluczu egzaminacyjnym (np. z matematyki, za pewne i fizyki) jest podany schemat rozwiązania zadania. Istnieje tam jednak zapis, że jeśli uczeń rozwiązał zadanie inną metodą, która jest logiczna (kolejne działania łączą się ze sobą – nie jest to wyrywkowo przepisane od kolegi) i doszedł do poprawnego wyniku, to przysługuje mu pełna liczba punktów.
Jest to bardzo pozytywny zapis, który działa jednak tylko w matematyce i fizyce. W chemii nie jest przydatny, ponieważ tam zawsze jest tylko jeden sposób 🙂 No chyba, że chodzi o liczenie stężenia roztworów, itp., wtedy jednak klucz uwzględnia dwa sposoby rozwiązywania zadania (jeden z pewnością „na krzyż”, a drugiego nie potrafię sobie przypomnieć, ponieważ ja zawsze liczyłem „na krzyż”).
Michale! Wybacz, ale będę Cię odtąd traktował jak królika wyhodowanego na chorej szkole XXI wieku!
Udało mi się (w czasach, gdy wymagania były trochę większe niż dziś) zająć I miejsce w olimpiadzie chemicznej, nie wiedząc o tym, że są dwie metody rozwiązywania zadań na stężenie roztworów, i że jedna z nich nazywa się „na krzyż” a druga jakoś inaczej. Moich uczniów też tego nie uczę. I wierzę, że zarówno oni jak i ja potrafilibyśmy rozwiązać te zadania…
Dziś bym pewnie nie wygrał olimpiady, mnóstwo mi uleciało, zwłaszcza takiej pamięciowo-nomenklaturowej wiedzy (czy toluen ma jedną grupę metylenową, a ksylen dwie, czy może odwrotnie?), ale chemii tez da się uczyć zdroworozsądkowo i w oparciu o rozumienie. W ostateczności, jeśli już zapomnimy który to toluen, a który ksylen, zawsze możemy powiedzieć: (1,3) dwumetylobenzen 😉
PS. Przyznaję – skorzystałem z wiki dla przypomnienia który jest który…
Michał pisze:
„W kluczu egzaminacyjnym (np. z matematyki, za pewne i fizyki) jest podany schemat rozwiązania zadania. Istnieje tam jednak zapis, że jeśli uczeń rozwiązał zadanie inną metodą, która jest logiczna (…) i doszedł do poprawnego wyniku, to przysługuje mu pełna liczba punktów.”
To piękny zapis! Osoby, które zdają egzamin z języka polskiego nie mają tego szczęścia! Tu nie liczy się spójność, logika i oryginalność wywodu, ale to, co autorzy egzaminacyjnego arkusz mieli na myśli! Dlatego najlepiej udzielać najbardziej typowych, banalnych i schematycznych odpowiedzi. Takich, jakie można znaleźć w brykach! Te są najwyżej punktowane!
W naszej dyskusji zupełnie odeszliśmy od historii. W następnym wpisie chciałabym jeszcze dokończyć temat i pokazać inne praktyczne przykłady ułatwiające mózgowi naukę. Może zainteresują się nimi nauczyciele historii lub osoby chcące zdawać ten przedmiot na maturze. Można je też wykorzystać w edukacji domowej.
A potem napiszę trochę o tym, czemu obecna metoda nauki języków obcych jest tak mało efektywna. Tu mam najwięcej doświadczenia 🙂
Jeśli wracać do tematu nauki historii, to wydaje mi się, że przydatna była by tu znajomość tworzenia Map pojęciowych (Map myśli). Jeśli przejrzymy podręczniki, to są one logiczne tylko dla historyków – nie dla uczniów. Daty, nazwiska i bitwy nie układają się w jedną całość – nic z niczego nie wynika.
Inna sprawa to sen. Ilość zadań domowych, żmudne wkuwanie i nieadekwatne dla większości dzieci i nastolatków godziny zajęć szkolnych nie pozwalają na wysypianie się. A to właśnie w czasie snu hipokamp robi sobie powtórki materiału i uporządkowuje je w korze w postaci trwałych synaps.
Jak już było wspomniane, człowiek to istota opowiadająca historie. To opowieści nas poruszają, wywołują emocje, motywują do robienia czegoś. Wciągająca książka skupia naszą uwagę lepiej niż cokolwiek innego! I tu można by podsumować:
Opowiadanie = motywacja + uwaga + emocje
Czyli wszystko to, co do nauki potrzebne 🙂
O chronotypie słów parę:
Rozróżniamy dwa rodzaje chronotypu: ranny i wieczorny.
Ranny – charakteryzuje się szybkim zasypianiem; regularnym budzeniem rano o względnie stałej porze – jest tedy bardzo „radosny”, pełen sił; nastrój najlepszy rano, wieczorem względnie taki sam jak u osób wieczornych; pracuje się najlepiej w godzinach przedpołudniowych; brak kłopotów fizjologicznych przy zmianie pory zasypiania (choć odbywa się to w miarę długo). Są to głównie pracownicy naukowi, rolnicy, żołnierze w służbie czynnej.
Wieczorny – charakteryzuje się budzeniem w godzinach około południowych i negatywnym nastawieniem; dzienny sen ma te same właściwości co sen nocny; reagują emocjonalnie; są ekstrawertyczni, czasami impulsywni; szybko przystosowują się do zmiany pory snu, ale obarczeni są szkodami fizjologicznymi; głównie studenci, licealiści, przedstawiciele wolnych zawodów.
Ogólnie wraz z wzrostem wieku chronotyp zmienia się z wieczornego na ranny; 50r.ż. to okres, gdy chronotyp ranny ma przewagę nad chronotypem wieczornym w populacji. Lepiej uczymy się rano, lecz efektywniej wydobywamy informacje z pamięci wieczorem (a wszystkie egzaminy na 9).
Nastolatkowie przeważnie mają chronotyp pośredni (71,98), wieczorny (16,41), poranny (8,70), skrajnie wieczorny (2,36) oraz skrajnie poranny (0,50).
Dane wynikają z badań, zaczerpnięte z książki „Psychologia różnic indywidualnych”, rozdział autorstwa Wandy Ciarkowskiej.
Panie Marzena z pewnością potwierdzi, że w okresie dorastania produkcja melatoniny rozpoczyna się późnij niż u osób dorosłych, wobec czego jej stężenie utrzymuje się także później rano.
Tak tylko przypominam, że szkołę utworzyli osoby dorosłe, za pewne z chronotypem rannym 🙂
„Jak już było wspomniane, człowiek to istota opowiadająca historie”…
Gdzie to „było wspomniane”? Szukałem w tym poście i w dyskusji, ale nie znalazłem. Dlaczego się tym interesuje? Bo interesuje mnie temat opowiadania „jako takiego”, jako pewnej dyscypliny i funkcji kultury. Wg mnie w dyskursie anglojęzycznym waga opowiadania jest doceniona i tzw. narrative ma dużo wyższą i autonomiczną pozycję niż u nas, gdzie budzi raczej skojarzenia z samym tekstem, a nie aktem komunikacji, a tym bardziej na żywo. Tak więc szukam odniesień do tych spraw. Bezpośrednim powodem moich poszukiwań są 2 opracowania nt. wędrownych dziadów. Jedno z nich jest tu: http://teatrnn.pl/leksykon/node/4276/w%C4%99drowni_dziadowie
Kolejne o pieśniach – w trakcie publikacji. Na koniec chciałbym napisać coś krótszego o opowiadaniu „jako takim”.
Problem Wojtka jest wypisz – wymaluj moim problemem sprzed cwiercwiecza. Dzieki temu gorzkiemu doswiadczeniu moge sluzyc rada rodzicom Wojtka czego na pewno NIE NALEZY robic. W trzeciej klasie szkoly podstawowej pani kazala na pamiec nauczyc sie tabliczki mnozenia. Niestety, bezsens tego zadania juz wtedy wydal mi sie oczywisty i poprzestalam na metodzie „kombinatorycznej”, ktora z grubsza mowiac polegala na dodawaniu na palcach. Na moje nieszczescie polegalo na tym, ze pani byla wyjatkowo postepowa jak na owe czasy i juz miala slabosc do testow – zastosowala metode blyskawicznego sprawdzianu: pytanie – 3 sekundy i odpowiedz co nie dalo mi czasu na zadne kombinacje i calosc skonczyla sie katastrofa. Trzy oceny niedostateczne pod rzad, publiczne (przed cala klasa, przy tablicy!!!) odebranie odznaki wzorowego ucznia i pierwsze (i ostatnie, na szczescie) w zyciu lanie paskiem zaserwowane przez zatroskanego ojca. Po tej operacji wdrozono „domowy program” nauczania tabliczki mnozenia polegajacy na codziennym, godzinnym powtarzaniu upiornych cyferek. I tak az do konca semestru. Efekt – kolejne dwie oceny niedostateczne. To, ze nie powtarzalam tej klasy zawdzieczam tylko faktowi, ze program gonil i pani musiala przejsc do klasowek z innych dzialow matematyki. Ubocznym efektem tej historii jest jedyny chyba na swiecie doktor nauk przyrodniczych (biologia molekularna!) nie znajacy tabliczki mnozenia. Moge jednak zaswiadczyc ze ten brak nie przeszkodzil mi w opanowaniu matematyki na poziomie akademickim (analiza, algebra i statystyka), ani nie przeszkadza mi na codzien w pracy naukowej gdzie te dwa ostatnie dzialy wykorzystuje w praktyce (excel jest wielki!). Moja rada dla Wojtka: zycie jest za krotkie zeby tracic czas na kretynizmy szkolne!
„Sądzę, że w przypadku Wojtka to nie problem szkoły, jako wymagającej, bądź dającej możliwości. To raczej problem nauczyciela … ”
Michale (proszę używać tej samej formy – zaoszczędzimy czterech uderzeń), precyzuję swoją opinię. To jest problem Wojtka i jego nauczyciela, którzy znajdują się w nieodpowiednim systemie. Anachroniczny system skłania nauczycieli do anachronicznych działań. System oparty jest na paradygmacie stawiania wymagań i ich spełniania. Zatem nauczyciel stawia wymagania i stara się wychwycić u ucznia obszary, w których ich nie spełnił, czyli przyłapać na niewiedzy. Gdy nie przyłapie, to uczeń dostaje piątkę.
Można uczyć-się wszystkiego, ale edukacja powinna zaczynać się od pytania – po co ? Wojtek chętniej podejdzie do historii gdy zobaczy jakiś cel i będzie odczuwał jakąś przyjemność w jego realizacji. W szkole nowoczesnej zrobiłbym tak: poznamy polskich władców. Ułóżmy wspólnie nasze menu. Oto propozycje:
– opowiem o wybranym
– nauczę się wszystkich z datami
– najważniejsi
– największe sukcesy
– największe porażki
– ciekawostki
– co wypada wiedzieć
– …
Proszę się zastanowić i naradzić, a następnie zgłosicie co wybraliście z naszego menu.
To tylko szkic, ale niemożliwy do realizacji w obecnym modelu. W innym modelu-systemie będzie standardem.
W szkole miałam identyczny problem, co Wojtek. Któregoś pięknego dnia historyczka oznajmiła, że będzie pytać „z królów Polski”. Na nauczenie się wszystkich imion, przydomków, okresów panowania mieliśmy 2 czy 3 tygodnie (tak „dużo czasu”, ponieważ materiał zadany był przed feriami, a „na ferie przecież niczego się nie zadaje” 😉 ). Cóż miałam zrobić? Siedziałam i wkuwałam królów Polski. Wtedy zauważyłam, że mój mózg skutecznie odrzuca wszystkie wkuwane na blachę informacje wtedy, kiedy czegoś nie rozumie i nie widzi sensu posiadania tak wyuczonej wiedzy. Po kilku dniach poprosiłam mamę o odpytanie mnie z materiału. Umiałam odtworzyć większą część. Po 2 dniach przerwy w ciągłym zakuwaniu, potrafiłam odpowiedzieć zaledwie na kilka pytań. Sytuacja powtórzyła się po kilku dniach. Wtedy moja mama wpadła na genialny pomysł kupienia mi jakiejś ciekawej książki, w której wszyscy polscy królowie będą opisani w przystępny sposób. Nie pamiętam tytułu tej pozycji. Autor opisał w niej królów Polski od strony „łóżkowej”. Z zapartym tchem czytałam o tym, ile który z nich miał kochanek, kto był impotentem, kto i na jakie choroby cierpiał, oraz w jakich okolicznościach umarł 😀 Opowieści te, często były śmieszne, czasem tragiczne. Dla mnie były jednak przede wszystkim bardzo ciekawe.
Co najważniejsze, cel został osiągnięty. „Z królów” dostałam 5 i przez dłuuugi czas potrafiłam ich wszystkich wymienić 🙂
Moja rada jest zatem następująca: poszukajcie Państwo interesującej książki, w której opisane byłyby anegdoty z życia polskich władców, ich hobby, coś, co pokazywałoby, że każdy król był przede wszystkim człowiekiem, takim, jak my wszyscy.