Szkołę trzeba dziś wymyślić od nowa!

Szkoła – toksyczny związek od małego. Jak nie zabijać ciekawości? Refleksje po rozmowie w Klubie Trójki
W środę 15 stycznia rozmawiałam w Klubie Trójki z panem Dariuszem Bugalskim o szkole, w której dzieci tracą motywację do nauki i o nauczaniu przyjaznym mózgowi.

Dziś rozmowy o szkole są znacznie trudniejsze niż jeszcze przed kilkoma tygodniami, bo jak tu postulować zmiany, gdy nasi uczniowie odnieśli tak spektakularny sukces w teście PISA? Po co zmieniać coś, co doprowadziło do sukcesu. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy uczniom i ich rodzicom na takim właśnie sukcesie zależy.

Po rozmowie w Klubie Trójki wielu słuchaczy postanowiło podzielić się swoimi przemyśleniami. Pięknie dziękuję za wszystkie maile, wiele z nich głęboko mnie wzruszyło. Wciąż przychodzą też nowe na mój służbowy adres. Wszystkie je czytam, ale niestety nie jestem w stanie każdemu odpowiedzieć. Jedna ze słuchaczek, mama dwóch synów, zadała kluczowe pytanie:
„Czy moje dzieci po to żyją, żeby Wielkopolska była wyżej w jakimś absurdalnym rankingu?!
Dla pani Aleksandry, jak i dla mnie, dobra szkoła to taka, do której uczniowie lubią chodzić, w której się nie nudzą, rozwijają swoje talenty i w której nie tracą motywacji do nauki. Jednak dla wielu osób, zadaniem szkoły jest przygotowanie do zdawania testów. A jeśli nauka jest przy tym dla uczniów niechcianym i uciążliwym obowiązkiem, jeśli tracą motywację do nauki, to trudno, boli i tak być musi, zawsze bolało. Tak różne pojmowanie szkolnego sukcesu, pokazuje, jak trudno będzie osiągnąć porozumienie. Bo albo szkoła jest po to, żeby uczniowie mogli się dobrze rozwijać i być szczęśliwi (rozwój daje radość, dlatego dobrze zorganizowana nauka jest przyjemna, bo prowadzi do uwalniania dopaminy), albo ktoś potrzebuje uczniów i ich pracy, żeby osiągać dobre wyniki w rankingach. Zasadne jest zatem pytanie, czy powinniśmy dostosowywać szkoły do potrzeb uczniów i sposobu funkcjonowania ich mózgów, czy też, jak dotychczas, to uczniowie powinni dostosować się do obowiązującego systemu. Zdaniem profesora neurobiologii Geralda Hüthera, to nie najzdolniejsi osiągają dziś w szkole sukces (Hüther pisze o niemieckiej szkole), ale ci, którzy najlepiej potrafią się dostosować. Nie pytają o sens, nie selekcjonują informacji (na teście może być wszystko), nie kierują się własnymi zainteresowaniami, nie są zainteresowani współpracą z innymi czy rozwijaniem kretywności, ale ślęczą nad podręcznikami i uczą się na pamięć wszelkich możliwych formułek i definicji. Takie osoby na dodatkowych lekcjach chcą rozwiązywać jeszcze więcej testów.

Szkołę trzeba dziś wymyślić na nowo, bo ta którą znamy, powtała w XIX wieku na potrzeby świata, którego już nie ma. Od tamtego czasu radykalnie zmienił się kontekst kulturowy. Przed dwustu laty dla wielu uczniów szkoła była jedynym źródłem wiedzy o świecie, dziś zyjemy skąpani w informacyjnej lawinie i problemem nie jest dostęp do informacji, ale zdolność ich wykorzystania. Drugi powód jest natury neurobiologicznej. Dziś wiemy już, że nasze mózgi pracują inaczej niż wymaga tego obecny sytem edukacyjny. Nie zostały stworzone do reprodukowania informacji, ale do ich przetwarzania i wyciągania z nich ogólnych reguł. Gdy mogą to robić, pracują efektywnie i trwale zapisują nowe dane w strukturach pamięci. I w końcu po trzecie, w interesie jednostek i całego społeczeństwa leży, by młodzi Polacy wiedzieli, że współpraca przynosi lepsze efekty niż rywalizacja.

Wielu rodziców nie zgadza się z tą rankingową logiką i widząc, jak żywe i zainteresowane światem dzieci, cichną i zamykają się w sobie, chce dla nich innej szkoły! Opowiadał mi dziś o tym mój sąsiad, tata Mikołaja, który we wrześniu rozpoczął naukę i już zdążył stracić wszelki do niej zapał. O utracie chęci do nauki i o szkolnej nudzie napisało wielu rodziców. Reguł testocentrycznego sytemu nie akceptuje również wielu uczniów.

Ponieważ dostałam zgodę Pani Oli, poniżej wklejam jej list, który napisała po środowej audycji.

(…)

Jestem mamą dwójki chłopców, w tej chwili uczniów klasy IV i III. Od dawna jestem rozczarowana i zniechęcona systemem edukacyjnym obowiązującym w Polsce. Na własne oczy widzę jak ciekawskie i wszędobylskie dzieciaki zamieniają się w niechętne, zamknięte dzieci, szukające ucieczki w świecie wirtualnym, które nie rozumieją czego chce od nich pan/pani nauczyciel i dlaczego ja, głosząca ciekawość świata, zamykam ich w ciasnych i mrocznych klatkach szkoły.
To naprawdę smutne i prawdę mówiąc motywuje mnie to wyprowadzenia się z kraju. Nie chcę żeby moje dzieci straciły radość i pasję życia!
Od Wychowawcy klasy IV, na pierwszym zebraniu dowiedzieliśmy się – my Rodzice, że najważniejszym celem dla Wychowawcy jest uzyskanie jak najwyższej punktacji z testu na koniec VI klasy. Bo Wielkopolska jest na odległym miejscu w rankingu …. Czy naprawdę po to żyją te dzieciaki, żeby Wlkp była wyżej na jakiejś absurdalnej liście?! NIE ZGADZAM SIĘ Z TYM!

Moim marzeniem byłoby pozwolić chłopcom uczyć się w szkole, która szanuje ich zainteresowania, chce pomóc im rozwinąć ich potencjał, która zwyczajnie interesuje się nimi. I pomaga poznać świat.

Wypowiedzi Pani Marzeny, zabrzmiały dla mnie jak spełniony sen! Ktoś faktycznie WIE co zrobić, żeby szkoła była miejscem właściwym dla edukacji!!!

Może to bardzo interesowne z mojej strony, ale byłabym ogromnie wdzięczna gdyby Pani Marzena mogła wskazać gdzie w Polsce lub gdzie na świecie istnieją szkoły, które uwzględniają wiedzę o neurodydaktyce. Bez względu na koszty, chciałabym dać swoim dzieciom taki dar – mądrą szkołę 🙂

serdecznie jeszcze raz gratuluję i dziękuję!

pozdrawiam,
Aleksandra Kędzierska
(Pobiedziska koło Poznania)

 

Pani Olu, niestety nie mam dobrej i prostej odpowiedzi na Pani pytania. Trudno powiedzieć, która szkoła jest dobra, zapewne jest w Pani okolicy dużo dobrych szkół, ale z punktu widzenia dziecka i rodziców wszystko zależy od konkretnych nauczycieli. Można trafić na tych najlepszych lub najgorszych w danej szkole. Świetnych nauczycieli, rozumiejących potrzeby uczniów, jest naprawdę wielu, ale w każdej szkole są również tacy, którzy nie lubią dzieci i nie mają dla ich potrzeb i trudności zrozumienia, którzy do klasy wchodzą bez uśmiechu na twarzy i bez zapału do pracy. Badacze mózgu podkreślają, że motywacja uczniów najszybciej znika na lekcjach prowadzonych przez pozbawionych motywacji nauczycieli. Można uczyć z pasją, ale można też w biurokratyczny i pozbawiony zaangażowania sposób realizować podstawę programową. Najlepsi nauczyciele są zafascynowani swoim przedmiotem, lubią uczniów i emanują pozytywną energią. Od takich właśnie osób chętnie się uczymy.

Niestety dzisiejszy zbiurokratyzowany, odhumanizowany i przeregulowany system edukacyjny niczego dyrektorom i nauczycielom nie ułatwia (co oczywiście nie znaczy, że od dyrektorów i nauczycieli nic nie zależy). Drogę uwolnienia się z gorsetu obecnej edukacyjnej biurokracji pokazuje przykład pani minister Katarzyny Hall, która tworzy własną szkołę. Jest to szkoła zupełnie inna od tych, które wszyscy znamy. Odejście od biurokratycznych ograniczeń było możliwe dzięki temu, że wszyscy uczniowie zostali „wyjęci z systemu”, a ich rodzice formalnie uczą swoje dzieci w systemie edukacji domowej. Dzięki temu trikowi można było obejść wiele ograniczeń dławiących dziś inicjatywę innowacyjnie myślących dyrektorów i nauczycieli. Tylko dlaczego mamy utrzymywać system, który tak utrudnia wprowadzanie prawdziwych zmian?

Pani Olu, wiem, że ani edukacja domowa, ani tworzenie własnych szkół, nie jest dobrym pomysłem dla wszystkich rodzin, ale dziś niestety nie mam lepszej odpowiedzi. Może znajdzie Pani wśród swoich znajomych inne osoby chcące wysyłać swoje dzieci do szkoły, w której będą mogły rozwijać wszystkie swoje talenty i w której nie stracą chęci i motywacji do nauki. Pomysł może się udać tylko wtedy, gdy ci rodzice będą mieli odpowiednie możliwości i determinację do stworzenia własnej szkoły. Ale nawet w takich szkołach nie unikniemy uczenia „pod testy”, bo wszyscy uczniowie muszą się poddać tej formie oceny. Nasz system edukacyjny jest systemem totalnym i jako rodzice nie mamy dziś zbyt wiele do powiedzenia.

Ja widzę szansę na prawdziwe zmiany w edukacji właśnie w rozluźnianiu obecnych regulacji, które dziś uniemożliwią oddolne działania. To rodzice, nauczyciele i dyrektorzy wspólnie powinni zmieniać system i szukać nowych rozwiązań. Nie wierzę w jeden obiektywnie dobry model, bo przecież oczekiwania wobec szkoły są bardzo różne, a świat wciąż się zmienia. Model edukacyjny na marę XXI wieku musi być wciąż zmieniającym się systemem, ciągłym dopasowywaniem go do nowych potrzeb. To wymaga elastycznych i bardziej ogólnych programów nauczania i przyznania szkołom autonomii. Dziś chcemy wychować autonomicznych uczniów w nieautonomicznych szkołach, chcemy przygotować młodych ludzi do życia w demokratycznym świecie i do przejmowania za siebie odpowiedzialności, w zgoła niedemokratycznych instytucjach, które wszystko narzucają i wciąż prowadzą uczniów na „krótkiej smyczy”. Oczekujemy, że nasza gospodarka będzie innowacyjna, a przez 12 lat tresujemy nasze dzieci w udzielaniu najbardziej typowych odpowiedzi i nie widzimy, że co innego postulujemy, a co innego robimy. Demokracja i odpowiedzialność czy dostosowanie się i posłuszeństwo? Innowacyjność i krtyczne myślenie czy nauka „po śladzie” i odpowiadanie „pod klucz”? Współpraca czy rywalizacja? Nauka jako akt woli czy akt przymusu? Ciekawość poznawcza czy miejsce w rankingu? Od tego, jak odpowiemy na te pytania zależy przyszłość i nas samych i naszych dzieci.

Pozdrawiam Panią serdecznie,

m.ż.

 

Zainteresowanym podaję link do rozmowy z Dariuszem Bugalskim.
http://www.polskieradio.pl/9/396/Artykul/1025497,Szkola-toksyczny-zwiazek-od-malego-Jak-nie-zabijac-ciekawosci

W najbliższy piątek 24 stycznia (godz. 11.30) będę mieć w Warszawie wykład dla nauczycieli języków obcych, organizowany przez wydawnictwo Macmillan. (Temat: Dydaktyka języków obcych w świetle badań nad mózgiem – Opowiem o tym, w jaki sposób dziś utrudniamy uczniom naukę i jak powinniśmy uczyć języków obcych, żeby wykorzystać silne strony mózgu.) Na spotkanie zapraszam również zainteresowanych tematem rodziców.

Takie samo spotkanie odbędzie się w sobotę 25 stycznia w Szczecinie, a kolejne już w lutym w Krakowie. Katowicach, Wrocławiu, Poznaniu i Łodzi. 1 marca będę w Gdańsku.
Dokładne informacje można znaleźć na stronie wydawnictwa Macmillan.

Informacja dla osób zainteresowanych moją ostatnią książką „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi”

Ponieważ na rynku jest jeszcze inne wydanie „Neurodydaktyki” informuję, że prawa do mojej książki ma jedynie Wydawnictwo Naukowe UMK i tylko pod zawartymi w tej książce tezami mogę się podpisać. Za błędy zawarte w innym wydaniu, nie ponoszę odpowiedzialności. Swoim nazwiskiem firmuję jedynie „Neurodydaktykę” z pokazaną tu okładką. Jeśli ktoś chce przeczytać MOJĄ książkę, to proszę korzystać z wydania z granatowym profilem twarzy. Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych stanowi, iż to autor odpowiada za treść i formę swojego dzieła. Ja miałam wpływ jedynie na formę i treść książki wydanej przez Wydawnictwo Naukowe UMK.

Neurodydaktyka

Kiążkę można kupić również przez internet np. tu:

http://www.kopernikanska.pl/prod_228283_Neurodydaktyka_Nauczanie_i_uczenie_sie_przyjazne_mozgowi.html

Comments ( 0 )
  1. „dobra szkoła to taka … w której nie tracą motywacji do nauki.”

    Gratuluję bardzo realistycznego i trafnego określenia programu minimum.
    Cieszymy się, jeśli szkoła nie zabija ciekawości w dzieciach. Byle tylko nie szkodziła, a już jest „dobra”.

    • Marzena Żylińska Post author

      Tak Xawerku,
      bo ciekawość poznawcza to motor pchający ludzi ku poznawaniu świata. Gdy jest, człowiek w naturalny sposób próbuje zrozumieć otaczający go świat. Bez ciekawości poznawczej nie można mówić o efektywnej nauce. To jest pierwszy krok, który oczywiście nie jest wystarczający do stworzenia szkoły przyjaznej mózgowi.

      • Aga

        Witam, z wielką uwagą wysłuchalam audycji prowadzonej przez D. Bugalskiego z Pani udzialem – podziwiam Pani mądre spojrzenie na polską szkołę. Jestem nauczycielem z 29-letnim stażem. Pracowalam w przedszkolu, podstawowce, gimnazjum oraz liceum. Mając ukończone 4 podyplomówki mogłam „przejść” – doświadczyć tak różne poziomy edukacyjne. Jednak jako praktyk pracujacy obecnie w gimnazjum z jedną z tez prezentowanych przez Panią podczas audycji nie moge się zgodzić. Nauczyciel pracujący z 30 uczniów, a zwłaszcza w przedszkolu z tak wielką grupą dzieci nie ma możliwości indywidualnego traktowania każdego dziecka. Nauczyciel może być nawet najlepiej przygoowany metodycznie, może być pasjonatem w swoim zawodzie, a ekonomia samorzadów tworzących tak liczne grupy niszczy wszystko. Jeżeli w grupach byłoby 10- 15 uczniów (jak np. podczas realizacji projetów gimnazjalnych), wtedy efekty naszej pracy moglyby wyglądać zupelnie inaczej. Jest to przykre, ale niestety rzeczywistość ekonomiczna polskich szkół niszczy wiele młodych zdolnych osobowości. W warunkach jakie mamy nie sposób zapewnić indywidualny rozwój ucznia.

      • Witaj, Marzeno! O Twoim fantastycznym blogu poinformowała mnie Alina Jarząbek. Chciałbym Cię serdecznie zaprosić do grupy na Facebooku dla polskich nauczycieli niemieckiego:
        https://www.facebook.com/groups/polnische.deutschlehrer/

        Serdecznie Cię pozdrawiam

        Artur

        (Dla przypomnienia: https://www.facebook.com/artur.stopyra
        Info o mnie jest ogólnodostępne na Facebooku. Zapraszam do moich znajomych).

  2. Moja pełna zgoda.

    Haracz?
    Powstaje jednak pytanie: po jaką cholerę my (podatnicy) wydajemy po ok. 15,000zł rocznie na ucznia po to, by (większa) część szkół szkodziła dzieciom, a (mniejsza) czść „dobrych” szkół im nie szkodziła?

    Jakoś wydaje mi się, że płacić powinniśmy za pozytywne efekty, a nie tylko za to, żeby nie wyrządzano krzywdy.

  3. Ola

    Mam pytanie o termin wykładu, który ma PANI wygłosić w Katowicach . Bardzo chciałabym wysłuchać tego wykładu 🙂

    • Beata Tumidajewicz

      6 lutego od 11.00 do 13.00 w hotelu Qubus – rejestracja na stronie Macmillan, ale chyba tylko dla nauczycieli gimnazjalnych: http://www.macmillan.pl/component/conferences/?task=conference&id=97

      • Marzena Żylińska Post author

        @ Beata, Ola
        Formalnie to będzie wykład dla nauczycieli języków obcych uczących w gimnazjach, ale ja będę mówić o ogólnych mechanizmach uczenia się języka obcego. Z rejestracją raczej nie powinno być kłopotu 🙂

        @ Waldek, Xawer
        Ja wciąż jeszcze jestem zajęta pisaniem artykułu i nie mam czasu, żeby Wam porządnie odpowiedzieć. Więc krótko, wciąż wprowadza się zmiany, ale takie, żeby istota systemu pozostała bez zmian. Nauczyciel wciąż stoi przy tablicy (teraz często jest interaktywna) i naucza, czyli jest stroną aktywną, a uczniowie siedzą w ławkach (zamiast książek i zeszytów mają mieć tablety) i wykonują jego polecenia, tzn. są odbiorcami wiedzy. Jak długo ten transmisyjny model się nie zmieni, system pruski będzie się miał dobrze. Postulując zmiany, myślę o modelu, w którym: uczniowie będą mieć wpływ na to, co i jak robią (czyli na proces uczenia się) i w szkole będą mogli uczyć się wyrażania własnych sądów, a nie powtarzania cudzych. Szkoła powinna rozwijac myślenie a nie ćwiczyć pamięć. No i te miękkie kompetencje, których tak dramatycznie brakuje …

  4. Waldemar Zabielski

    Wysłuchałem Twojej bardzo inspirującej rozmowy z Dariuszem Bugalskim.

    Moje pytanie dotyczy “systemu pruskiego”. Oczywiście, żeby mówić o zmianach w systemie edukacji (ewolucyjnych czy rewolucyjnych) potrzebna jest dobra diagnoza aktualnej sytuacji. Czy metafora “system pruski” jest taką diagnozą, która trafnie oddaje obecny stan systemu oświaty w Polsce, czy też jest tylko czymś w rodzju epitetu wywołującego negatywne skojarzenia na temat obecnego stanu szkół?

    Od czasów II wojny światowej cały system (nie tylko oświaty) był w końcu dwa razy przewracany do góry nogami. Pytanie na ile system oświaty PRL-u opierał się na systemie pruskim, bo obecny system jest w najistotniejszych punktach odwrotnością systemu oświaty PRL. Obecny system można co najwyżej nazwać “powrotem do systemu pruskiego”, bo napewno nie “kontynuacją systemu pruskiego”, ale ani jedno, ani drugie nie ma sensu. Bez rzetelnych odpowiedzi na te pytanie pozostaje uciekanie się do metafor.

  5. „System pruski” jest bardzo trafnym określeniem. Nie masz racji, że system szkolny był przewracany do góry nogami. Od ponad dwustu lat nie zmieniło się nic w jego fundamentach, mimo Jędrzejewicza, Handtkego i pomniejszych modyfikacji:
    – jest organizowany, finansowany i nadzorowany przez państwo;
    – realizuje cele wytyczane mu przez państwo;
    – zadaniem systemu jest wyposażenie dzieci w wiedzę, umiejętności i kompetencje takie, jakie państwo uważa, że sa wskazane dla rozwoju tego państwa;
    – uczeń jest tam przedmiotem poddawanym temu procesowi bez wzgląd na jego wolę;
    – państwo odebrało rodzicom i przyjęło na siebie zadanie wykształcenia dzieci;
    – każdy podlega temu samemu, jadnolitemu państwowemu programowi;
    – indywidualne cele i aspiracje dzieci mogą być realizowane najwyżej na marginesie wyznaczonych im przez państwo.

    Mimo, że nie jest to pierwsze pokolenie poddane alfabetyzacji, niespecjalnie nawet zmienił się przez ten czas zakres tematyczny: nauka czytania, pisania i rachunków na poziomie tabliczki mnożenia, a do tego paciorek. Spadła tylko efektywność. Te same umiejętności, jakie 150 lat temu były osiągane przez 6 lat nauki, dziś udaje się osiągnąć po 12.

    • Robert Raczyński

      Obserwując(z bólem serca) państwowy prymat w naszej edukacji i zostawiając na boku anegdoty historyczne, byłbym w stanie go jakoś przełknąć, gdyby nie dwie istotne, powiązane ze sobą rzeczy: Po pierwsze, jest on zupełnie anachroniczny, jako że państwo pełni? dziś zupełnie inne role niż dawniej i chyba odmienne od zamierzonych?. Po drugie, (tu ad. @Xawer’s – zadaniem systemu jest wyposażenie dzieci w wiedzę, umiejętności i kompetencje takie, jakie państwo uważa, że są wskazane dla rozwoju tego państwa;) państwo zdaje się być totalnym ignorantem w tej kwestii i nie jest to nawet krytyka, ale stwierdzenie awykonalności założenia. Przy współczesnym zalewie danych i tempie zmian, niemożliwe jest dobre i wiarygodne skonstruowanie budżetu na następny rok, a co dopiero prowadzenie polityki wymagającej wieloletniej perspektywy. Oto jeden z bardzo szkodliwych mitów – naprawy państwowej edukacji da się dokonać, tyle że ci „na górze” nie wpadli jeszcze na odpowiednie rozwiązanie, lub z jakichś względów wpaść nie chcą. Nie jestem jednak pewien, czy lekarstwem są „miękkie kompetencje”, bo one jeszcze żadnego systemu nie zmieniły definitywnie…

      • Marzena Żylińska Post author

        @ Robert

        Rozumiem, że uważasz, że system jest na tyle złożony, że odgórnie zmienić się go nie da. Ja też tak myślę. Kierunek zmian musi prowdzić z dołu do góry. Tylko najpierw trzeba rozluźnić ten biuokratyczny gorset, który dziś dławi wszystkie oddolne inicjatywy.
        A co do miękkich kompetencji, to jestem przekonana, że muszą być dopełnieniem tych twardych, które da się zmierzyć i sprawdzić. Zobacz, kto nam zafundował obecny kryzys. Najlepsi absolwenci najjlepszych ekonomicznych uczelni świata. To ludzie, którzy liczyć potrafią bardzo dobrze, ale …

      • „odgórnie zmienić się go nie da. … Kierunek zmian musi prowdzić z dołu do góry.”
        Odgórnie, to państwo wzięło się pół roku temu za „usprawnienie” wywózki śmieci. I jakiekolwiek oddolne naciski (mimo, że społeczność lokalna próbuje) nic nie pomagają na to, że nadal mam w garażu składowisko białych i żółtych worków, a w okolicznych lasach śmieci jest więcej, niż rok temu.
        Szkołę, podobnie jak i wywózkę śmieci, trzeba państwu zabrać, a nie naciskać oddolnie, by robiło to lepiej. Ono tego NIE MUSI robić. Ludzie sami zrobią to lepiej. Niech państwo się w to po prostu nie wtrąca i nie psuje. A państwo niech najwyżej zajmie się w ramach pomocy społecznej uczeniem dzieci z rodzin patologicznych.

        [kompetencje miękkie] „kto nam zafundował obecny kryzys.”
        Chyba nie byli to mnisi pustelnicy, ani zamknięci w wieży z kości słoniowej akademiccy intelektualiści-indywidualiści z rozwianym włosem jak na karykaturze Einsteina?
        Byli to ludzie, doskonale radzący sobie z budową więzi społecznych, budujący latami swoją karierę nie poprzez wiedzę akademicką, ale przez znajomości, układy i współzależności, perfekcyjni w działaniu zespołowym. Mający ogromne doświadczenie w kreatywnym wykorzystywaniu spinaczy biurowych.

        • Marzena Żylińska Post author

          @ Xawer
          Napisałeś: „Szkołę, podobnie jak i wywózkę śmieci, trzeba państwu zabrać.”
          No właśnie, o tym pisałam. O to własnie chodzi, by zmiany w edukacji wprowadzać oddolnie.

        • Waldemar Zabielski

          @ „Szkołę, podobnie jak i wywózkę śmieci, trzeba państwu zabrać … Niech państwo się w to po prostu nie wtrąca i nie psuje.”

          Ksawery, Twoje oburzenie na państwo jest zupełnie niepotrzebne. Według “ustawy o systemie oświaty”, państwo w ogóle nie zajmuje się prowadzeniem szkół. Np. pracodawcą dla nauczycieli szkół podstawowych i gimnazjów nie jest państwo, tylko samorząd gminny lub prywatny właściciel. Podobnie tylko samrząd lub prywatny właściciel może w Polsce otworzyć nową szkołę, państwo nie ma takiego prawa, chyba że samorząd zaliczylibyśmy jako część państwa. Jedyną ustawową kompetencją MEN jest nadzór pedagogiczny, czyli pilnowanie poprzez kuratorów oświaty, żeby nauczyciele wypełniali podstawę programową.

          Czasami wygląda tak, jakby MEN robiło coś więcej, ale to tylko dlatego, że MEN jest częścią rządu za którym stoi Sejm, który ma prawo zmienić paragrafy ustawy oświatowej, więc tu się koło zamyka. Poza tym jaki minister przyzna się publicznie, że jest kolosem na glinianych nogach? Nie zmienia to faktu, że według obecnej ustawy, MEN nie ma prawa zarządzać szkołami, nawet gdyby któremuś urzędnikowi się coś takiego marzyło.

          Niedawno trafiłem gdzieś na informację w prasie, że MEN jest najmniejszym ministerstwem w polskim rządzie, raptem około 300-400 urzędników. Niektóre urzędy gminne zatrudniają pewnie więcej i to byłoby logiczne o tyle, że oświata jako zadanie została ustawowo w całości przekazana samorządom jako tzw. “zadanie własne”. Pytanie, co to ma wspólnego z systemem pruskim i gdzie ta mityczna “góra” trzymająca wszystko w gorsecie?

          W tym miejscu mój tok myślenia łączy się z Waszym, “by zmiany w edukacji wprowadzać oddolnie”. Nie dlatego, że tak jest politycznie poprawniej, tylko dlatego, że tak jest po prostu skonstruowany obecny system oświaty.

        • Nie oburzam się na państwo, tylko zauważam fakt, że tak samo jak nie było zdolne do zapewnienia produkcji papieru toaletowego i sznurka do snopowiazałek, a właśnie udowodniło, że nie potrafi nawet wywozić śmieci, to lepiej, żeby nie brało się za rzeczy trudniejsze organizacyjnie.

          Samorządy są po pierwsze fragmentem państwa, więc rozróżnienie pomiędzy odpowiedzialnością Sejmu, Rządu, Ministra, Rady Gminy, etc. nie jest tu istotne. Pod pojęciem „państwo” nalezy tu rozumieć każdą organizację, która przejmuje pod przymusem prawa pewne funkcje od Obywateli. Śmieci wywoziła mi firma, którą sam w tym celu wynająłem. Ale Sejm wprowadził ustawę, która nakazała mi, bym płacił specjalny podatek na wywózkę śmieci, a w zamian gmina te śmieci ode mnie odbierze i wywiezie. Podatek śmieciowy płacę, ale śmieci nie były wywiezione od połowy grudnia, a worki z posegregowanymi od listopada — szczęśliwie jest zima, więc bardzo nie śmierdzi…
          Po drugie problem z wywożeniem śmieci też mógłbyś przypisać samorządom, a nie idiotycznemu prawu (ustawa śmieciowa też na samorządy składa tę odpowiedzialność). Może za brak papieru toaletowego też nie nalezało winić ustroju PRL, a tylko nieudolny komitet powiatowy?
          Po trzecie w sprawie edukacji samorządy pełnią wyłącznie funkcję administracyjną (mają płacić pensje nauczycielom, remontować budynki szkolne itp.), ale nie mają żadnego wpływu na treści, metodykę, organizację zajęć, etc. — całość merytorycznego sterowania oświatą jest całkowicie scentralizowana. Samorządy nie uchwalają „gminnych podstaw programowych”, ani nie ustalają własnych zadań na matury.

          „Niedawno trafiłem gdzieś na informację w prasie, że MEN jest najmniejszym ministerstwem w polskim rządzie, raptem około 300-400 urzędników.”
          Może to i prawda, aż nie chce mi się sprawdzać. A co za różnica, czy kuratoria, centralna komisja egzaminacyjna i cała ta reszta biurokracji, tudzież cały personel szkół, w sumie niemal milion ludzi, są formalnie strukturami ministerstwa, czy odrębnymi instytucjami finansowanymi z podatków (wszystko jedno, czy formalnym płatnikiem jest gmina, czy ministerstwo) realizującymi zadania przyznawane im rozporządzeniami ministra? Jaki to ma wpływ na ich modus operandi?
          Szkolnictwo to jest NAJWIĘKSZA liczebnie państwowa organizacja w Polsce, znacznie większa od armii, policji i służby zdrowia razem wziętych.

        • Waldemar Zabielski

          @ rząd – samorząd
          Zgadzam się, że samorząd powinien być fragmentem państwa. Tak zresztą jest chyba wszędzie na świecie. Zwykle w literaturze naukowej “samorząd” definiuje się jako lokalna administracja publiczna. W języku angielskim istnieje słowo “self-government” (samo-rząd), ale nie jest ono używane w odniesieniu do lokalnej administracji publicznej w rodzaju gmina, powiat, województwo, czy władze miejskie. W Kanadzie funkcjonują dwa określenia “local government” (rząd lokalny) i “municipal government” (władze municypalne, lokalne, miejskie). W terminologii europejskiej używane jest czasami określenie “local self-government” (samorząd lokalny). Nie wiem czemu, ale “samorząd lokalny” podobnie jak i samorząd terytorialny brzmi dla mnie nieco jak nowo-mowa.

          Uważam, że przeciwstawienie “rząd lokalny – rząd centralny” ma logicznie i znaczeniowo większy sens niż przeciwstawienie “rząd – samorząd”.

          Genralnie jednak “jak się zwał, tak się zwał, byle by się dobrze miał.” (zasłyszane dawno temu w Krakowie)
          Tylko czy ma się dobrze?

          @ „w sprawie edukacji samorządy pełnią wyłącznie funkcję administracyjną”

          Samorządy są de facto właścicielami szkół publicznych i często chyba nie wiedzą co z tym fantem zrobić. Nie mogą, jak zauważyłeś, uchwalać gminnych podstaw programowych. Nie wiem czy to dobrze czy źle, jakkolwiek w żaden sposób nie wyobrażam sobie czytania 2479 gminnych “podstaw programowych” (w tym: 1576 gmin wiejskich; 597 gmin wiejsko-miejskich; 306 gmin miejskich – źródło Wikipedia)

  6. Waldemar Zabielski

    @ „Od ponad dwustu lat nie zmieniło się nic w jego fundamentach, mimo Jędrzejewicza, Handtkego i pomniejszych modyfikacji”

    Twoją listę tego co się „nie zmieniło” od 200 lat, wypada też uzupełnić listą tych „pomniejszych modyfikacji”, o których wspominasz bez podania szczegółów:
    a) co najmniej 3 razy znikało i powstawało państwo, za każdym razem na innym terytorium i z innym ustrojem polityczno-ekonomicznym
    b) co najmniej 3 razy od A do Z na nowo pisana była Konstytucja i ustawa oświatowa
    c) inne modyfikacje w wyniku dwóch wojen światowych

    • To są zmiany, wypełniające stały fundament. Portet Fryderyka Wilhelma zastąpiliśmy portretem Piudskiego, Lenina a potem Jana Pawła II — wszystkie wiszą w tym samym miejscu, a dla wygody (by wypłowiały cień się nie pojawił) mają ten sam format i wiszą na tym samym geożdziu w ścianie. Podobnie orzeł na ścianie z czarnego zrobił się biały, potem mu zamalowano koronę, a potem dorobiono ją na nowo pozłotką.

      Ani (a) ustrój, ani (b) Konstytucja, ani (c) inne modyfikacje nie zmieniły ani trochę tego fundamentalnego założenia: że szkoła służy państwu (jakie by ono akurat nie było) i realizuje jego cele, a dzieci sa w nim wyłącznie tworzywem, na którym ten państwowotwórczy proces się odbywa. Maszynka do mięsa z filmowej wersji „Another brick in the wall” jest niezmiennie tą samą maszynką do mielenia uczniów na państwowo-pożądaną mielonkę. Zmieniają się tylko przyprawy do tej mielonki.

      • Waldemar Zabielski

        W tym sensie rzeczywiście prawdziwa jest stara francuska maksyma “plus ça change, plus c’est la même chose” (“im się bardziej zmienia, tym bardziej pozostaje takie same”). Ponieważ sama maksyma ma już prawie 200 lat, więc ta prawda musiała już być prawdziwa daleko wcześnie w dziejach.

      • Waldemar Zabielski

        Dla ścisłości historycznej, i dla meritum sprawy, trzeba jednak zaznaczyć, że w Warszawie nigdy portrety cesarza pruskiego nie wisiały.

      • Ale w Poznaniu i we Wrześni wisiały portrety cesarzy niemieckich (Fryderyk Wilhelm był tylko królem Prus, cesarstwo reaktywowano 70 lat później), a tam też mamy czytelników. Gdzie indziej wisiały portrety innych Cesarzy. A i orły miały trochę inne kolory i tła, za to po dwie głowy (co dwie głowy, to nie jedna. Dzieci! Uczcie się myśleć w parach! Dziś stawiamy na pracę zespołową!) Mi najsympatyczniejszy jest Franz-Joseph.

        Przy okazji tej dygresji historycznej zauważmy, że dzieci z Wrześni z klas 5. i 6. (według dzisiejszej numeracji) odmówiły uczenia się religii po niemiecku nie dlatego, że nie rozumiały w tym języku ni w ząb, ale dlatego, że im Vaterunser nie pasował z przyczyn patriotyczno-religijnych, a wolały Ojczenasza. Uczenie się matematyki i geografii po niemiecku nie sprawiało im problemów.
        Co dedykuję dzisiejszej szkole i jej zdolności do uczenia języków.

  7. Ren

    Mąż, który słyszał rozmowę z Panią w „trójce”, stwierdził: „Posłuchaj, bo mam wrażenie, że ta pani mówi o szkole to, co ty”.
    Wysłuchałam więc przed chwilą.
    Zgadzam się – system oświaty jest bardzo zły, podstawy programowe napakowane mnóstwem zbędnych informacji, szkoła często zabija twórczą postawę uczniów i te nieszczęsne testy.
    Ale mamy co mamy i tego tak szybko nie zmienimy.
    Wydaje mi się, że jednak małymi krokami można coś zrobić- ja zaczęłabym od zmniejszenia ilości uczniów w klasach- niezwykle trudno pracować w 32 osobowym zespole- a takie mam (uczę j. polskiego w dużej szkole podstawowej w mieście wojewódzkim już trochę ponad 20 lat). Ale to u nas marzenie ściętej głowy- władze miasta oszczędzają jak mogą- na oświacie przede wszystkim i cisną dyrektorów, by klasy były liczne. Dyrektorzy co robią? Tworzą klasy 30- 32 osobowe. A ty nauczycielu się martw.
    Dobry nauczyciel w chociażby dwudziestoparoosobowej klasie już mimo wszelkich ograniczeń programowych jest w stanie zachęcić, zmotywować uczniów i robić projekty.
    Niestety nie może liczyć na to, że za dodatkowe godziny spędzone z klasą po lekcjach dostanie pieniądze, ale nie przesadzajmy też- ilu plastyków, muzyków, historyków i in. prowadzi kółka w ramach godzin z paragrafu 42- wielu wpisuje wyjścia do kina, wyjazdy na wycieczki- ludzie ja nie uważam się za siłaczkę, ale do głowy by mi to nie przyszło! Obserwuję w swojej szkole, jak ludzie kombinują, byle tylko mieć uzupełniony dziennik i się wykazać. I oni właśnie najgłośniej krzyczą na przepracowanie.
    Robię projekty i z czwartakami, pracuję w grupach mimo hałaśliwości dzieci, pracuję w parach i da się. Tak, zostaję po lekcjach i to nie tylko obowiązkowe dwie godziny z paragrafu 42, ale ja lubię to, co robię i ciągle praca jest dla mnie pasją.
    Nie zrzucajmy wszystkiego na system. Wielu nauczycielom się nie chce i tyle.
    Ale wielu się chce- i to oni powinni być zauważani- wystarczy spojrzeć tylko na stronę ceo.org.pl- ile tu pasji, ile fajnych pomysłów, ilu świetnych belfrów. Mimo beznadziejności systemu.
    Inna sprawa to rodzice- ci aktywni są super. Ale w codziennej rzeczywistości widzimy, że wielu (im starsze dziecko- tym ich niestety więcej) się nie chce, i to jest ogromny problem, bo kto przede wszystkim ma dziecku pomóc- rodzic. Jego żaden nauczyciel, żadna szkoła i system oświaty nie zastąpi. Widzę to w pracy- w jednej z klas projekty wychodzą super- bo dzieci mogą liczyć na rodziców, którzy chociaż postarają się, by dzieci mogły się gdzieś w domu spotkać, – w drugiej- mam biernych rodziców- nie pomagają w niczym i mimo tego, że zorganizowałam im spotkanie i tłumaczyłam, jak ważne jest takie elementarne wsparcie, nic się nie zmieniło. Tym dzieciom zawsze będzie trudniej.

    Pomału szkoła się zmienia, mimo wszystko. Życzę wszystkim (i sobie), by nastąpiło to jak najszybciej.

  8. Olga

    „w jednej z klas projekty wychodzą super- bo dzieci mogą liczyć na rodziców, którzy chociaż postarają się, by dzieci mogły się gdzieś w domu spotkać, – w drugiej- mam biernych rodziców- nie pomagają w niczym i mimo tego, że zorganizowałam im spotkanie i tłumaczyłam, jak ważne jest takie elementarne wsparcie, nic się nie zmieniło. ”

    Projekty w szkole nie powinny zależeć od widzimisię czy zamożności rodziców – uczniowie albo powinni mieć możliwość realizacji projektów w szkole, albo wcale, w przeciwnym razie oceniacie nie pracę uczniów, a zaangażowanie rodziców. Jeśli dziecko płaci oceną za to, że nie jest w stanie przyjąć kilkorga kolegów w domu, to jest wina szkoły, a nie dziecka i nie powinno być za to oceniane.

    • Ren

      Olgo, nigdzie nie napisałam, że dzieci nie miały możliwości pracy w szkole. Miały. Było im tylko trudniej. Piszę o pewnym problemie- zaangażowania rodziców. Bez ich współpracy-mądrej- niewiele osiągniemy, albo osiągnięcie zamierzeń będzie trwało i trwało…
      Nie tylko system odpowiada za dziecko- rodzic jest od systemu oświaty ważniejszy i zawsze będzie.

  9. GS

    Zlikwidujmy zakaz pracy dzieci, obowiązek szkolny i ustalany odgórnie program. Wtedy rodzice będą decydować czego, kiedy i jak mają się uczyć dzieci.

    • Marzena Żylińska Post author

      @ GS
      A czy między obecnymi rozwiązaniami (MEN określa szczegółową podstawę programową dla wszystkich), a zniesieniem wszelkich odgórnie ustalanych celów, jest jakaś droga pośrednia? Czy możemy sobie wyobrazić elastyczne i mniej drobiazgowe programy, z których np. od poziomu gimnazjum uczniowie mogliby dokonowyać wyborów (np. poziom matematyki, które lektury z listy chcą przeczytać, które działy biologii ich interesują)?
      Czy my musimy tak od ściany do ściany? Mnie się wydaje, że od gimnazjum można by wprowadzić elastyczne podstawy programowe.

      • GS

        Oczywiście, że są tysiące dróg pośrednich. W każdym zadaniu matematycznym istnieje jedna poprawna odpowiedź i nieskończona ilość błędnych. Z tych błędnych niektóre są zupełnie bez sensu, a niektóre „prawie dobre”. Tutaj tak samo. Jedyna prawidłowa odpowiedź, to: Oddajmy władzę decydowania o dzieciach rodzicom.

        Rodzice dziecko poczęli, urodzili, odchowali. Tylko oni mają prawo decydować, co dziecko ma dalej robić. To nie jest „ściana”. To jest normalność. A obecnie przychodzą jacyś ludzie, którzy mówią, „Teraz wasze dziecko ma przez najbliższe 12 lat chodzić codziennie w pewne miejsce na kilka godzin i tam będzie robić, co my powiemy, bo my wiemy lepiej, co ma wasze dziecko robić, bo my jesteśmy ekspertami od edukacji dzieci. A jak nie puścicie tam dziecka, to my wam dziecko zabierzemy siłą.”

        • Robert Raczyński

          Trochę trywializujesz. Ewentualnie wierzysz, że większość rodziców rzeczywiście interesuje się losem dzieci w szkole. Uczę w dużej szkole publicznej i wierz mi, 80% rodziców swoich uczniów nie widziałem na oczy. Zaangażowanie pozostałych sprowadza się do walki o średnią podczas „tygodnia cudów”, utyskiwania na „wygórowane” oczekiwania nauczycieli oraz, coraz częściej, ogrywania szkoły przy pomocy wymuszonych zwolnień z w-f oraz sztampowych „opinii” z rozmaitych przychodni. Bywalcami szkoły są jedynie rodzice uczniów sprawiających poważne problemy wychowawcze. Osobiście, chętnie oddałbym pełną władzę w ręce rodziców. Problem w tym, że nie ma komu… I nie chodzi wcale o brak wiedzy, bo jak piszesz oni przecież to „dziecko poczęli, urodzili, odchowali”… Podejrzewam, że władza rodzicielska staje się powoli w Polsce ciężarem nie do udźwignięcia, tej władzy w szkole nikt naprawdę nie chce, bo to spora odpowiedziałność. Łatwiej jest „wychowywać” dziecko rękami innych i czekać na rewelacyjne wyniki. Przyznaję ci absolutną rację, szkoła zbyt ulegle się na to zgadza. To kolejny mit edykacyjny z komunistycznym rodowodem – instytucja może zastąpić dom w jego podstawowych funkcjach.

        • To, że rodzice nie interesują się tym, co dzieje się w szkole, oznacza, ze przyjęli za dobrą monetę (albo podporządkowali się) temu że państwo przejęło na siebie ich naturalne funkcje. Jeśli państwo zabierze komuś odpowiedzialność, to nie należy się dziwić, że nie czuje się za to coś nadal odpowiedzialny, a najwyżej zaczyna mieć postawę roszczeniową, że nie dostał mrzonek, które mu obiecywano.

          Mnie też nie obchodzi ani trochę, co gmina zrobi z tymi śmieciami, które (mam nadzieję) w końcu ktoś ode mnie zabierze.
          Ale gdy sprawa śmieci była wyłącznie na mojej nieodpowiedzialnej głowie, to wtedy interesowałem sę dlaczego (dwa razy na 10 lat) nie przyjechała śmieciarka…

          Nie władza rodzicielska staje się powoli w Polsce ciężarem nie do udźwignięcia … łatwiej jest „wychowywać” dziecko rękami innych tylko ten ciężar został z barków rodziców zdjęty (zabrany) przez państwo i rzeczywiście łatwiej jest podporządkować się systemowi, niż buntować, płacić dwa razy i wbrew wszelkim kłodom rzucanym przez państwo pod nogi wychowywać samemu.

          To nie „szkoła zbyt ulegle się na to zgadza”, tylko rodzice zbyt ulegle zgadzają się na to, że państwo odebrało im władzę wychowawczo-edukacyjną i wykonuje ją swoim organem: szkołą.
          Bardzo niewielu rodziców stać na ten brak uległości, jaki prezentuje Paweł.
          Szkoła na nic tu się nie zgadza. Szkoła, będąc organem państwa, jest w tym procesie przejęcia odpowiedzialności aktywną stroną, która aktywnie odebrała rodzicom ich naturalną prerogatywę.

          • Robert Raczyński

            To dylemat typu jajko czy kura… Dla rodzica i nauczyciela wszystko jedno, co było pierwsze. Czy dzisiejsza etyka zawodu miałaby uznać brak zaangażowania rodzica za rezygnację z usług? Oportunistów zawsze będzie więcej, to dotyczy każdego systemu. Liczy się tu i teraz. To, że rozdęty socjalizm deprawuje jest jasne. Odwrócenie procesu demoralizacji i ubezwłasnowolnienia jest już chyba niemożliwe, mimo że cele, które państwo postawiło kiedyś przed swoimi organami (nigdy nie osiągnięte, na szczęście) są dzisiaj zupełną abstrakcją. Szczytne idee marksizmu-leninizmu wzięły sobie do serca rozmaite pedagogiki i za nic na świecie nie chcą odejść do lamusa historii razem z nim. Szkoła wychodzi z siebie żeby lepiej realizować program pozbawienia ludzi zdolności samodzielnego myślenia, bo funkcjonuje w urojonym świecie możliwości pełnego przekazywania doświadczeń i żyje mitem wszechmocnego algorytmu na wszystko, który rzekomo gdzieś istnieje, tylko nikt nie wie gdzie. Edukacja doszła do ściany i czeka na AI, osobliwość, która raz na zawsze uwolniłaby jej podmioty i ją samą od konieczności decydowania i ponoszenia konsekwencji. Taki matrix bez efektów specjalnych.

          • Marzena Żylińska Post author

            Robert,

            bardzo dobrze to ująłeś: „Szkoła wychodzi z siebie żeby lepiej realizować program pozbawienia ludzi zdolności samodzielnego myślenia, bo funkcjonuje w urojonym świecie możliwości pełnego przekazywania doświadczeń i żyje mitem wszechmocnego algorytmu na wszystko, który rzekomo gdzieś istnieje, tylko nikt nie wie gdzie”
            To jest właśnie najbardziej szkodliwy mit, którego w obliczu wniosków płynących z badań nad mózgiem nie da się utrzymać. Wiedzy nikomu nie można przekazać, uczniów w nic nie można wyposażyć. Aby nauka była efektywna, musi być aktem woli a nie przymusu.

          • „To dylemat typu jajko czy kura”
            Powiedziałbym raczej: „jajko, czy ohydny sęp”
            Wszystko jedno, czy rozbijesz jajka w gnieździe, czy wybijesz dorosłe sępy — te paskudy po prostu nam szkodzą, żywią się naszymi dziećmi i trzeba się ich pozbyć. Wybicie sępów spowoduje, że znikna i ich jajka.

            „Czy dzisiejsza etyka zawodu miałaby uznać brak zaangażowania rodzica za rezygnację z usług?’

            W szkole auksyliarnej, pozbawionej przymusu — tak. Jeśli komuś się nie podoba to, co robimy, to jego sprawa, nie musi korzystać z usług.

            W szkole opartej na przymusie (a w takiej pracujesz) pełnisz funkcję klawisza. Ani brak zaangażowania więźnia, ani brak współpracy jego rodziny w procesie resocjalizacji nie zwalnia klawisza z obowiązków służbowych.

            Przypomnę: w szkole, jaką mamy, nie świadczysz usług dzieciom ani rodzicom, tylko wykonujesz zadania, przydzielone Ci przez państwowego pracodawcę i Twoja etyka zawodowa odnosi się do Twoich relacji z pracodawcą, a nie z przedmiotem, na jakim operujesz.
            A jeśli Twoja prywatna etyka międzyludzka kłóci się z rolą klawisza, to już inna kwestia…

  10. Monikasz

    Ja na przykład uważam siebie za bardzo zaangażowanego rodzica, ale w wychowanie moich dzieci (powiedzmy: dziecka, bo starsze już „wychowane”), a już niekoniecznie wtrącanie się w szkolne trybiki. Z moich doświadczeń wynika, że z punktu widzenia szkoły/nauczycieli idealny rodzic to taki, który po pierwsze ma dziecko zdolne i nauczone, tak, żeby szkoła mogła zajmować się spokojnie walką z analfabetyzmem innych dzieci. Po drugie, jego dziecko ma być grzeczne i ogólnie niekłopotliwe. Po trzecie ma on przychodzić na spotkania raz na kwartał, odbierać karteluszek z ocenami pociechy a w zamian podpisać sprawnie, co tam jest akurat do podpisania. Cokolwiek ponadto jest kłopotliwe. Zajmowanie cennego czasu belfra na rozmowy, propozycje zmian, które i tak są niemożliwe, dopytywanie dlaczego, jak i po co. W sumie ja to rozumiem, nie bardzo natomiast pojmuję to utyskiwanie nauczycieli na brak zaangażowania. Na ogół mam wrażenie, że pod tym terminem ukrywa się oczekiwanie, żebyśmy to jednak my, rodzice, nauczyli, wyjaśnili, dopilnowali, pomogli w upozorowaniu projektu, przygotowali do konkursu, a wszystko oczywiście już po lekcjach… Ha, jestem idealnym rodzicem… 🙂

    • Waldemar Zabielski

      Jako rodzic, mam podobne pdejście jak Pani: “uważam siebie za bardzo zaangażowanego rodzica, ale (…) już niekoniecznie wtrącanie się w szkolne trybiki.”

      Jako nauczyciel, uważam z kolei takie podejście rodziców za najbardziej pożądane i najbardziej korzystne dla uczniów.

      O ile rozumiem teorię neurodydaktyki Marzeny, chodzi o to, żeby szkoła była w pierwszym rzędzie odpowiedzialna wobec ucznia i żeby traktowała ucznia jako odpowiedzialną, samodzielną osobę. Uczeń jako osoba ma być w centrum, a nie wyniki w rankingach.

      Relacje szkoła-rodzice to ważny, ale osobny temat. Oczekiwanie, że może rodzice zreformują szkolnictwo, jest tak samo nieracjonalne i naiwne jak oczekiwanie, że pacjenci zreformują służbę zdrowia.

      • Marzena Żylińska Post author

        To bardzo ciekawy temat, jaka postawa rodziców jest najbardziej pożądana i najkorzystniejsza z punktu widzenia szkoły i uczniów. Dlaczego rodzice powinni przychodzić do szkoły? Czy powinni być dla nauczycieli partnerami, czy raczej powinni w domu pomagać nauczycielom w osiągnięciu celów realizowanych w szkole? Czy rodzice powinni mieć wpływ na to, jak pracują szkoły?

        Ostatnio wyszła książka Andrzeja Murzyna „„Wokół Kena Robinsona kreatywnego myślenia o edukacji”. Jest w niej takie motto: „Sylabus oznacza treść, która jest ustalana poza klasą. Dzieci nie mają swojego sylabus.”
        Dziś cały model edukacyjny zorientowany jest na realizację zewnętrznych planów. Celem nauczycieli jest ich realizacja (czasami trzeba to robić stosując groźby i sankcje). Owe zewnętrzne cele zupełnie pomijają autonomię uczniów. Na tym polega istota systemu testocentrycznego. Po drugiej stronie jest pajdocentryzm. Czy między testocentryzmem a pajdocentryzmem jest jakaś trzecia droga?

      • A co złego widzisz w pajdocentryzmie szkoły? Po co jakakolwiek „trzecia droga”? Wydaje mi się, że pajdocentryzm przyświecał wszystkim tu chwalonym wzorom pedagogiki, od Korczaka przez Montessori po Steinera.

        Wydaje mi się, że naturalnym sensem szkoły jest własnie pajdocentryzm. To dzieciom w końcu ta szkoła ma służyć i na nich powinna się skupiać.

        Chyba, że źle zrozumiałem Twoje słowotwórstwo, ale ‚pajdocentryzm’ znaczy postawienie dziecka w centrum zainteresowania.

        • Marzena Żylińska Post author

          W pajdocentryzmie nie widzę niczego złego, ale to pojęcie zazwyczaj wyklucza możliwość kierowania dziecka w jakąś stronę. Ja myślę, że my powinniśmy najpierw patrzeć, na to, co dzieci w sobie mają, jakie talenty, jakie zainteresowania, potrzeby, obawy, a potem stwarzać im optymalne warunki do tego, by ich potencjał rozwijać. Oczywiste jest dla mnie, że dziecko, a nie szkolna biurokracja, powinny stać w centrum zainteresowania szkoły, ale potrzebujemy też mądrych dorosłych, którzy będą ten rozwój stymulować i wspierać pokazując drogę.

          • Beatrice

            Dla mnie wzorem niedościgłym jest Summerhil. Tam są oczywiście zasady, których trzeba przestrzegać, ale to dzieci na równi z nauczycielami je ustalają. Dzieci same rozwijają się mając do tego stworzone odpowiednie warunki i wsparcie ze strony dorosłych. A rodzice… Niedawno doszłam do wniosku, że jak ja chodziłam do podstawówki, to moi rodzice bywali w niej chyba tylko na wywiadówkach, a teraz… w szatni pełno rodziców, wszędzie ich pełno… A.S. Neil mówił, że jak zdążył już coś z dzieckiem wypracować, dobrze się zachowywało, uczyło i potem wyjeżdżało na wakacje do domu. Po powrocie pracę z dzieckiem zaczynał od nowa. Widziałam też film o współczesnym Summerhill. Tam były pokazane takie same przykłady złego wpływu rodziców na swoje dzieci. A moim zdaniem szkoła jest po to, żeby uczyć dzieci, i żeby już nie musiały przesiadywać w domu godzinami nad odrabianiem lekcji razem z rodzicami…

          • Marzena Żylińska Post author

            Summerhill to dobry przykład. Dla kogoś tak niezwykłego jak Alexander Neill rodzice byli przeszkodą. No to jaką rolę powinni odgrywać w dzisiejszej szkole?

          • Rodzice byli przeszkodą dla Neilla w Summerhill?
            Byli tymi, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli posyłali swoje dzieci do jego szkoły, by je uczył i jeszcze za to płacili całkiem spore pieniądze.

            Bez nich nie miałby ani jednego ucznia.

            Nie nazywałbym klienta czy zleceniodawcy „przeszkodą”…

    • Robert Raczyński

      Tak, to druga strona tego samego medalu. O uczniach i rodzicach zaangażowanych pisałem w ostatnim wątku Wiesława Mariańskiego. Z punktu widzenia szkoły publicznej, jak największy procent uczniów „wychowanych i świadomych” jest wartością dodaną. Nikt otwarcie nie przyzna, że szkoła dla takich dzieci żadnej sensownej oferty nie ma, bo koncentruje się na swojej biurokracji zafiksowanej na abstrakt PISA i „sprawiedliwą społecznie” edukację niewyuczalnych.
      „Utyskiwania” nauczycieli biorą się z faktu, że mają oni na ogół kontakt z rodzicami dzieci, które się uczą i nie sprawiają problemów, natomiast tam, gdzie te problemy się pojawiają (niekoniecznie w postaci skrajnej lub patologicznej), zainteresowania „głównych zainteresowanych” ze świecą szukać.

  11. Beatrice

    Jestem mamą dwójki dzieci. Syn ma 6 lat i chodzi do zerówki – niestety szkolnej, a córka ma 8 lat i jest w 2 klasie. Jestem przerażona jej podręcznikami i zadaniami, które tam są(Elementarz XXI wieku), tym, że cały rok ćwiczyła dodawanie i odejmowanie do 20, a teraz jest nie wiele lepiej. Syn bardzo interesuje się światem. Kupiłam mu kiedyś taką książkę – atlas dla dzieci „Mapy” i do tego „Mapownik” – czyli taki duży blok z różnymi zadaniami do rozwiązywania. Kiedyś rozwiązując te
    zadania powiedział, że to jest najlepsza rzecz jaką w życiu dostał. Czyta książki, sam uczy się pisać litery pisane, wciąż coś notuje, rysuje,… Pani w zerówce zauważyła, że jest mądrzejszy. Na zebraniu powiedziała, że jest dwójka dzieci w grupie, które właściwie nie powinny robić zadań z książki, ale czasami robią, bo co zrobić. Ostatnio dzieci kolorowały obrazki z karmnikami dla ptaków. Mój syn i jeszcze jeden kolega dostali obrazki, w których najpierw trzeba było wykonać dodawanie lub odejmowanie, żeby wiedzieć jakim kolorem pokolorować obrazek. Ale to wciąż jest dla niego za łatwe. Kiedy szedł do zerówki był taki dumny, ale po jakichś dwóch miesiącach stwierdził, że nie chce chodzić do szkoły. Nie jest to jakaś wyraźna niechęć, ale się pojawia. Zastanawiam się co będzie robił w pierwszej klasie – jestem przerażona tą myślą – przecież umrze z
    nudów… I ma już konkretne plany na przyszłość – najpierw chciałby zostać piłkarzem, a potem prezydentem Europy. Pytałam czy nie zechciałby najpierw zostać prezydentem Radomia, ale on chce zostać prezydentem Europy i już. WIem, to tylko małe dziecko, ale jestem przekonana, że z pewnością będzie zajmował jakieś kierownicze stanowisko – ma do tego predyspozycje. I w związku z tym czuję, że ciąży na nas rodzicach odpowiedzialność, żeby jak najlepiej go wychować. Tyko co robić? Alternatywą była by szkoła demokratyczna, ale w
    Radomiu… No i trzeba mieć na takową pieniądze… Wiele lat temu przeczytałam Summerhill A.S. Neila i wiedziałam, że to jest to. Ale czasem może lepiej za dużo nie wiedzieć, bo potem tylko żal, że się tego nie ma… A co do córki, zastanawiam się, czy są jakieś sposoby na odnalezienie w człowieku pasji, czegoś, co naprawdę by go interesowało. Syn pasjonuje się mnóstwem rzeczy, a córka nie wie co by chciała robić… Nawet w czytaniu jest od niego gorsza i
    kiedy gramy np. w jakiś quizz z zadawaniem pytań i ona czyta – brat mówi
    do niej – mogłabyś czytać płynnie. Chciałabym, żeby ona też była w
    czymś lepsza od niego, żeby nie wzrastała w poczuciu, że to on jest we wszystkim najlepszy. No i jeszcze komputer – powiedziała Pani kiedyś – zamiast komputera kupcie dziecku plastelinę – zgadzam się z tym całkowicie. Wyznaję zasadę 0 gier komputerowych, chyba, że okazjonalnie u kogoś w odwiedzinach. Córka jak poszła do szkoły to jako jedyna z całej klasy nie umiała nic zrobić na komputerze. Nikt mi się nie zapytał, czy wyrażam zgodę,żeby moja córka uczestniczyła w zajęciach komputerowych – przecież powinnam się tylko cieszyć … No i raz na jakiś czas siada z bratem przed komputerem i uczy go rysować w paintcie. Czy była by to dla nich wielka strata, gdyby nauczyli się tego za kilka lat? Nie mogę przecież powiedzieć im, żeby nie odrabiali zadań
    domowych, bo są głupie… A na słowo pokoloruj mam alergię… Gdyby na
    jedną
    maleńką kadencję została Pani ministrem edukacji….

    • Robert Raczyński

      Nie wylewajmy dziecka z kąpielą… To nie technologia jest winna, tylko sposób z niej korzystania. Izolowanie dziecka od IT niczego dobrego mu nie przyniesie oprócz poczucia wyobcowania wśród rówieśników i niezdrowego pociągu do owocu zakazanego. To zawracanie kijem Wisły w ramach tęsknoty za „starymi, dobrymi czasami”. Już teraz brak umiejętności informatycznych jest kalectwem – z biegiem lat trend będzie się jedynie pogłębiał. Poza tym, według ostatnich badań nawet zwykłe „strzelanki” świetnie rozwijają inteligencję i korelację przestrzenno-ruchową. Oczywiście, konieczna jest kontrola, wspomaganie i zachowanie proporcji…
      W kwestii znudzenia dziecka zdolnego, niestety, niewiele mogę pani doradzić oprócz rozwijania jego pasji w domu – żadna szkoła publiczna nie jest nastawiona na zagospodarowanie zdolności dzieci. Owszem chętnie powiesi sobie dyplom laureata kolejnej olimpiady i pochwali się nim na stronie internetowej, pozwoli się uczniowi wykazać i stworzy ku temu okazje, ale w żaden sposób nie zmobilizuje go do rozwoju szybszego niż podyktowany przez podstawę programową.

      • Marzena Żylińska Post author

        A jak ograniczyć te „strzelanki”, gdy rodziców nie ma w domu, a dzieci godzinami to robią? Pamiętaj, że na strukturę mózgu ma wpływ to, co dzieci robią i to czego nie robią, bo siedzą przed komputerem i zabijają wrogów. A jakie badania pokazują, że tzw. „strzelanki” rozwijają inteligencję? Gdzie można je znaleźć?

        • Beatrice

          No właśnie, nie słyszałam o takich badaniach. A obecnie nauczyć się obsługiwać komputer można w „5 minut”. Widziałam jak szybko syn nauczył się podstaw peinta. Taki np. minecraft – świat stworzony z pikseli. W czym jest lepszy od rzeczywistego nas otaczającego? W czym budowanie z pikseli jest lepsze od budowania z klocków? Nie chcę, żeby w głowie mojego syna było pełno pikseli. Dzisiaj rodzice 2-latków chwalą się jak to ich dzieci świetnie umieją się posługiwać smartfonami. Jaka wielka filozofia jest w posługiwaniu się smartfonem? I czy jak dziecko będzie miało 10-15 lat, to trudniej mu będzie się tego nauczyć? Nie uważam, że każdy postęp jest dobry i trzeba go wychwalać. Ja np. pochwaliłabym się tym, że mój syn czyta książki o rycerzach, encyklopedie o cudach świata – z tego jestem dumna. Bo dzisiaj ludzie czytający książki zaczynają należeć do mniejszości. Czy dzięki grze w strzelanki mój syn znałby stolice państw? A zna ich coraz więcej, bo to go interesuje.

          • Robert Raczyński

            Pani świętym prawem jest nie chcieć, ale odwracanie się od rzeczywistości, bo nam sie nie podoba to nie jest dobry sposób rozwiązywania problemu. Ta łatwość z nadążaniem za technologią też bywa pozorna.
            @Marzena, nie podam teraz linku do badań, bo czytałem o nich jakiś miesiąc temu. Jeśli uda mi sie to odnaleźć, oczywiście wkleję. Monitoring nie oznacza niustannego pilnowania, bo przeradzamy się wtedy w policjantów dla własnych dzieci. Nie zakładajmy sytuacji skrajnych – mamy pełną kontrolę, albo zupełny jej brak. „Strzelanka” to nazwa potoczna, nie musi kojarzyć się jedymie z fizyczną eksterminacją przeciwnika. Poza tym, odwracanie głowy od faktu, że większość naszej egzystencji polega jednak na konfrontacji (oby cywilizowanej), również nie rozwiąże problemu, który jest nie do uniknięcia.

          • Robert Raczyński

            Artykuł
            http://www.wprost.pl/ar/426420/Logowanie-do-przyszlosci/?pg=0
            czytałem w wersji papierowej, szukałem potem konkretnych badań na potwierdzenie tez, ale gdzieś mi się zapodziało…
            Zwrócił moją uwagę, bo szkołę miałem oblepioną tą akcją. Wcale mnie nie zdziwiło, że dzieciaki natychmiast zareagowały przerabiając „do” na „z”. Pomijając już, że to bardziej po polsku (choć być może taka była litentia poetica autora), nikt przytomny nie zaprzeczy, że zabranie dzieciakowi komórki czy laptopa to jak dla nas założenie knebla i zawiązanie oczu.
            Trudno by znaleźć większego ode mnie entuzjastę książki i plasteliny, ale środowisko w którym działa mózg zmienia się nieustannie i od już bardzo dawna nie jest nim las. A jeżeli chodzi o niebezpieczeństwa… No cóż, w lesie też było niebezpiecznie. Widać rodzice naszych odległych przodków byli lepszymi rodzicami, bo jednak istniejemy.

      • Od strzelanek stolic by nie znał, ale od gier strategicznych już tak.
        Tylko trzeba samemu popatrzeć, czy są rzetelne historyczno-geograficznie, bo sporo jest zupełnie idiotycznych, na których Francja graniczy z Mongolią.

        Ale choćby cała seria „Europa Universalis”: poza tym, że są to całkiem niezłe gry, może być potraktowana jako przyzwoita lekcja historii i geografii, znacznie wykraczająca poza „podstawę programową”.

    • Robert Raczyński

      „Wiele lat temu przeczytałam Summerhill A.S. Neila i wiedziałam, że to jest to.” Czasami wszędzie lepiej, gdzie nas nie ma…
      Analizując podstawowe założenia pedagogiki antyautorytarnej nie sposób nie zauważyć jej błędów logicznych. A. S. Neill, mówi, że „dziecko posiada wrodzoną roztropność i wrodzony zmysł rzeczywistości. Jeśli pozostawi się mu swobodę, nie skrępowaną żadnymi sugestiami dorosłych, dziecko rozwinie się na miarę swych maksymalnych możliwości”. To mieszanina truizmów i postulatów niemożliwych do spełnienia. Pierwsza część tej wypowiedzi zawiera „spostrzeżenie” oczywiste dla każdego rodzica (jeśli w ogóle się nad tym zastanawia), druga jest już jedynie stekiem bzdur i pobożnych życzeń. Dziecko zawsze wzrasta w jakimś kontekście wychowawczym i wyeliminowanie „sugestii dorosłych” jest fizycznie niemożliwe jeśli pominiemy jakiś chory eksperyment socjologiczny, albo sytuacje w rodzaju dzieci „wychowanych” przez dzikie zwierzęta. „Władca much” to literacka fikcja, ale doskonale ukazuje mechanizm powstawania i kształtowania postaw „na miarę swych maksymalnych możliwości” u zwierzęcia społecznego, jakim jest człowiek. Neill tak naprawdę, chciałby żeby do dziecka docierały jedynie sugestie „odpowiednie”, a to jest już nie tylko postulat utopijny, ale i daleki od antyautorytarnego. Przyjrzyjmy się innym jego dezyderatom. Twierdzenie, że „dziecko jest z natury dobrą istotą ludzką i może się swobodnie rozwijać”, to znowu pomieszanie dziewiętnastowiecznych mitów i truizmów. Koncepcja, że natura czegokolwiek jest dobra lub zła i inne mity w rodzaju „dobrego dzikusa” odeszły już szczęśliwie do lamusa socjologii. Dziecko nie jest ani dobre ani złe, a staje się takim jakie jest jego otoczenie. Uznanie pierwszeństwa rozwoju emocjonalnego i twórczego dziecka nad intelektualnym jest niczym innym jak odtworzeniem rozwoju osobniczego, nikt przecież nie zaczyna życia od studiowania teorii względności, ale od czystych emocji. Dążenie do utrzymania tego priorytetu ponad jego naturalną miarę skutkuje infantylizacją i zaburzeniami postrzegania świata. „Ubodzy duchem”, jakkolwiek „błogosławieni”, tego świata nie budują. Neill i inni postulują demokratyzację rodziny, partnerstwo, wspólne podejmowanie decyzji, uznanie dążeń dziecka, itp. Przemiany w tym kierunku oczywiście następują, ale ich pełne urzeczywistnienie jest absurdem, gdyż zakłada albo sytuacje idealną (pełne zdolności intelektualne i poznawcze dziecka, skłonność do akceptacji argumentów, a więc rezygnację z wcześniej postulowanej emocjonalności), albo pełną zgodność dążeń i interesów. Pomijając dyskusję z pięciolatkiem o wyższości zabawek edukacyjnych nad plastikowym karabinem albo lalką Barbie i wyborem pizzy przez aklamację jako skrajności, wyobraźmy sobie rzeczową, demokratyczną rozmowę z nastolatkiem, który nie ma ochoty iść do szkoły. Mało który rodzic zgodziłby się, że decyzja jego dziecka w tej kwestii jest suwerenna, ale zakładając, że nie chce autorytarnie powiedzieć: „Marsz do szkoły, bez dyskusji.”, próbuje swoje dziecko przekonać do swoich racji. Co w sytuacji, kiedy argumenty nie trafiają dziecku do przekonania? Przeprowadzić „demokratyczne głosowanie”? Otóż, synku, mama i tata są za, jesteś w mniejszości… Jeżeli nie doprowadzić do zaprzeczenia idei wychowania (jako wpływu na postępowanie i postawy wychowanka) i nie uznać, że nastolatek może robić, co w tej chwili uznał za stosowne, każde działanie będzie autorytarne. Inne, bardziej składne logicznie założenia Neilla są w zasadzie programem raju na ziemi i niespecjalnie przejmują się prawdopodobieństwem ich spełnienia, a to jest równie wysokie, co prawdopodobieństwo raju oferowanego przez komunizm.

      • Beatrice

        w szkołach typu Summerhill dzieci nie czekają z utęsknieniem na wakacje, a chodzenie do szkoły nie jest przykrym obowiązkiem do spełnienia. Więc dyskusja na ten temat się nie pojawia. A to czego człowiek pragnie przede wszystkim żyjąc w społeczeństwie, to akceptacja otoczenia. I na tej podstawie działają takie szkoły – dzieci chcą być akceptowane przez kolegów i koleżanki, więc starają się przestrzegać przyjęte zasady, bo ustanowili je oni sami wraz z kolegami i koleżankami. Życie nie musi się składać z sumy przykrych obowiązków do spełnienia, bo tak trzeba – szkoła, której nie lubimy, potem praca, której nie lubimy, … Polecam film o Summerhill
        http://www.youtube.com/watch?v=LJtFe6jSEQk

        • Robert Raczyński

          Nie było moim zamiarem deprecjonowanie istnienia szkół o dowolnej proweniencji. Każdy może wtedy wybrać, co najbardziej mu odpowiada.
          Naszym problemem jest brak różnorodnej oferty edukacyjnej, w tym najrozmaitszych eksperymentów. W takiej sytuacji nietrudno o nieporozumienia. Osobiście jestem jedynie przeciwnikiem mitomanii w przestrzeni publicznej i szukania ideałów tam, gdzie ich być nie może.
          Niszowość szkoły Neila może likwidować pewne konflikty interesów. Gdybyśmy jednak zastosowali jego propozycje w szkole, w której jest 400 uczniów szybko by się okazało, że o wszechobecną akceptację i konsensus jakby trudniej. Rzeczywistość jest po prostu zbyt skomplikowana by można było używać prostych „wytrychów”. Poza tym, zakłada pani sytuację idealną – nikt nie jest antyspołeczny, nikt nie chce narzucić swojej woli i nikt nie płacze za mamą, bo z kolegami mu tak cudownie…

        • Waldemar Zabielski

          @ Beatrice
          Pisze Pani, że “w szkołach typu Summerhill dzieci nie czekają z utęsknieniem na wakacje”. Może dlatego że sama szkoła pomyślana jest jak wakacje.

          Dzieci nigdy nie czują satysfakcji z wysiłku nauki, zadowolenia ze spełnionych obowiązków i przyjemności z zasłużonych wakacji, z tej prostej przyczyny, że szkoła nie oczekuje żadnego wysiłku ze strony uczniów i w pełni akceptuje nic nie robienie.

          Jako terapia dla niektórych młodych ludzi być może byłoby to korzystne otoczenie, i chyba zresztą podejrzewam, że ten film jest jakąś formą reklamy dla rodziców w tym kierunku.

  12. Czy na pewno trzeba WYMYŚLIĆ szkołę od nowa ? Wydaje mi się, że już jest WYMYŚLONA i to na wiele różnych, wspaniałych sposobów. Jest już WYMYŚLONA przez wielu mądrych i wrażliwych ludzi.
    Jak wprowadzić w życie nasze WYMYŚLENIA ?
    Wczoraj usłyszałem taki dialog dotyczący konieczności zmiany jednego ze szkolnych absurdów:
    – Ale my przecież mówimy od lat !
    – Widocznie mówimy za cicho i za rzadko. Trzeba to robić głośniej i częściej.
    Jeśli będziemy mówić donośniej, częściej, intensywniej i umiejętniej, to usłyszy nas więcej ludzi. Ci ludzie też zaczną mówić, będą odważniejsi, bo będą czuli poparcie. W ten sposób uruchomi się efekt „kuli śniegowej”.
    Nie wystarczą publikacje, konferencje, audycje radiowe. Trzeba mówić na wszystkich poziomach – na wywiadówce, w lokalnych mediach, na kongresach, spotkaniach wyborczych, w sejmie i w telewizji.
    Telewizja jest najważniejszym przekaźnikiem – nie internet, nie gazety i książki, nie kongresy i konferencje. Czy można cokolwiek użytecznego bez zrobić bez udziału telewizji ?
    Trzeba mówić głośno i często: NASZYM DZIECIOM DZIEJE SIĘ KRZYWDA !!!
    Dzieje się krzywda, bo szkoła WYMYŚLONA od nowa, szkoła lepsza, istnieje tylko w głowach Żylińskiej, Dylaka, Stojdy, Kołodziejczyka, @Oli, Plutarcha, Korczaka, Radziwiłł, … . Istnieje w głowach ludzi, którzy już odeszli i w głowach tych co żyją – jeszcze.

    • Robert Raczyński

      @Wiesławie, kiedyś już pisałem, że do zmian w edukacji nie doprowadzi rewolucja, ani pojedynczy „pozytywiści”. Potrzebna jest „masa krytyczna” w postaci świadomej mniejszości, za którą podążą oportuniści. Tej świadomej mniejszości jest wciąż za mało do wywołania reakcji łańcuchowej. Praca u podstaw i gadające głowy w telewizji, owszem są konieczne, ale niewiele pomogą, jeśli nie dorobimy się choć jednego „edukacyjnego Owsiaka”, tzn. kogoś, kto ma łatwość docierania do oportunistów.
      Masz rację, że pomysłów na szkołę jest dosyć – brakuje możliwości wzbogacenia oferty edukacyjnej, czyli wolnego rynku, nie tylko w sferze ekonomicznej, ale także mentalnej. Społeczeństwa nigdy nie są wystarczająco „rozwinięte” żeby zadowolić rewolucjonistów – trzeba im ukazywać atrakcyjność różnorodności, można wtedy liczyć na zmiany w mentalności, bo tych nam najbardziej potrzeba. To, że edukacja tkwi w martwym punkcie wynika nie z braku pomysłów, ale z braku realnej potrzeby zmian – one po prostu nie przemawiają do Kowalskiego, który, owszem, jak mu sie da okazję, popsioczy na „leni nauczycieli”/sześciolatki w szkole/niepotrzebne gimnazjum/itp., ale przyzwyczajony do „darmowego” erzazu wykształcenia, cieszy się, że może zdobyć „dyplom”, który uprawnia go do wszystkiego i niczego. Po co zmieniać cokolwiek w systemie, który czyni „wyżejwykształconymi” blisko 1/3 społeczeństwa?

    • Waldemar Zabielski

      @Robercie, chciałbym tylko doprecyzować Twoją ocenę potrzeby “masy krytycznej” do tego by zaszła “reakcja łańcuchowa”.
      Pojęcie “masy krytycznej” wywodzi się, jak pamiętamy, z fizyki jądrowej i tam oznacza punkt przełomowy w reakcji jądrowej na poziomie atomu, a dokładniej stan, który umożliwia samoczynną reakcję łańcuchową. W fizyce jest to proces bardziej rewolucyjny niż ewolucyjny.

      W pewnym sensie masa krytyczna już jest (krytycznie nastawione masy ludzkie) i nawet zaszła reakcja łańcuchowa (coraz więcej krytycznie nastawionych do stanu obecnego). Nic z tego jednak nie wynika bo jest to jedynie “negatywna masa krytyczna” i “negatywna reakcja łańcuchowa”.

      W odniesieniu do edukacji, chodziłoby o “pozytywną masę krytyczną” i o reakcję łańcuchową która jest raczej ewolucyjna, a nie rewolucyjna.

    • Anna

      Od niedawna czytam wpisy na blogu, pracuję w szkole waldorfskiej i dla mnie ta pedagogika odpowiada temu o czym pisze Pani Marzena. Można nawet działać w granicach obowiązujących w Polsce przepisów oświatowych. Jako tzw. szkoła eksperymantalna możemy realizować waldorfskie metody nauczania, rozwijać w dzieciach pasję chęć do nauki, treść ograniczać do tych które na dany moment rozwojowy dziecka są wskazane, regulować ilość, bez podręczników, ocen cyfrowych, testów. Nauczyciel może pracować z klasą przez 6 lat, a metody cytowane w blogu dotyczące mózgu, sposobu uczenia pokrywają się z tym co stworzył R. Steiner prawie 100 lat temu. Bardzo się cieszę, że współczesne naukowe badania potwierdzają założenia, metody nauczania pedagogiki waldorfskiej. W Niemczech powstają już pierwsze publikacje wykazujące związek neurodydaktyki i pedagogiki waldorfskiej. Polecam i sama teraz z ciekawością czytam wszystkie publikacje z neurodydaktyki i jestem zachwycona tym ile z tego jest w pedagogice waldorfskiej.

      • Bardzo to cenne co pisze Anna. Jedno mnie niepokoi: „Bardzo się cieszę, że współczesne naukowe badania potwierdzają założenia, metody nauczania pedagogiki waldorfskiej.” Co zrobić, żebym ja też mógł się cieszyć, żebyśmy mogli cieszyć się wspólnie ? Bo jak na razie ciągle słyszę głosy niezadowolenia i rozpaczy.

        • Marzena Żylińska Post author

          Tak, trzeba zapytać panią Anię, ile jest w Polsce szkół waldorfskich, i ile wynosi czesne.

          Pani Aniu,

          a wasi uczniowie nie muszą podchodzić do testów? W Niemczech muszą i dlatego ostatni rok nauki, to dla uczniów prawdziwy horror, bo wtedy trzeba ich przygotować do zdawania egzaminów.

        • Anna

          Nie do końca rozumiem, jakie głosy niezadowolenia i rozpaczy. Dla mnie w obecnym systemie oświaty w Polsce można „robić swoje” tylko trzeba mieć znaleźć osoby które założą szkołę, grupę uczących się dzieci np w formie obowiązku szkolnego poza szkołą. Można też pokazywać nauczycielom w szkołach państwowych możliwości wprowadzania innowacji pedagogicznych. Da się. Nie rozpaczajmy tylko działajmy.

          • Marzena Żylińska Post author

            Pani Anno,

            a co z testami? Czy Wy nie musicie przygotować Waszych uczniów do zdawania testów?

        • Chcesz się cieszyć wspólnie z Anną?
          Odpowiedź tyle prosta, co oczywista: poślij swoje dziecko do szkoły waldorfskiej, a nie do masówki. To rozwiąże cały problem.
          Jak Anna pisze, jest takich trochę. Jeśli nie stworzysz im popytu, posyłając tam swoje dzieci, to nie będą miały okazji się rozwinąć i nie będzie ich więcej. Stwórz im tę okazję! Masz wybór: skorzystaj.

          • @Ksawery – nie mam wyboru.
            @Anna – piszesz „nie do końca rozumiem” . Odpowiadam: „można, tylko trzeba”. Tę formułę słyszymy już od 25 lat. Czy potrafisz podać wymierne rezultaty, z których mógłbym skorzystać, zgodnie z propozycją Ksawerego ?

  13. Owsiak chyba jest mało trafnym przykładem. Takie działania niczego tu nie zmienią, najwyżej kupią tablice interaktywne do kilku małomiasteczkowych szkół, dając poczucie wszystkim, którzy się w to zaangażowali, że zrobili wiele dla poprawy edukacji.

    Zauważ, że Owsiak ani nie zmienił, ani nie próbował zmienić niczego w służbie zdrowia, nie tworzy dla niej nawet maleńkiej niszowej alternatywy — on się zajmuje przypinaniem listków figowych na najbardziej widocznych dziurach we w pełni przez niego akceptowanym systemie.

    Takich Owsiaków już trochę w edukacji masz — choćby Ponton, który wyręcza państwo w prowadzeniu edukacji seksualnej, tak samo, jak Owsiak wyręcza państwo w wyposażaniu szpitali w taki czy inny sprzęt. Choć to się przydaje i daje pozytywne doraźne skutki, w sensie systemowym nie zmienia nic, a nawet utrwala chory państwowy zbiurokratyzowany i nieefektywny system. Owsiak dociera do oportunistów, ale efektem tego dotarcia nie jest pociągnięcie ich do jakichkolwiek zmian, tylko utrwalenie w oportunistycznej akceptacji systemu — danie im (za 5zł wrzucone do puszki) alibi, że nie robią nic, by chory system zmienić. Przecież robią: wrzucili pięciozłotówkę i dumnie noszą przyklejone im na płaszczu serduszko.

    • Robert Raczyński

      Tak jak pisałem wyżej, nie zależy mi na „listkach figowych”. Podając przykład Owsiaka, miałem na myśli nie tyle doraźne łatanie dziur, ile ludzi o określonej sile medialnej, zdolnej do wywierania presji na bierną większość…

  14. Chciałbym zwrócić uwagę na jeden punkt: ciągle podkreśla się, anachroniczne i konserwatywne postawy, poglądy i nawyki wśród przeważającej ilości rodziców i nauczycieli. A może warto spojrzeć na to zjawisko od innej strony: niedoinformowanie ? Może to brak informacji i wiedzy o tym co mówi „oświecona mniejszość”, np. Sterna, Kłakówna, Kasprzak, Wollman, Grudzińska, Czapiński, … . Skąd zwykli rodzice i nauczyciele mają wiedzieć o czym mówi się na konferencjach i kongresach, skąd mają wiedzieć, że są jakieś blogi, audycje i debaty ? Skąd mają widzieć , że szkoła jest bardzo szkodliwa, że może być fajna ?
    My, w naszym kółku, wiemy, bo ciągle memłamy „te rzeczy”. Ale skąd mają wiedzieć ludzie, którym brakuje czasu, którzy muszą bronić się przed nadmiarem informacji i obowiązków ?

    • Robert Raczyński

      A skąd „zwykli rodzice i nauczyciele” wiedzą, że w Lidlu są tańsze mandarynki, a za samochód z kratką zapłacą mniej o VAT? Po pierwsze się tym interesują, a edukacją już jakby mniej. Po drugie, Lidl i dealerzy samochodowi mają swój interes w dotarciu do nich ze swoją ofertą, podczas gdy rodzice i tak muszą posłać dziecko do szkoły, a nauczyciele nie chcą być na zasiłku, więc MEN żadnej super oferty szykować nie musi, może poza optymistyczną agitką w stylu „szkoła uczy coraz lepiej”.
      W rozwoju społecznym, tak samo jak w edukacji, najważniejszym elementem jest kształtowanie potrzeb. Jeżeli uczeń nie ma realnej potrzeby używania języka obcego, będzie się go uczył lat 15 ze skutkiem śladowym niezależnie od zastosowanej metody i rodzaju oceniania, jeśli Kowalscy wiedzą, że edukacja jest nic nie warta i do niczego konkretnego nie służy, to nie jest dziwne, że nie bardzo przejmują się działaniem szkoły i traktują ją jak ospę wietrzną, którą, jak wiadomo, najlepiej przejść w dzieciństwie. Konferencje i kongresy obchodzą ich tyle, co zeszłoroczny śnieg. To dlatego uważam, że najbardziej przydałby się medialny szum i „edukacyjni celebryci”, zdolni kreować choćby edukacyjne trendy i mody, jeśli nie uświadomione potrzeby.

    • Marzena Żylińska Post author

      @ Wiesław

      Pytasz: „Skąd zwykli rodzice i nauczyciele mają wiedzieć o czym mówi się na konferencjach i kongresach, …”. Ja bym to pytanie rozszerzyła. Skąd osoby związane z edukacją mają wiedzieć, jak pracuje mózg, co wspiera, a co hamuje naturalne procesy uczenia się? Czy długo uda się utrzymać sytuację, kiedy szkoła chcąca być źródełem wiedzy o świecie, ignoruje wiedzę o tym, jak uczą się nasze mózgi?

      @ Artur

      Oczywiście, przyłączę się, ale ja jestem teraz w takiej sytuacji, że niezależnie od tego, ile pracuję, wciąż jestem do tyłu 🙁 Ale wszystko pięknie się rozwija, więc jestem bardzo zadowolona, tylko czasu nie mam. No ale w życiu nie można mieć wszystkiego 🙂 Pozdrawiam serdecznie!

      • Wiesława Mitulska

        Skąd mają wiedzieć jak pracuje mózg? Te informacje stają się coraz bardziej dostępne, coraz częściej docierają do nauczycieli. Mnie udało się „zarazić” tą wiedzą nauczycielki w sieci współpracy i samokształcenia, której jestem koordynatorem. Książka pani Marzeny wzbudziła w nich wiele emocji i poruszyła strunę autorefleksji nad sposobami pracy z dziećmi. Tę wiedzę przemycam również przy okazji prowadzenia warsztatów szkoleniowych na zupełnie inny temat niż neurodydaktyka, jednak ona najlepiej uzasadnia, dlaczego coś lepiej robić w ten sposób, a nie inaczej. Wiedzę o tym, jak pracuje i uczy się mózg od lat przekazuję dzieciom (to sprawdza się nawet u pierwszaków), gdy uczę ich robić mapy pamięciowe, gdy najpierw ćwiczymy gimnastykę mózgu przed czytaniem i pisaniem, gdy staramy się nową wiedzę „dotknąć” wszystkimi zmysłami, by lepiej zapamiętać i powiązać ją z tym, co już umiemy. Tę wiedzę przekazuję też rodzicom na spotkaniach warsztatowych. Wiem, z mojego długiego doświadczenia pracy w szkole, że metoda małych kroków sprawdza się najlepiej, by osiągnąć zmianę w szkole. Jest nas coraz więcej, więc mam prawo przypuszczać, że niedługo będziemy mogli mówić o efekcie kuli śniegowej:)))

    • „Skąd zwykli rodzice i nauczyciele mają wiedzieć…?”

      Niedoinformowane biedactwa? Nikt im nie włożył medialnej papki łyżeczką do buzi i są teraz głodne wiedzy?
      Skąd mają wiedzieć??? Przecież sami nie umieją używać łyżeczki (googla) i jeśli im się nie włoży papki do buzi „za mamusię, za tatusia!” to umrą z głodu, uciekając od „nadmiaru informacji i obowiązków” w gapienie się na kolejny (pozbawiony witamin) odciniek sagi rodu Mostowiaków, choćby to, czego chcieliby się dowiedzieć stało na stole, do sięgnięcia na kliknięcie. Ale nie — oni nie klikną, „M jak miłość” jest znacznie ciekawsza, niż dyskusje o edukacji.
      Ich wola, ich prawo. Nie wiń o to nikogo. Nawet tych, w imieniu których domagasz się informacji, a którzy nie czytają, bo maja to gdzieś. Wolność polega również na prawie do ignorancji.
      Walczyliśmy nie tylko o to, żeby nikt nikomu nie zabraniał publikować czego zechce i również o to, żeby nikt nikogo nie zmuszał do czytania tego, co tego kogoś nie interesuje.

      • Waldemar Zabielski

        @ Ksawery – “Wolność polega również na prawie do ignorancji.”

        Moja polemika ma tu charakter filozoficzny. Wydaje mi się, że mówienie o wolności jako prawie do ignorancji jest w jakimś sensiem nadużywaniem słowa “ignorancja”. Jeśli ktoś dokonuje wolnego wyboru, by nie interesowć się jakimś tematem, i uczciwie mówi, że go to nie interesuje i klika inny kanał, to zwykle nie nazywamy takiej osoby ignorantem, bo wówczas wszyscy bez wyjątku bylibyśmy ignorantami w setkach różnych tematów.
        Z kolei jest też “ignorancja”, która zdecydowanie nie jest rezultatem świadomego wolnego wyboru, więc trudno mówić tu o wolności do ignorancji.

        Mam też wątpliwości, czy ktokolwiek rzeczywiście walczył o ten aspekt wolności do życia w ignorancji, choćby dlatego, że w historii raczej nikt nikomu tego typu wolności nie próbował odbierać, więc i nie było o co walczyć. W historii, byli bojownicy o wolność, ale jak dotąd przynajmniej, nie było bojowników o ignorancję.

        • Marzena Żylińska Post author

          @ Xawer, Waldek

          Ale my mówimy o wiedzy niezbędnej do wykonywania zawodu, który się wybrało.
          Spitzer mówi: „Mózg ucznia, to miejsce pracy nauczyciela.” Bez znajomości swojego miejsca pracy nie można być skutecznym. Myślę, że dziś w szkołach w dobrej wierze robimy wiele rzeczy źle, bo nie wiemy, że w ten sposób utrudniamy mózgowi pracę, albo niszczymy motywację.

        • Wiesław mówi o wykonywaniu zawodu rodzica — których to rodziców postrzega jako niewinne i naiwne istoty, anielskie wręcz w swoim duchowym ubóstwie, żyjące w nieświadomości, bo nikt ich nie poinformował, że istnieje internet, są biblioteki, książki i jeśli tylko się chce, to można poczytać.
          Doprawdy trzeba im zanieść kaganek, albo misję jakąś założyć, dobrą nowinę głosić, smoczek z osłodzoną papką informacyjną im w buzię wepchnąć, a potem poklepać jeszcze po pupciach, żeby nie dostali kolki od tej zaskakującej i niepojętej dziś dla nich wiedzy o istnieniu książek i internetu.

        • „w historii raczej nikt nikomu tego typu wolności nie próbował odbierać”

          Być może tego nie pamiętasz, ale w zakładach pracy i innych miejscach „państwowych” (od poczekalni u lekarza po celę więzienną) wisiały głośniki, zwane kołchoźnikami lub szczekaczkami, których nie dawało się wyłączyć, a leciał z nich program I Polskiego Radia.
          Możesz też nie pamiętać, że w rozkładzie dnia koszarowego żołnierzy z poboru było codzienne oglądanie Dziennika Telewizyjnego.
          Wielu ludziom to przeszkadzało — niektórym aż do tego stopnia, że byli w stanie urządzić strajk głodowy, by w ich celi wyłączono szczekaczkę.

          • Waldemar Zabielski

            Pamiętam dawno temu w poczekalni w naszym powiatowym ośrodku zdrowia było smutno i przygnębiająco, ani radia, ani telewizji. Radia-szczekaczki miały w tamtych czasach lokalne radiowęzły. W naszym pamiętam często puszczali muzykę poważną i Szopena, najpewniej przeplatane ówczesną propagandą, choć szczegółow nie pamiętam.

            U mojego obecnego lekarza w poczekalni lecą głupie programy telewizyjne, których nie da się wyłączyć, ani oglądać. U dentysty z głośników w ścianie leci muzyka z radia, której nie da się wyłączyć, nie tylko w poczekalni, ale i w gabinecie. U dentysty jednak muzyka pomaga.

  15. Możemy narzekać lub oburzać się na niewiedzę rodziców i nauczycieli, możemy dawać im prztyczki w nos, możemy ich krytykować, ale to niczego nie zmieni – powszechna niewiedza jest faktem. Proponuję nie „obrażać” się na fakty, lecz zastanowić się jak je zmienić. Źródłem wiedzy rodziców i nauczycieli nie są żadne tam książki, blogi, google, szkolenia, konferencje i inne takie. Oni mają tylko dwa podstawowe źródła wiedzy o szkole i edukacji: szkoła i telewizja. No more.
    Oczywiście, prócz dwóch wymienionych, podstawowych źródeł, istnieje wiele innych. Na przykład nasz portal, który odwiedza garstka ludzi.
    Innym źródłem jest Marzena Żylińska, która po wydaniu „Neurodydykatyki” prowadzi działalność misyjną po całym kraju. Jej działanie jest wspaniałe i bezcenne, ale ile może jeden człowiek ?!
    Trzydzieści sekund w TVP, trzy zdania w TVP mogą zdziałać więcej, niż wszystkie książki, konferencje i portale.
    Przed chwilą, w najlepszym czasie antenowym, zupełnie przypadkowo, razem z milionami rodziców i nauczycieli wysłuchałem rozmowy, jaką naczelny dziennikarz RP przeprowadził z ministrem oświaty. I co ? I nic. Do wspomnianych milionów dotarł i zagnieździł się w ich mózgach przekaz, że najważniejszymi problemami polskiej oświaty są za drogie podręczniki, tablety i „umywalki + dywaniki” dla sześciolatków.
    Zatem pytam ponownie: skąd rodzice i nauczyciele mają wiedzieć , że coś jest nie tak, że elity toczą jakieś spory, że można inaczej ? Skąd ?!

    • Marzena Żylińska Post author

      @ Wiesław

      Masz rację! Niestety.
      Ale do nauczycieli już wiele dociera. W przyszłym tygodniu będę mieć spotkania z nauczycielami języków obcych w Krakowie, Katowicach, Wrocławiu i Poznaniu. W zeszłym tygodniu miałam spotkania w Warszawie i Szczecinie, 15 lutego będę w Łodzi, a 1 marca w Gdańsku. Razem na wszystkie wykłady zgłosiło się ponad 1700 osób. Ja myślę, że to bardzo dużo. W marcu mam też wykład w Krakowie dla OSSKO, organizacji która skupia dyrektorów szkół. A poza tym nawet nie wiesz, ile osób czyta nasze blogi. Na tych spotkaniach coraz częściej dowiaduję się, że nauczyciele czytają nie tylko wpisy, ale śledzą też dyskusje. Np. Xawery jest już bardzo rozpoznawalny i wiele osób o niego pyta 🙂
      Nam się wydaje, że stanowimy niewielką grupę, bo komentarze pisze niewielu, ale wierz mi, czyta coraz więcej. Więc napisz wkrótce coś nowego 🙂

      Przeczytałeś już nowa książkę prof. Dylaka?

      @ Anna

      Tak, Rudolf Steiner był jednym z tych, którzy intuicyjnie wyczuwali, jak powinna być zorganizowana nauka. Myślę np. o tym, jak wspaniałą rzeczą jest eurytmia. Badania mózgu pokazują, jak ważny jest ruch, taniec, muzyka, koordynacja ruchowa …
      Pisząc, że szkołę musimy wymyślić od nowa, wiem, że wiele dobrych wzorców już jest, ale trzeba z tego zrobić nową całość. Wspaniałe są np. pomysły Marii Montessori (wspieranie samodzielności dzieci), niesamowite są metody pracy Janusza Korczaka, pokazujące, jak ważne są relacje, budowanie u dzieci poczucia własnej wartości, szacunek i sprawiedliwe traktowanie, dużo można przejąć od Steinera, Petera Petersena i innych. Ale do tego trzeba jeszcze włączyć nowe technologie, odpowiedzieć sobie na pytanie, od kiedy i jak z nich korzystać. Trzeba zastanowić się nad architekturą szkoły, rolą uczniów i nauczycieli … Jednym słowem zbudować ze znanych już elementów zupełnie nową budowlę.

      • Agunek

        Reprezentuję rodziców związanych z przedszkolem waldorfskim z Siemianowic Śl., którzy podjęli wyzwanie i założyli w Katowicach społeczną szkołę podstawową z elementami pedagogiki waldorfskiej. Mamy nadzieję, że we wrześniu rozpoczną w niej naukę dwie klasy: pierwsza i druga. Mieliśmy to szczęście, że spotkaliśmy w przedszkolu pedagogów zafascynowanych metodami Steinera, którzy uświadomili nam, że edukacja może wyglądac inaczej. Różnicę między edukacją tradycyjną i alternatywną szczególnie mocno odczuł mój syn, który w ubiegłym roku rozpoczął naukę w publicznej szkole. Poszedł do niej bardzo chętnie, z głową pełną pomysłów. Niestety z tygodnia na tydzień tracił motywację i chęć do nauki. Pytany o szkołę, odpowiada, że jest w niej nudno.
        Jako grupa rodziców odpowiedzialnych za „Naszą Dobrą Szkołę” cały czas poszukujemy, słuchamy, staramy się wyłapywać wszystkie „okruchy”, które pomogą nam zorganizować dobrą, nie tylko z nazwy, szkołę. Te poszukiwania doprowadziły nas do Pani, Pani Marzeno. Wybraliśmy się nawet na wykład dla nauczycieli języków obcych 6go lutego. Żałuję, że reszta rodziców z naszego przedszkola nie mogła Pani posłuchać 🙁 Niestety wielu z nich uważa, że metody waldorfskie sprawdzają się jedynie w przedszkolu a szkoła to poważna sprawa i boją się eksperymentować. Uważają, że dzieci po takiej szkole nie poradzą sobie w życiu. My z satysfakcją przeczytaliśmy, że metody Rudolfa Steinera zostały docenione przez badaczy ludzkiego mózgu i mamy nadzieję, że dotrzemy w porę z tą wiedzą do rodziców spoza naszego przedszkola.

    • Beatrice

      Z jednej strony 1 osoba niewiele może, ale jeśli jest np. ministrem edukacji to może już znacznie więcej 😀

      • Beatrice

        Może martwię się na zapas, ale… Mój syn w przedszkolu brał udział we wszystkich przedstawieniach, dostawał nieraz najdłuższe teksty do nauczenia się, był wybrany do reprezentowania przedszkola na festiwalu piosenki, panie w opinii napisały, że powinien dużo występować. Po pół roku chodzenia do zerówki nie lubi już występować, dostał do nauczenia krotki tekst i nie chce się uczyć, bo jest za długi… Obawiam się, że będzie jednym z tych uczniów,którzy nie umieją się przystosować do bycia jednym z wielu w szarej masie… Może i trochę idealizuję Summerhill. Wiem,że w dużej grupie trudno byłoby zastosować te wszystkie zasady. Podam prosty przykład mojego syna – ma 6 lat i uczy tego co go interesuje – trudno to nazwać uczeniem w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Po prostu zapamiętuje to co go interesuje. I to nie jest tak, że jak się dziecku da wolny wybór, to nagle przestanie się uczyć i będzie całe dnie spędzał na zabawie. W każdym bez wyjątku człowieku jest pragnienie zdobywania wiedzy. To szkoła w obecnym kształcie skutecznie dzieci do nauki zniechęca. Wystarczy zainteresować się trochę tym o czym uczy Marzena Żylińska – czyli jak w określonych warunkach działa nasz mózg, żeby wszystko stało się jasne. Już widzę rezultaty działania szkoły na mojego syna…

        • Marzena Żylińska Post author

          @ Beatrice

          Tak, umiem sobie wyobrazić, jak to boli, gdy dziecko traci całą ciekawość, energię, pasję i to wszystko, co je dotychczas napędzało. Nie potrafię powiedzieć, jak duża część dzieci w ten sposób reaguje na szkołę, ale wiem, że jest ich bardzo dużo. I nie umiem się z tym pogodzić, tym bardziej, że nie trzeba być geniuszem, by wiedzieć, czego tym dzieciom trzeba, by mogły rozwijać swój potencjał i by mogły robić to, czego najbardziej chcą, tzn. uczyć się poprzez aktywność i podążanie za własną ciekawością.

          @ Wiesia Mitulska

          I to jest właśnie siła sieci 🙂 Właśnie w ten sposób można naprawdę dużo zdziałać, każdy rozsiewa te idee u siebie, a one przenoszą się coraz dalej i zagnieżdżają się w kolejnych głowach!

          • Beatrice

            Dziś po raz kolejny syn powiedział mi, że nie lubi chodzić do szkoły. Zapytałam dlaczego. – Bo za mało się bawimy. – A czy do szkoły poszedłeś po to, żeby się bawić, czy żeby się uczyć? – Ale my się nie uczymy, tylko ciągle coś tam robimy. Powiedziałam ostatnio synowi, że ma tak wspaniałego trenera piłki nożnej, że powinien dostać order uśmiechu i wytłumaczyłam mu co to jest. On na to odpowiedział mi, że jego pani nie dostałaby takiego orderu, bo ciągle krzyczy na dzieci. Myślę o edukacji domowej, żeby jakoś syna ratować, ale to spowoduje, że nie będzie miał styczności z kolegami… Chociaż to czego z pewnością nauczył się przez te pół roku w zerówce, to używanie brzydkich słów. I o wiele częściej wpada w złość, taką porządną złość, kiedy zdarza mu się powiedzieć, że się zabije. Więc tak jak i on ja też coraz bardziej zaczynam mieć dość tej szkoły. Córka należy do grupy dzieci przeciętnych, tzn. umiejących się przystosować i wykonywać dokładnie to czego się od nich oczekuje. Więc jakoś daje sobie radę. Ale z synem jest gorzej…

          • Marzena Żylińska Post author

            Proszę najpierw spróbować przenieść syna do innej klasy lub szkoły! Ale trzeba coś zrobić, nie wolno czekać!!!
            Jest jeszcze inne rozwiązanie, może będzie Pani chciała z niego skorzystać. Mój znajomy opowiedział mi, że na ostatniej wywiadówce powiedział nauczycielce szczerze i w obecności innych rodziców, jak jego córka reaguje na szkołę (jedna z najlepszych szkół w Warszawie).
            Nauczycielka odpowiedziała, że jest jej bardzo przykro, a mój znajomy na to, że jemu też jest przykro, że jej jest przykro, ale jej jest przykro raz, a jemu co wieczór, gdy córka płacze, że nie chce iść do szkoły, a on widzi, że zupełnie traci motywację do nauki. I potem zaczęli szczerze z sobą rozmawiać i szukac rozwiązania.
            Myślę, że jest bardzo wielu mądrych nauczycieli, z którymi można szczerze rozmawiać, ale wiem, że są też tacy, z którymi nie można.

        • Beatrice

          Jeszcze pół roku temu w życiu nie pomyślałabym o edukacji domowej, a teraz … Właśnie zaczęłam o niej czytać – co to w ogóle jest. Nie mogę powiedzieć, że pani mojego syna nic nie robi. Zdążyła zauważyć, że jest zdolniejszy i na ostatnim zebraniu powiedziała, że jest dwójka dzieci, które właściwie w ogóle nie powinny korzystać z książek, ale czasami korzystają, bo co zrobić. Syn często dostaje trudniejsze zadania – typu zamiast zwykłego kolorowania kolorowanie z dodawaniem i odejmowaniem, ale to wciąż za mało. Może spróbuję jeszcze porozmawiać z panią, ale wielkich nadziei z tym nie wiążę…

          • Robert Raczyński

            Wszystko zależy od człowieka. Jeśli trafiła pani na nauczyciela, sytuacja się poprawi, jeśli na urzędnika…
            Proszę jednak nie spodziewać się cudów – szkoła nastawiona jest na średnią, i to niską. Nauczyciel ma realizować podstawę programową, a wbrew głoszonej ideologii, nikt nie jest w stanie na dłuższą metę realizować materiału na trzech (i więcej) poziomach intelektualnych. Takie rzeczy to tylko… w teorii. W praktyce, przy licznej klasie, wahaniach frekwencji i innych czynnikach pozamerytorycznych, nauczyciel musi koncentrować się na „problemach”. A w szkole publicznej, uczeń o dużych możliwościach problemem nie jest. Jest wartością dodaną.

          • Beatrice

            No właśnie, zdaję sobie z tego sprawę, że system nie sprzyja rozwojowi ludzi ponad przeciętnych. Dlatego wczoraj pomyślałam o rozważeniu możliwości edukacji domowej – przynajmniej w kl. 1-3. Można by utworzyć klasę złożoną z dzieci najzdolniejszych, ale potem mówiono by, że to może ze stratą dla tych słabszych… A poza tym i tak trzeba realizować program… I teraz mój syn pójdzie do 1 kl. i przez pół roku będzie się uczył jak się pisze poszczególne cyfry…? Nie robię nic szczególnego, żeby umiał więcej niż powinien. Dostał np. grę o flagach państw świata, bo się tym interesuje i co mam poradzić na to, że teraz rozpoznaje wszystkie niemal flagi państw świata i zna wiele stolic. Nie uczę go tego. A nowa podstawa programowa zakłada, że dzieci nie powinny się za dużo uczyć w zerówce…

          • Marzena Żylińska Post author

            Właśnie, podstawa programowa uśrednia. Jedno dziecko idąc do szkoły pisze już swoje własne książeczki i świetnie czyta, ale słabo liczy, inne potrafi już mnożyć, a jeszcze inne ma bardzo mały zasób słownictwa i jest ogólnie słabo rozwinięte, bo było wychowywane głównie przez telewizor. W szkole udajemy, że one są wszystkie równe, umieją to, co zostało w szkole przerobione (zakładamy, że same nie mogą się uczyć) i mogą rozwijać się w tym samym tempie. To fikcja! Zastanawiam się, dla kogo ten system jest najgorszy: dla tych słabszych czy najlepiej rozwiniętych? Pojawia się tu jeszcze jedna fikcja, a mianowicie kategoria uczniów przeciętnych. Przeciętnych w jakiej dziedzinie?

          • Beatrice

            Właśnie doszłam do wniosku, że państwo, system wpędza mnie w poczucie winy, że moje dziecko za dużo umie, a nie powinno. Powinno przecież umieć dokładnie tyle ile jest zapisane w podstawie programowej… Pamiętam, że jak chodziłam do podstawówki kiedyś wzięto najzdolniejszych (czyt. mających najlepsze oceny) uczniów na test psychologiczny – do dziś nie wiem co on miał na celu. Pamiętam kolegę, którego wychowywali dziadkowie, i który z trudem był przepychany z klasy do klasy (żeby biedna babcia nie dostała zawału). Ale ten kolega czasem podpowiadał mi kiedy odpowiadałam przy tablicy… Uważam, że był zdolny. Ale jemu nikt nie zrobił testu na inteligencję i potem skończył jakąś zawodówkę… Tak, pomaga się tym słabszym, żeby równali do średniej, tych zdolniejszych często pozostawia się samemu sobie i pewnie w końcu często też równają do średniej, i wtedy wszyscy są zadowoleni… Ale czy w obecnym systemie klas 25-30 osobowych można w tej kwestii cokolwiek zmienić?

          • @ Marzena
            Średni nie są fikcją, ale dominującą częścią uczniów. To ci, których rodzice uznali, że szkoła wie, co robi i sami specjalnie nie angażują się w edukację swoich dzieci.
            Moim zdaniem obecny system jest najbardziej krzywdzący dla tych przeciętnych.
            Najlepsi (czyli dzieci z inteligenckich rodzin) po prostu marnują czas, ale uczą się sami i poza szkołą, a szkoła nie jest wobec nich przesadnie opresywna i bardzo im w tym nie przeszkadza (jeśli nie trafią na wyjątkowo głupich nauczycieli). Sporo z nich trafia też do niepaństwowych szkół.
            Dzieci z marginesu społecznego moga coś w szkole zyskać, gotów jestem uwierzyć, że jest sporo (kilka procent populacji, zasługujących na opiekę socjalną raczej, niż na tworzenie całości systemu tak, jakby oni stanowili większość) takich, którzy gdyby nie szkoła, to nie umieliby nawet składać liter.
            Ale to ci średni, z mainstreamowych rodzin, płaca za to największą cenę: są zmuszani do uczestnictwa w absurdzie i to oni najłatwiej tracą motywację, nie mając wystarczająco silnego wsparcia poza szkołą. Ich najłatwiej zniechęcić do jakiejkolwiek samodzielnej nauki, a i rodzice wspierają w nich raczej potrzebę dobrych ocen, niż potrzeby poznawcze i i intelektualne. Szkoła nie ma nim nic do zaoferowania tak samo, jak i tym najlepszym — ale ich bardziej opresywnie zmusza do uczestniczenia w pozorowaniu uczenia się poprzez kolorowanie drwala.
            A szkoła pracowicie skupia się na tym, żeby ostatni Jaś jednak nauczył się dukać.

            @ Beatrice
            Proszę się nie dac wpędzać w to poczucie winy. Zresztą, jeśli Pani ma uświadomiony mechanizm tego wpędziania, to raczej czas przeszły niedokonany byłby właściwszy, niż „wpędza” 😉
            I proszę zająć się swoim dzieckiem samemu — szkoła państwowa z pewnością niczego go nie nauczy.
            Niech Pani nie przesadza z optymizmem: prokrustowy mechanizm szkoły skupia się nie na wyrównywaniu do naturalnej sredniej, tylko na ciągnięciu średniej w dół i przycinaniu wszystkich do poziomu dużu niższego, niż średnia, jaka by się naturalnie kształtowała. To przycinanie przeciętnych uczniów do poziomu półdebili. Osiągnięcie umiejętności policzenia ceny spodni po przecenie to właśnie ten ambitny cel, wyznaczony „Podstawą programową” dla 13 lat procesu edukacyjnego.

          • Beatrice

            Przypomniała mi się sytuacja przed 1 listopada. Młodzież oazowa sprzedawała znicze przed kościołem. Kupiłam kilka – nie pamiętam już dokładnie cen ale było to poniżej 20 zł. Dałam 20 zł. Dziewczyna na oko 6 klasa zaczęła liczyć… W końcu wzięła kalkulator, zaczęła liczyć i… źle wydała mi resztę… Specjalnie obserwowałam czy sobie poradzi… Nie była to dziewczyna z żadnego marginesu społecznego… Kiedyś słyszałam w telewizji dyskusję na temat czy młodzież powinna umieć tabliczkę mnożenia na pamięć czy nie… Przecież i tak wszystko można policzyć za pomocą kalkulatora…

          • Ma Pani wymagania!
            W dodatku w stosunku do katolickiej młodzieży. „Barkę” by mogli Pani zaśpiewać tylko trochę fałszując. Ale mamona (i oblicznia na niej — wydawanie reszty) są dla nich wstrętne.

            Oczywiście, że na maturze do policzenia ceny spodni wolno korzystać z kalkulatora.

          • Robert Raczyński

            @Beatrice, zdarzało mi się żalić (także na tym forum) na generalnie niski poziom i ambicje swoich uczniów oraz niewielkie zaangażowanie ich rodziców. Po głębszym namyśle (a raczej rachunku zysków i strat) i ładnych paru latach, zaczynam się zastanawiać, czy nie wolę jednak pracować z tymi średnimi. Dlaczego? Bo praca z tzw. uczniem zdolnym niesie ze sobą (oprócz niewatpliwej satysfakcji) ogromne ryzyko dla nauczyciela. Proszę pamiętać, że on/a nie działa w próżni. To nie jest tak, że jesteśmy sami sobie sterem, okrętem, żeglarzem. Musimy liczyć się z wieloma czynnikami, których ludzie niezwiązani ze szkołą w ogóle nie biorą pod uwagę. To nie jest tak, że inteligentni uczniowie są dla nauczyciela jedynie wyzwaniem metodycznym, czy intelektualnym. Często zdarza się, ze tacy uczniowie (i ich rodzice) są tak „zdemoralizowani” systemem, że niczego nie oczekują od nauczyciela oprócz zawierdzenia ich inteligencji i wiedzy zdobytej gdzieś indziej. Jeśli stawia się wymagania wyższe (choć wciąż adekwatne do możliwości ucznia), następuje konflikt interesów. Niejednokrotnie już stoczyłem walkę o prawo do decydowania o procesie edukacyjnym w poszczególnych klasach i niejednokrotnie przegrałem – „nie wolno mi” wybierać treści z podręcznika (bo wprowadzam chaos i poczucie niepewności), korzystać z tekstów trudnych, które przekraczają umiejętności uczniów (bo korepetytorzy się gubią i nie wiedzą czego się trzymać), stawiać słabszych ocen uczniom „uznanym za dobrych” (bo przecież w innych klasach mieliby szóstki), popełniać błędów formalnych (bo zostaną zawsze wykorzystane przeciw mnie)itd, itp. Tzw. dywersyfikacja poziomu nauczania jest zaklęciem rzucanym w obliczu bezsilności szkoły jako podmiotu, który z ideologicznych przesłanek nie może promować edukacji dwóch (i więcej) prędkości. W takiej sytuacji „uczeń zdolny” szybko zaczyna stosować uniki i przejawiać postawę roszczeniową. I nic w tym dziwnego. Tyle, że nam (a przynajmniej mnie) nie wystarcza już sił na użeranie się ze wszystkimi. Po co mi to wszystko? Lepiej usiąść spokojnie, wypieścić dokumentację fikcji, równomiernie wystawiać dobre oceny, nie wymyślać cudów i nie zejść na zawał, tak, czy nie? Tak to działa i nawet już się nie dziwię…

          • ” Często zdarza się, ze tacy uczniowie (i ich rodzice) są tak „zdemoralizowani” systemem, że niczego nie oczekują od nauczyciela oprócz zawierdzenia ich inteligencji i wiedzy zdobytej gdzieś indziej. ”

            A co w tych dziwnego? Przyznam się, że wspieram i podbudowuję taką postawę rodziców. Szkoła i tak jest niezdolna do nauczenia czegokolowiek ich dziecka — ale uczciwego certyfikatu, że dziecko jest nauczone można od niej wymagać, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, choćby dziecko nie spełniało któregoś ze szczegółowych wymagań „Podstawy programowej”.
            Jeśli już dziecko musi chodzić do szkoły, to niech ta szkoła da mu święty spokój i bez cudowania potwierdzi świadctwem, że dziecko umie dużo więcej od innych.

            ” „nie wolno mi” … stawiać słabszych ocen uczniom „uznanym za dobrych” (bo przecież w innych klasach mieliby szóstki),”
            Tu się w pełni zgadzam z kontestowaną przez Ciebie zasadą.
            Szkoła nie może od zdolnych wymagać więcej, niż od matołów. W szczególności nie może od nich wymagać, by wykazywali się wysiłkiem i zaangażowaniem, jeśli oni na splunięcie potrafią uzyskać tyle, co jest wymagane od innych. Jeśli w innych klasach mieliby szóstki, to tu też powinni je mieć. A rozróżnienie można prowadzić najwyżej na poziomie nieformalnych ocen, używanych po drodze — na jakimkolwiek świadectwie pominni mieć szóstki i pto, że „robocze” oceny wystawiane sa na innych zasadach i w innej skali powinno być dla wszystkich cały czas jasne.

            Szkoła wystawia mające prawne znaczenie (np. będące przepustką do szkoły wyższego szczebla) certyfikaty, urzędowo poświadczające wiedzę/umiejętności ucznia. Nie można nikogo (jak by zdolny nie był i jak bardzo rodzice by o niego nie dbali) dyskryminować niższą oceną z tego powodu, że osiągnął tę wiedzę bez wysiłku (widocznego w szkole) i bez pracy (widocznej w szkole), ani nawet dlatego, że demonstracyjnie wypina się na nauczyciela.

            Ale jeśli trafi się nauczyciel, który jest w stanie zaoferować zdolnemu dzieciakowi coś ciekawego, to ja z całego serca chwalę. Choć to niezwykła rzadkość.

          • Robert Raczyński

            @Xawer, różnica naszych stanowisk w tym wypadku nie polega na punkcie widzenia, tylko na punkcie siedzenia. Gdybym skorzystał z twoich sugestii, powinienem się zwolnić, gdyż moja rola sprowadzałaby się do wypełniania tabelek w Exelu. Jeżeli nie jest dana mi szansa sprawienia by ktoś zamiast 15 lat uczył się języka tylko pięć, w wielu przypadkach jestem po prostu zbędny. Nawet nie dlatego, że uczę geniuszy, ale dlatego, że szkoła, często pod rękę z rodzicami, robi geniuszy z uczniów, którzy po prostu są w stanie robić swoje!
            Oczywiście rozumiem, że szkoła nie istnieje po to żeby podbudowywać moje ego, ale masz tu rewelacyjny przykład sytuacji, w której instytucja marnuje potencjał i swoich klientów, i pracowników.
            Moje „żale” odnośnie oceniania wynikają z niemożności przykładania do ludzi różnych miarek (jeśli już jestem do tego zmuszony). Jest dla mnie jasne, że uczeń X na poziomie A musi być oceniany tak samo jak uczeń Y na poziomie B. Problemem jest to, że nie mam możliwości wystawiania paraocen, a jeśli staję przed grupą, która jedyną motywację (oczekiwania rodziców) widzi w notach, mam znikome szanse na stawianie im jakichkolwiek wymagań. Mój problem tkwi w tym, że wciąż uważam, że powinienem. Dodam jeszcze (na wszelki wypadek), że wiem jak działa mózg, ale bardzo mi ciężko naprawiać szkody pozczynione mózgom przez dwanaście lat ich zycia.

          • Beatrice

            Dlatego też chcę zapobiec tym szkodom poczynianym w mózgu zawczasu. Rozumiem, że system jest jaki jest i to raczej wina systemu, a pojedynczy nauczyciel nie wiele może. Jestem załamana jak patrzę na wychowawczynię mojej 8-letniej córki (nauczycielka z wieloletnim stażem). Nikomu się nie narazić, wypełniać wszystko co jest do wypełnienia. Na ostatnim zebraniu padł temat wiosennej wycieczki. Jedna z mam z 3 klasowej podała propozycję miejsca, ale zreflektowała się i zapytała wychowawczynię, a może ma ona jakąś propozycję. Na co ona odparła, że to są państwa dzieci i ona się dostosuje… Brat mojego męża uczy historii w podstawówce i mówi, że jest u kresu wytrzymałości. Nic nie może powiedzieć dzieciom, bo te idą do rodziców i jest wzywany przez dyrektora, który każe mu przepraszać rodziców. A że nie może prowadzić spokojnie lekcji, to już mało istotne widać. Widząc, że szkoła jest jaka jest, a mój syn jest jaki jest po prostu zastanawiam się nad różnymi rozwiązaniami póki jest jeszcze na to czas… Edukacja domowa, szkoła demokratyczna – gdyby było mnie na takową stać,… A co do oceniania, to ostatnio koleżanka córki powiedziała, że ich koleżanka za każdą 6 dostaje coś od rodziców, jak ja jej zazdroszczę – dodała. I co to ma wspólnego z nauką? Ja zawsze mówię moim dzieciom, że uczą się dla siebie, a nie dla mnie. Oceny może i oceniają wiedzę, ale taki uczeń z samymi 6 może być po prostu kujonem nie mającym pojęcia o życiu i nie osiągnie nic wielkiego. Podam przykład sprawdzianu na koniec 1 kl. Pomijam fakt, że córka jest wolniejsza i nie zdążyła wszystkiego zrobić. Trzeba było uzupełnić zdania dwoma wyrazami patrząc na ilustrację. Córka wpisała Bałtyk i plaża. Pani przekreśliła Bałtyk, poprawiła na morze i odjęła 1 punkt. Co to ma wspólnego ze sprawdzaniem wiedzy?

          • @ Beatrice
            Proszę rozważyć na poważnie edukację domową.

            Z tego, co Pani pisze, to jeśli tylko nie jest dla Pani wielkim problemem opieka nad dziećmi (babysitterska funkcja szkoły), to e domu nsuczą się sami więcej i lepiej. A nawet wyjdzie taniej – nie będzie Pani płacić na komitet rodzicielski ani kupować debilnych podręczników z kolorowankami.
            A na wycieczkę w jakieś ciekawe miejsce (nad Bałtyk, niekonieczne na plażę — polecam!) i tak Pani z nimi pojedzie.

            @ Robert
            — też postrzegam tę różnicę w punkcie siedzenia.
            Nie śmiem ani próbuję oceniać Twoich postaw — mam ogromne uznanie dla wszelkich Wallenrodów, Schindlrów, etc. — ludzi „robiących swoje”, choć z jakichś przyczyn wylądowali i pracują w okropnej i opresyjnej instytucji. Broń Boże nie namawiam Cię do zwalniania się z pracy — raczej do przyznania, że robisz sensowne rzeczy sabotując system, w którym się znalazłeś, a dopiero lojalne działanie w zgodzie z nim byłoby szkodzeniem dzieciom.

          • Beatrice

            Mam uczulenie na słowo „pokoloruj”… Z angielskiego córka ciągle coś koloruje… Ostatnio mąż chciał ją zapytać co już umie z angielskiego. Jak jest „ja”? Nie wiem, nie uczyliśmy się tego. Dziś kupiliśmy lizaki, przeczytałam jej, że nazywają się „love”. Wiesz co to znaczy? – zapytałam. Nie wiem, nie uczyliśmy się tego… Nie wiem, czy podołałabym edukacji domowej – może w klasie 1-3… Będę nad tym myśleć…

          • Nie trzeba było jej pytać „co umie z angielskiego?”, bo to prowadzi do natychmiastowej blokady, tylko po angielsku zapytać o coś zupełnie nieszkolnego. Ot choćby w sklepiku poprosić ją by wybrała: „do you want a lollipop? which one? green?”
            Proszę jednak pamiętać, że zielone lizaki są trujące! Tę mądrość ludową przekazała mojemu Ojcu niepiśmienna niania 80 lat temu i tak nim to wstrząsneło, że został chemikiem by to sprawdzić.

            Spokojnie podołałaby Pani edukacji domowej.
            Proszę nie traktować tych wymogów minimum jako odnoszących się do Pani, ale spokojnie podołałby jej każdy, kto sam umie czytać i korzysta z tej umiejętności nie tylko względem Faktu i Tiny, a jednocześnie stać go na to, by z dzieckiem rozmawiać o ważnych, a interesujących je sprawach przez godzinę dziennie.

          • Beatrice

            Mąż kiedyś spróbował mówić co córki po angielsku, coś prostego – a ona… rozpłakała się… Wnioskując z toczącej się tu dyskusji edukacja domowa ma dużo plusów… No i syn miałby czas na więcej zajęć dodatkowych. Chciałby np. zapisać się na taniec. Muszę dojrzeć do tej decyzji, ale jest to jakieś rozwiązanie…

          • Robert Raczyński

            Czuję się jakby wywołany do tablicy. Kolorowanki… Spełniają swoją rolę jak wszystko, z czego robi się własciwy użytek, tj. pomagają w nauce kolorów, kojarzeniu motorycznym, diagnostyce zaburzeń wzroku i jako przyjemny przerywnik pomagajacy jednak utrzymać uwagę dziecka na kolorowanym obiekcie. Problem w tym, ze są w tej ostatniej roli stanowczo nadużywane i to bez funkcji refleksyjnej. Cóż prostszego niż pozwolić gromadzie maluchów beztrosko bazgrać po konturówce podpisanej w obcym języku? Pół godziny spokoju. Co innego jeśli pracuje się z piątką dzieci wykorzystując ten czas raz czy dwa razy w tygodniu na kojarzenie kolorów, kształtów, ruchu oraz na indywidualizację i personalizację czynności.
            Jak już pisał Xawer, wymagania typu „Powiedz coś po angielsku.” nie są dobrym pomysłem. Każdy z nas pamięta z dzieciństwa jak u cioci na imieninach ktoś wyrywał się z cyrkowym „A powiedz wierszyk./A co się mówi?/A tabliczkę mnożenia już znasz?. Osobiście, jedyne na co miałem ochotę w takich sytuacjach, to schować się pod stołem. Żądnych darmowego przedstawienia ciocie i wujków należałoby poprosić o zrobienie szpagatu. W końcu sa już na tyle duzi, żeby się tego nauczyć.
            Jedyna sensowną opcją jest tworzenie potrzeby używania języka obcego. Podczas jakiegos wypadu narciarskiego, moja córka miała ochotę na goracą czekoladę. Powiedziałem, że oczywiście, ale musi zamówić sobie sama, bo mnie nie chce się ściągać butów. Tak jej się spodobało, że sobie poradziła, że przez resztę pobytu była tłumaczem dla wszystkich „niemych”.
            Beatrice, niech się pani nie spodziewa, że dziecko uczone w szkole przetłumaczy coś konkretnie. Metodyka pracy z dzieckiem wręcz ideologicznie tego zabrania. Owszem, chętnie korzysta z dogmatu „nabywania” języka droga „naturalną” (tj. analogicznie do języka ojczystego, poprzez rozumienie, a nie tłumaczenie), ale „zapomina” o kwestii podstawowej: Ekspozycji. Filozofia sobie i życie sobie. W rezultacie, dzieciak ani nie rozumie, bo jego ekspozycja na język obcy jest zbyt mała (np. 45 minut tygodniowo w gimnazjum), ani nie powie jak jest „ja”, bo przecież tłumaczyć „nie wolno”. Błędne koło.
            Kształcenie domowe. Absolutnie tak, ale trzeba pamiętać, że wymaga ono wielkiej dyscypliny i konsekwencji (przede wszystkim wobec siebie – ja na przykład zrezygowałem z dwujęzycznego wychowania córki, bo uznałem, że są jednak miejsca, gdzie mógłbym nie być w pracy). W przeciwnym razie, efektem będą sytuacje przez panią opisane. Pozdrawiam i życzę powodzenia.

          • Beatrice

            Dziękuję. Cieszę się bardzo, że mogę tutaj być i dyskutować. Bo wiele rzeczy opieram jedynie na przeczuciach. A taka dyskusja zawsze daje nowe spojrzenie na wiele spraw. Inną sprawą jest też to, że język obcy trzeba „czuć”. Moja siostra nauczyła się dużo z j. angielskiego oglądając bajki na cartoon network. W liceum bardzo dobrze wiedziała jak uzupełnić zdanie odpowiednio odmienionym czasownikiem. Ale nie miała pojęcia jaki to czas. A ja „czuję” język francuski. Może w końcu wezmę się i zacznę uczyć moje dzieci tego języka, bo widzę, że byłyby chętne. Mój syn zainteresował się ostatnio j. rosyjskim. Szedł do babci, która była nauczycielką j. rosyjskiego, i notował w swoim notesiku różne wyrazy – tak jak je słyszał. Ciężko za nim nadążyć…

          • Robert Raczyński

            Tego intelektualnego ADHD w żaden sposób nie trzeba leczyć;) Samo przejdzie. W żaden sposób nie można go też przeceniać. Współczesna dydaktyka jak dogmat traktuje „niewyczerpaną” ciekawość dziecka i na nim buduje mnóstwo pięknych założeń, które nijak nie sprawdzają się w rzeczywistości. Tymczasem jest to jedynie przemijająca faza rozwoju mózgu, szczególnie widoczna u ekstrawertyków i tzw. bystrych dzieci. Trwa ona kilka lat i w końcu się dążność do poznania się wysyca. Nieświadomi opiekunowie i nauczyciele przyzwyczajają się do jej obecności, traktując ją jako przejaw nadzwyczajnych zdolności. Oczywiście jedno drugiego nie wyklucza, ale na ogół jest to po prostu sposób w jaki mózg poznaje otoczenie i wybiera, co dla niego jest atrakcyjne. Zwolennicy rabunkowej eksploracji dziecięcej ciekawości któregoś dnia, ku swojemu ogromnemu zdziwieniu, konstatują, że Jasia nie obchodzą już wszystkie zajęcia i polecenia pani oraz raptownie zamknął się w sobie. Rozpoczyna się biadolenie, że nie jest już tak jak dawniej, że Jaś jakiś rozkojarzony, czasem opryskliwy i jakby mniej entuzjastyczny w działaniu. A dla kogoś, kto chociaż raz obserwował młodego kota, czy psa nie ma w tym nic dziwnego. Tyle, że u nich trwa to najwyżej kilka miesięcy.
            Z kolei „czucie języka” możliwe jest jedynie przy intensywnym kontakcie z „żywą” mową. Rozróżnianie między Past Simple a Present Perfect potrzebne jest przy śladowej ekspozycji, czyli w 90% sytuacji szkolnych…

          • Beatrice

            Nie uważam, żeby mój syn był jakimś specjalnym geniuszem. Po prostu wyróżnia się na tle grupy. To prawda, jest ekstrawertykiem i ma ciekawość świata. A jeśli już tak jest, to chciałabym, żeby mógł to jak najlepiej wykorzystać. Moja córka jest trochę jego przeciwieństwem i z kolei martwię się, że nie znajduje w życiu żadnej pasji. Chciałabym, żeby mogła być w czymś naprawdę dobra, lepsza, od swojego 2 lata młodszego brata. Nawet w czytaniu jest od niej lepszy i kiedyś podczas gry z czytaniem pytań powiedział jej – mogłabyś czytać płynnie. W szkołach demokratycznych wykorzystuje się tą naturalną ciekawość świata, jaką mają dzieci, a tradycyjna szkoła raczej ją zabija.

          • Proszę się przesadnie nie przejmować córką. Introwertycy zawsze przegrywają w bezpośrednich porównaniach z ekstrawertykami. Może po prostu Pani córka (jak wiele osób) nie lubi rywalizacji, wyścigów i bycia porównywaną? Nastawienie, któremu na tym blogowisku bardzo często adwokatuje Danusia Sterna? Тише едешь — дальше будешь. Czy gdy każde czyta swoją książeczkę nie na głos, ale „dla siebie” po cichu, to też córka czyta wolniej od syna? Gorzej od niego rozumie sens tego, co przeczytała?

            Bardzo słusznie Robert pisze o efemeryczności „poznawczego ADHD”. Ale efemeryczność nie znaczy, zeby tego oportunistycznie nie wykorzystać z pożytkiem dla dziecka — a szkoła z pewnością nie tylko nie wykorzysta, ale też zrobi, co tylko w jej mocy, by jak najszybciej przeminęło. Nie należy tylko wierzyć Kenowi Robinsonowi, że utrata tej cieawości to wyłącznie efekt szkoły, a jeśli uchronimy dziecko przed szkolnym ogłupianiem, to mając lat 20 nadal będzie miało taki sam pęd poznawczy.

          • Beatrice

            Gdybym miała tylko córkę, to przyjęłabym, że taka po prostu jest, ja też przecież byłam do niej podobna. Martwi mnie tylko jedno, że mimo iż tego nie wyraża na zewnątrz, to może gdzieś tam się poczuć gorsza, może spada jej poczucie własnej wartości. Mi osobiście nie przeszkadza, że jest taka jaka jest i kiedy nie zdąży w szkole napisać testu na czas nie przejmuję się tym. Ale kiedy ma obok takiego brata… Być może u syna z czasem ta wielka fascynacja światem i tysiącem różnych rzeczy na raz kiedyś osłabnie. Nie znam się na tym, ale może teraz właśnie wytwarza się w jego mózgu mnóstwo połączeń między neuronami 🙂 I wiedza, którą teraz zdobędzie kiedyś mu się przyda. A zamiłowanie do czytania książek – bezcenne. Dlatego też oboje chodzą do biblioteki szkolnej.

          • Robert Raczyński

            Porównania w gronie rodzinnym i znajomych… Koszmar introwertyka. Pamiętam, że zawsze byłem porównywany ze swoją o miesiąc starszą kuzynką. Głównie chodziło o wzrost i to w momencie gdy dziewczynki są na ogół wyższe od chłopców… Przy każdym spotkaniu czekałem kiedy postawią nas do siebie plecami. To samo dotyczy innych „konkurencji”, bo dla dziecka to wszystko jedno, czy ma się ścigać w skokach, czy w rysunkach, jeśli nie jest nastawione na współzawodnictwo. Do dziś mam awersję do popularnego sposobu zabijania wolnego czasu pt. „państwa-miasta”. Sam pomysł takiej zabawy powodował u mnie blokadę, mimo, że moi konkurenci mieli na ogół kłopoty z określeniem szerokości i długości geograficznej, odróżnieniem kraju od kontynentu czy rośliny od grzyba. Staram się nie porównywać swojego dziecka z nikim, choć jest mi łatwiej, bo jest jedynaczką.
            Co do bodźców dla chłonnego umysłu, trzeba ich oczywiście dostarczać (a raczej dbać by miał do nich dostęp – szkoła tego nie zrobi), ale nie liczyć na to, że będzie to trwać w nieskończoność i dotyczyć każdej dziedziny – od pewnego etapu ludzie sa w czymś dobrzy, bo przestają się interesować czymś innym. @Beatrice, i ekstrawertyk (syn) i introwertyk (córka) poradzą sobie z tym na swój sposób. Złudzeniem jest to, że mamy na swoje dzieci decydujący wpływ. Ogromny (na pewno), ale ograniczony i przemijający (chyba na szczęście).

          • Beatrice

            Unikam porównywania moich dzieci jak ognia. Zastanawiam się tylko, czy córka świadomie lub nieświadomie tego nie robi. Ale może i nie. Do tego właśnie staram się ograniczać swoją role, do nie ograniczania tego co syna interesuje. Sama z siebie niczego mu nie narzucam. A moim mottem zawsze były słowa Khalila Gibrana „Wasze dzieci nie są waszymi dziećmi, są synami i córkami życia, które pragnie istnieć… Jesteście łukami z których wystrzelono wasze dzieci jak żywe strzały. Niech napięcie dłonią Łucznika napełni was radością. Albowiem ten, który kocha lecącą strzałę nie mniej miłuje nieruchomość łuku”. Przynajmniej staram się o tym pamiętać.

          • Beatrice

            Właśnie dziś przeglądałam podstawę programową i dowiedziałam się z niej, że na I etapie edukacyjnym – kl. 1-3 jednym z celów edukacyjnych jest „przygotowanie do nauki języków obcych na kolejnych etapach edukacyjnych”. I wszystko stało się jasne… Nikt tam na górze nie wie, że małe dzieci najlepiej uczą się języków obcych?? Przynajmniej wiem na czym stoję, i że jak sama się za coś nie wezmę, to nic z tego nie będzie… A właściwie będzie – skutek odwrotny do zamierzonego. A może właśnie zamierzony… gdzieś tam na górze…

          • Robert Raczyński

            Jest to logiczne. System musi dbać o to, by dzieci, które nie mają zapewnionych bodźców rozwojowych miały jakąkolwiek szansę. Niestety, ten szlachetny zamysł powoduje, że spora liczba dzieci, mniej więcej do klasy 5-ej, nie jest pewna, czy opuściła przedszkole. Mają za to zagwarantowane rozpoczynanie każdego roku szkolnego od gruntownej powtórki kolorów. Na kolejnych etapach nie jest dużo lepiej, z tym, że kolory zastępowane są różnicą między present simple i cont.

  16. Zastanawia mnie jedno. W matematyce i fizyce są problemy, których nie można rozwiązać w jakiejś przestrzeni, natomiast można w „innej”. Czy można, zmieniać edukację opartą na teście generalnym, maturze, rankingach, średniej ocen i rozliczaniu nauczycieli przez urzędników ? Na pewno można, ale jak głęboko, trwale, skutecznie i sensownie ?
    Pani Anno, czy może Pani opowiedzieć jakie są losy uczniów i nauczycieli Pani szkoły, opartej na zasadach Steinera ?

    • Mógłbyś jakoś przybliżyć tę myśl o problemach matematycznych i fizycznych, rozwiązywalnych tylko w „innych” przestrzeniach?

      • Mógłbym, lecz po co ?
        Równania nie mające rozwiązań w zbiorze R i mające rozwiązanie w zborze Z.
        Coś tam w przestrzeni Euklidesowej i i nie-Euklidesowej.
        Ile jest najkrótszych dróg z punktu A do punktu B ?
        Podasz coś z fizyki ?
        Lecz po co ? Przecież to tylko zabawa intelektualna dotycząca nauk ścisłych. To się ma nijak do naszego głównego zagadnienia: czy i ile da się coś zrobić skutecznego i sensownego w przestrzeni edukacyjnej opartej na obowiązujących aksjomatach ? (tu zacytuję Ciebie: wymagania odgórne + nauczyciel-narzędzie + uczeń-tworzywo).

  17. Pierwszy raz tu komentuję, ale uznałam, że muszę:)
    Jestem zwykłym rodzicem, niezwiązanym z jakimkolwiek środowiskiem akademickim. W życiu więc na trafiłabym na Państwa elitarną platformę (czy jakkolwiek nazwać osswiatę), gdyby nie „misyjna” działalność Pani Marzeny!:) Dodam, że nie oglądam telewizji w ogóle, natomiast słucham radia.
    Nie mam nic mądrego do zaproponowania, nie znam ani jednego cudownego rozwiązania, sama czuję się często jak dziecko we mgle, natomiast myślę, że droga Pani Marzeny jest tą właściwą. Ale oczywiście bez jej dyskutantów (szczególne pozdrowienia dla Pana Xawera!) to nie byłoby to samo!:))
    I tak powazelinowawszy, znikam!

    • Beatrice

      To prawda, czuję się wyróżniona i zaszczycona mogąc tutaj być 🙂 A miłośników pani Marzeny – tego co robi powinno wciąż przybywać, tak, żeby nie było nikogo, kto by jej nie znał 🙂

      • Marzena Żylińska Post author

        @ Beatrice

        Proszę nie przesadzać 😉

        Ale bardzo się cieszę, że zaglądają tu rodzice. Bez Was nie da się zmienić szkoły!

        @ momarta
        No to pięknie, że się Pani odezwała, porzucając bezpieczną rolę czytelnika 😉
        I jak pięknie się pani pożegnała „powazelinowawszy”!!!!!
        Ja już w biegu, bo za chwilę wyruszam do Krakowa. Na maila odpowiem później 🙂

  18. Ciągle kołacze mi się po głowie pytanie: dlaczego debatujemy, (naukowcy, nauczyciele, eksperci, rodzice, uczniowie, dziennikarze, ludzie zwykli-i-niezwykli) opowiadając sobie oczywistości, już prawie 25 lat ? Dlaczego bezskutecznie ?

  19. ABC

    Super, że tyle osób interesuje się polską edukacją.
    Ponieważ ostatnio moje lektury dotyczyły umiejętności 21 wieku (Trilling i Fadel), pracy mózgu (Spitzer) i właśnie neurodydaktyki (M. Żylińska)nie mogę nie odezwać się w tej dyskusji. Jestem nauczycielem i uczę już ok. 30 lat (w państwowej szkole ok. 15). Przez te wszystkie lata rozmyślałam nad tym, jak nauczyć i wychować myślącego człowieka. Wielu rzeczy się nauczyłam, dowiedziałam i odkryłam. Ale nie dzieliłam się tym z nikim bo myślę, że w Polsce naraziłabym się przede wszystkim na ostrą krytykę. Nikt tego tak dobrze nie robi, jak Polacy. Bez zastanowienia krytykują i nigdy nie pokazują pozytywnych stron. Często nie mają też wiedzy z danej dziedziny a skrytykować potrafią. Żeby wygłosić opinię na jakiś temat muszę mieć wiedzę i temat przemyśleć. Tego nauczyli mnie moi uczniowie, którzy jak nikt potrafią wytknąć słabe punkty. Bo moi uczniowie rozmawiają ze mną i zadają bardzo różne pytania. Jeśli oni mają mi wierzyć, ja muszę wierzyć w to co mówię. Polska edukacja nie jest idealna ale powiedzcie, jaka albo która jest? Podajcie jedno konkretne rozwiązanie, które poprawiłoby stan edukacji (rozważywszy możliwość wprowadzenia go w życie). Chodzi o niesamowicie ważną rzecz, jaką jest wychowanie i kształtowanie młodego człowieka. My dorośli decydujemy jaki on będzie. My jesteśmy wzorem do naśladowania. Bądżmy tacy, jakich ludzi chcielibyśmy spotkać na naszej drodze. To też jest swego rodzaju edukacja. I myślmy o sobie a nie o innych.
    Moim postulatem dotyczącym polskij edukacji jest zmniejszenie liczby uczniów w klasie. Wymaga to pieniędzy – na pewno rząd to zrobi, prawda? Następnym ważnym elementem jest zawód nauczyciela. Pracować w nim powinni tylko ludzie odpowiedni. Myślę, że już zrealizowanie tych dwóch postulatów bardzo zmieniłoby obraz polskiej edukacji.
    Neurodydaktyka dotyczy bardziej warsztatu nauczyciela i sposobu zorganizowania nauki niż samej edukacji. Jest nową dziedziną. Badania mózgu zrobiły ogromne postępy i trzeba tą wiedzę wykorzystać. Chciałabym również zobaczyć w praktyce wykorzystanie teorii inteligencji wielorakich. Wiedza teoretyczna w zakresie nauczania jest ogromna. Nie widzę jednak przełożenia tej wiedzy na praktykę. Poznając coraz to nowe teorie chciałabym zobaczyć, jak wykorzystać je w praktyce – na mojej lekcji. Brakuje mi w tej całej wiedzy łączności teorii z praktyką. Na studiach, zajęcia praktyczne lub praktyki nijak się mają do rzeczywistości szkolnej.
    Powiedziałam, że nikt tak nie potrafi skrytykować, jak Polacy. Ja też nim jestem. A ta w ogóle to nasze dzieci (i my też) mają ogromny potencjał. Proszę pozwolić im mówić, słuchać ich. Od razu będzie lepiej.
    Pozdrawiam wszystkich.
    A tak już tylko do P. Żylińskiej – Jeszcze nie skończyłam czytać „Neurodydaktyki”. Bardzo chciałabym by znalazła swoje odzwierciedlenie w codziennej pracy szkoły. Gdybym mogła w czymś pomóc to służę swoją osobą. Uczę j. angielskiego w gimnazjum.

  20. „Moim postulatem dotyczącym polskij edukacji jest zmniejszenie liczby uczniów w klasie.”
    Świetny postulat. Powtarzany od wielu lat przez wielu ludzi.
    Ale przecież sam się nie zrealizuje ! COŚ trzeba zrobić aby go zacząć wdrażać. I właśnie chodzi o to COŚ. Co zrobić ? Kto ma zrobić ? Kiedy i gdzie ? Jakimi metodami ?
    Diagnoza -> Cel -> Akcja.
    Pierwsze dwa elementy mamy opanowane do perfekcji.
    Przebieramy się w doskonały strój kąpielowy. Robimy fenomenalną rozgrzewkę. A następnie zamiast wejść do wody, wracamy do szatni.
    Czas wskoczyć do basenu, ale nie każdy osobno, lecz „jakby wspólnie”.
    Tak wygląda, jakbyśmy chcieli przepłynąć na drugi brzeg, ale nie zamoczyć się przy tym. Czyli najlepiej gdyby ktoś przewiózł nas swoją łódką.

  21. Świetny pomysł? A kto ma za to zapłacić?

    Chciałbym tylko zwrócic uwagę, że zmniejszenie klas jest jednym z najbardziej kosztochłonnych działanń, jakie tylko są możliwe w edukacji. Na którą i tak wydajemy więcej, niż spora część rodziców płaci jako całość swoich podatków.
    Może więc zacząć „naprawiać” edukację państwową od działań bezkosztowych, jak wyrzucenie podstawy programowej, likwidacji testów i zewnetrznych egzaminów? A dopiero później domagać się, by podatnicy wydawali na każde dziecko w szkole więcej, niż wynosi płaca kierowcy autobusu albo kasjerki w supermarkecie?

    • Beatrice

      Wyrzucenie podstawy programowej, testów, gimnazjów przy okazji – POPIERAM!!! A co do zmniejszenia liczebności klas, to z drugiej strony daje to nowe miejsca pracy… Kiedy były zbierane podpisy w sprawie referendum edukacyjnego byłam w sejmie, kiedy było czytanie i dyskusja w sejmie na ten temat, też byłam. Ilu rodziców przyjechało? Za pierwszym razem ok. 50, a za drugim może 15… Albo ludzie nie chcą zmian, albo myślą, że ktoś inny zrobi to za nich, albo lubią ponarzekać tak dla zasady… A tu trzeba by było zawalczyć bardziej zdecydowanie.

  22. Agnieszka

    Dzień dobry Pani Doktor!

    Czy istnieje szansa na zaproszenie Pani na konferencję do Tarnowa w drugiej połowie 2014 roku.
    Byłabym wdzięczna za odpowiedź.
    I jak można się z Panią skontaktować telefonicznie?

    Pozdrawiam serdecznie
    Agnieszka Juśko- opiekun Małego Centrum Bibliotecznego Instytutu Goethego w Tarnowie

  23. ABC

    Cóż, można wyrzucić podstawę programową. Wtedy nauczyciel, który lubi „Krzyżaków” mówiłby tylko o nich i jego uczniowie umieliby tylko to. Ja lubię muzykę klasyczną, mogłabym bez oporu o tym tylko opowiadać, i tak dalej. Tylko co warta byłaby taka edukacja?
    Testy też można wyrzucić. Co nas obchodzi, że wszystkie cywilizowane kraje takie testy mają i przeprowadzają je dłużej niż my. Na podstawie testów można chociaż zorientować się jaki jest poziom w danym kraju, jakie są mocne i słabe strony. Oczywiście, że trzeba na nie patrzeć z rezerwą i umieć czytać wyniki. Ale na razie nie wymyślono żadnej innej metody dla uzyskania podobnych informacji.
    Chciałabym brać udział w działaniach na rzecz edukacji ale nie stać mnie na opuszczanie dni w pracy i podróże, bo na jednej nie skończyłoby się. Dlaczego w dobie internetu, facebooka nikt nie wykorzysta tych mozliwości do działań ogólnospołecznych.
    Ja nie krytykuję tylko jestem świadoma realiów naszej rzecywistości. Niektóre z ograniczeń są nie do pokonania bo w zestawieniu rodzina i działalność społeczna – zawsze wygra u mnie rodzina. A na resztę wtedy po prostu nie starcza czasu.
    Wszyscy wiedzą co trzeba zrobić tylko nikt tego nie robi. Dlaczego? Odpowiedzi pewnie może być dużo ale i tak nic z nich nie wyniknie. Myślimy powierzchownie i powtarzamy co usłyszymy a tu trzeba się zastanowić. To mówię moim uczniom. Niestety wielu z nich „wymięka”, nie chce im się, od razu dodam, że nie wszystkim.
    Mówię uczniom, że dostali od natury wolę i rozum. Niech tego użyją i wykorzystają to bogactwo, którym obdarzyła nas natura. Niestety człowieka drugie imię to lenistwo.
    Działanie bezkosztowe są takie tylko w nazwie. Samorządy gdy nie mają pieniędzy zaciskaja pasy szkołom a nie urzędnikom, inwestycjom prestiżowym itp. Ludzie widzą problemy i chcą coś robić gdy jest za późno. Dzieci można nauczyć wszystkiego – żeby nie śmiecić, nie kraść, być uczciwym, zastanawiać się nad tym co sie robi – to jest to wszystko co generuje koszty gdy są dorośli. Ile płacimy za głupotę innych ludzi? Zastanawiał sie ktoś?
    Żeby dzieci tego nauczyć trzeba czasu i środków. Ale nikt nie wyda pieniędzy na coś co przyniesie zysk za 20 lat. Brak wiedzy i świadomości.
    Obciąć kosztów w edukacji już się nie da.Ja i tak mówię, że moja mama i mój mąż pracują na rzecz edukacji bo robią za mnie różne rzeczy żebym ja mogła pracować w szkole po godzinach.
    Wychowanie i wykształcenie to bardzo kosztowna rzecz, nie ma wymiernych zysków i dla przeciętnego obywatela się nie opłaca bo przecież dziecko dorośnie i bez wykształcenia. Tylko jakie będzie to dziecko gdy dorośnie to już tylko kwestia szczęśliwego lub nieszczęśliwego trafu. Rozsądne społeczeństwo nie zrobi się samo, nic nie robi się samo. Nad wszystkim trzeba pracować żeby coś z tego wynikło.
    Pisząc tutaj nie chcę powtarzać komunałów i frazesów. Łudziłam się, że może ktoś ma jakiś konkretny pomysł. To, że nie ma pieniędzy wszyscy bardzo dobrze wiedzą przecież.
    Tylko siedzieć, pisać i smęcić – nie lubię tego. Spędźcie miło czas, zaznajcie radości i cieszmy się tym co jest bo lepiej to chyba raczej nie będzie.
    Pozdrawiam
    ABC

    • Beatrice

      Bez zwiększenia nakładów na szkolnictwo, tak bezkosztowo, to pewnie niewiele da się zrobić… Wszyscy nauczyciele musieli by być nauczycielami z powołania i nie być zarzuceni tak dużą ilością papierkowej roboty. Finom zajęła wiele lat zmiana systemu szkolnictwa, ale zrobili to. Prawdziwych zmian nie dokona się z dnia na dzień.

  24. Małgorzata Stańczyk

    Dzień dobry Pani Doktor,
    jestem dziennikarką, współpracuję z jednym z pism adresowanych do nauczycieli. Po przeczytaniu tego tekstu zapragnęłam z Panią porozmawiać o szkole. Gdy czytam takie teksty, widzę, że jest nadzieja na szkoły na miarę naszych czasów w Polsce. Staram się robić właśnie ten „szum”, o którym wspomniał ktoś z komentujących. Więcej niż szum – silny i kompetentny głos. Czy zechciałaby Pani udzielić mi wywiadu? Chętnie udzielę szczegółowych informacji w rozmowie lub wiadomości prywatnej.
    Mój kontakt: stanczyk.malgorzata@gmail.com

    Pozdrowienia,
    Małgorzata Stańczyk

  25. Małgorzato. Mam dwa pytania:
    – W czym upatrujesz nadzieję ?
    – Do kogo chcesz zaadresować swój artykuł lub wywiad ?

  26. Monika

    Chciałabym uzykac informacje dotyczące następujących tematów:
    • jakie czynniki wspierają, a jakie hamują naturalne procesy uczenia się – w świetle współczesnych badań neurodydaktycznych;
    • jakie są sposoby skutecznego wykorzystania kanałów uczenia się jawnego i utajnionego;
    • jakie warunki powinien spełniać nauczyciel języka obcego, by poprawić poziom zaangażowania uczniów i ułatwić im zapamiętywanie materiału językowego.

    • Marzena Żylińska Post author

      Pani Moniko,

      proszę mi wierzyć, w telegraficznym skrócie nie da się wyjaśnić tak złożonych procesów. Co wspiera, a co ułatwia naturalne procesy uczenia się, opisałam w mojej książce „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi” (proszę tylko uważać, zeby nie kupić wersji pirackiej, ta dobra ma na okładce granatowy profil twarzy i została wydana przez toruńskie Wydawnictwo Naukowe UMK).
      Latem zabiorę się za pisanie książki „Neurodydaktyka dla nauczycieli języków obcych”. Ma zawierać teorię i bardzo dużo praktycznych przykładów zadań. Ale na nią trzeba będzie jeszcze poczekać. Na najbliższą sobotę mogę Panią zaprosić na mój wykład dotyczący dydaktyki języków obcych do Gdańska.

      Pozdrawiam serdecznie,

      m.ż.

  27. Pani Marzeno,
    dzięki Pani wykładowi dla nauczycieli szkół artystycznych w CENSIE wiosną ubiegłego roku otworzyłam oczy na moją nauczycielską rzeczywistość. Pani uświadomiła mi, że nie jestem jedyną, której niewygodnie i pokazała odpowiedź dlaczego tak się dzieje. Piszę do Pani jako zadyszany nauczyciel historii sztuki gnający mój CUDNY PRZEDMIOT przez głowy uczniów. Wiele razy zastanawiałam się czy to ja jestem taka kiepska, że się prawie „nie wyrabiam z materiałem” i by to uczynić stosuję „przemoc” na samej sobie naginając się boleśnie do ślizgania się zaledwie po powierzchni zjawisk (czy to już macdonaldyzacja mojego odcinka edukacji???), uderzam głową w mur znużenia moich podopiecznych (którzy nawet nie otwierają linków ze zwiastunami filmów inspirowanych sztuką, które im podsyłam , a co tu mówić o odwróconym nauczaniu!), uczniów urobionych kilkuletnim praniem mózgów sprofilowanych na testy i przekonanych, że to szkole bardziej zależy niż im, więc lepiej sobie rąk nie wyrywać. Gonię w piętkę bojąc się, by i mnie kiedyś uczniowie nie pozwali do sądu za niezdaną maturę (jak to było niedawno w Warszawie).

    Serdecznie dziękuję za wszystko co Pani robi dla oświaty i dla nauczycieli.

    Życzę wszystkiego najlepszego i gorąco pozdrawiam.
    Karolina PJ

    • ula

      Witam
      Całkowicie się z Panią zgadzam. W Polsce jest wielu fantastycznych nauczycieli, którym po prostu się chce pracować z uczniami, chce się dokształcać i poznawać „to nowe”. Problem leży w spirali, którą nakręcają rankingi, mierzenia, porównywania, oczekiwania. I to nie tylko ministerstwa czy kuratorium, ale też samych rodziców. Przyznam, że nieczęsto pozwalam sobie na zabawę matematyką, ale staram się, aby lekcje były strawialne, bez ogłupiających zeszytów ćwiczeń i odpytywania przy tablicy na ocenę. Myślę, że stworzenie całkiem nowej szkoły w bardzo krótkim czasie jest zwyczajnie pobożnym życzeniem. Zacząć trzeba od zainwestowania w nauczycieli, w ich kształcenie. Mogą powstać mega nowoczesne szkoły, można wyrzucić podstawę programową, ale jeśli nie zmieni się sposobu kształcenia nauczycieli to nic się nie zmieni.

  28. Annas

    Jestem mama 7 latki ktora we wrzesniu idzie do szkoly. Wybor do jakiej nie jest latwy.
    Czytam artykuy i komentarzo-dyskusje i podziwiam i doceniam ze sa osoby myslace krytycznie,wnikliwie i madrze o edukacji w Polsce. Budujace dla mnie bardzo. Dziekuje!

  29. Pit

    Nie uważam, że szkołę należy wymyśleć od nowa, bo wszystko od nowa oznacza inaczej, a to rewolucja. Moim zdaniem żadna rewolucja nie polepszyła świata, a jedynie wymusiła ponowne jego układanie. Ponadto, kto miałby tę szkołę wymyśleć? Ci którzy o globalnym systemie nie mają pojęcia, albo nie znają się na oświacie, albo dostali partyjne polecenie. A może Ci przekonani o świetnym własnym pomyśle opartym na szkole, w której sami się wykształcili. Szkołę należy zmieniać, poprawiać, rozwijać, promować, a nie wymyślać od nowa. Bo czy każemy naukowcom wymyślać proch – nie, bo już jest. Musimy tylko mądrze z niego korzystać i nie dopuszczać głupców do zabawy, by czegoś nie rozwalili. Moim zdaniem sprawa edukacji narodu oddana w ręce samorządów to porażka. Poczucie wszechwiedzy wśród lokalnych włodarzy doprowadza do upadku idei uczenia na rzecz statystyk pozwalających coraz bardziej ograniczać finansowanie rozwoju młodego pokolenia. Takie rozbicie oświatowe powoduje ogromne różnicowanie w kształceniu, bo jedni korzystają z „Kopernika”, a inni walczą o kredę. Co z tego, że umysły młodego pokolenia się zmieniły i potrzebują nowych, nowych, nowych, szybszych i większych bodźców, jak zarządcy wciąż ekscytują się w swoich wspomnieniach o pierwszym kolorowym telewizorze i telefonie „Bartek” z klawiaturą zamiast tarczy.
    Niektórzy uważają, że uczniom wystarczy pokazać na planszach rower, by umieli jeździć. Przeczytać opisy natury w Nad Niemnem, by pokochali piękno świata. Pokazać slajdy z Giewontem lub Pałacem Kultury, a pokochają własny kraj. Istna bzdura. Dzieciaki muszą gryźć, dotykać, nawet zepsuć, by wiedzieć co jest grane. Rower powinny zbudować, choćby się miał rozpaść. Zapach trawy poczuć na łące, uciekać przed pszczołą lub liczyć kropki biedronce. Górom się pokłonić i krzyczeć z ich szczytów.
    Już kiedyś napisałem, że nauczyciel powinien być opiekunem ucznia w drodze poznania. Powinien tylko pilnować, by uczeń nie zbłądził i nie spadł z wysokiej skały, by nie utonął i nie został zgnieciony. Wszystko inne, jeśli tylko pozwolimy uczniom zobaczyć, poznają sami. Do tego nie potrzebna jest rewolucja, więc szkoły nie trzeba wymyślać na nowo, trzeba tylko pozwolić normalnie jej funkcjonować. Za tę funkcjonalność powinno jednak odpowiadać Państwo, a nie zaściankowy samorząd, bo edukacja to dobro narodowe.

    • Marzena Żylińska Post author

      A za naszą zachodnią granicą właśnie zrobili rewolucje i wymyślili nowy model szkoły. Główna zmiana polega na odejściu od kultury pouczania i nauczania i przejściu do kultury uczenia się. To oznacza, że cały model oparty został na zupełnie nowym fundamencie. Ta nowa szkoła nie ma być miejsce, w którym uczniowie są biernymi podmiotami i są nauczani, ale traktuje się ich jako odpowiedzialne za siebie i aktywne podmioty. To oni biorą na siebie odpowiedzialność za wyniki i to oni w dużej mierze decydują, w jaki sposób się uczą.
      Szkoła wprowadziła też takie przedmioty jak odpowiedzialność i wyzwania. Odpowiedzialności nie da się nauczyć z książek, więc uczniowie muszą ją ćwiczyć poza szkołą, ale w ramach zajęć szkolnych.

      Ta szkoła rozpoczęła ruch „Budząca się Szkoła”, który i u nas niedługo ruszy. Muszę o tym napisać na blogu, ale wciąż brak mi czasu, bo pisałam właśnie tekst – wstępniak na polską stronę, która niedługo ruszy i wstęp do książki, która ukaże się w marcu.

      • Robert Raczyński

        „…traktuje się ich jako odpowiedzialne za siebie i aktywne podmioty. To oni biorą na siebie odpowiedzialność za wyniki i to oni w dużej mierze decydują, w jaki sposób się uczą.” – To ja się już nie mogę doczekać :), bo mój niemiecki strasznie kiepski…

        • Marzena Żylińska Post author

          Robert,

          też już bym bardzo chciała o tym napisać, ale …. wciąż piszę i wciąż ze wszystkim jestem do tyłu. Właśnie skończyłam wstęp do książki „Budząca się Szkoła” i tekst na polską stronę. Zrobiłam też dużą rozmowę z szefową niemieckiej fundacji, teraz muszę to opracować. Ale w końcu przecież będę musiała napisać też o Budzącej się Szkole na blogu 😉

          Czytam teraz książkę napisaną przez 3 uczennice tego gimnazjum z Berlina. Jedna ma 13, druga 14 a trzecia 15 lat i napisały genialną książkę!!!!!!!! To niewiarygodne, jaki potencjał tkwi w uczniach i do czego są zdolni, gdy uda się go uwolnić. Wyobrażasz sobie, że uczniowie pani Rasfeld założyli spółdzielnię i robią szkolenia dla nauczycieli w Niemczech, Austrii i Szwajcarii. I wszystkim tym, którzy normalnie mówią, że to i tak nie wyjdzie, że nie można inaczej, mówią: U nas wychodzi, u nas można!

          A w Poczdamie nauczyciele stwierdzili, że w okresie dojrzewania uczniowie w ogóle nie koncentrują się na tradycyjnych lekcjach i prawie całe (a bardzo małymi wyjątkami) curriculum robią w formie projektów poza szkołą. Ja muszę tam pojechać i to zobaczyć!!!!!!!!!! Najpiękniejsze w całej tej inicjatywie jest to, że każda szkoła robi to nieco, albo zupełnie inaczej.

        • Byłbym zachwycony, gdyby uczniowie tej szkoły założyli spółdzielnię/spółkę/inną-firmę, w której zarabialiby nie na propagowaniu tego, jak to ich szkoła jest świetna, ale na czymkolwiek, co nie jest samozapętleniem, piramidą, ani łańcuszkiem św.Antoniego — na przykład na strzyżeniu psów. Albo strzyżeniu trawników. I w tym strzyżeniu psów albo trawników wygrali konkurencję z psimi fryzjerami i ogrodnikami po zwykłych szkołach zawodowych.

          Pomyśl: jeśli obudzone szkoły zaczną dominować i większość szkół będzie taka, to z czego i dla kogo będą prowadzili szkolenia uczniowie kolejnych?

          Obawiam się tu syndromu Finlandii: doskonała fińska szkoła kształci doskonałych nauczycieli, którzy kształcą kolejne pokolenie doskonałych nauczycieli, ale lekarzy, inżynierów, programistów, a nawet marynarzy, to już trzeba zatrudniać z Polski, Litwy, Rosji, albo i Indii, bo fińska szkoła jest w stanie wyłącznie samoreplikować się — nie jest w stanie wykształcić tylu normalnych ludzi (zarabiających na siebie i podatki), żeby wystarczyło dla tego kraju.

          Ale, oczywiście, mogę być w błędzie: zapewne dzieciaki z tej szkoły doskonale zrozumiały na czym polega wirtualna gospodarka unijna — zdecydowanie lepiej i łatwiej podpiąć się pod publicznie finansowane modne działanie, niż zrobić coś, za co zwykły konsument gotów byłby płacić własnymi pieniędzmi.

          O czym jest ta książka uczennic tej szkoły? Tylko nie mów, że właśnie o tej szkole. Powiedz, chcę wierzyć, że napisały świetnie sprzedającą się powieść kryminalną, albo coś w tym stylu…

Reply to Marzena Żylińska CANCEL?

Your email address will not be published. Required fields are marked *

© 2015 Sofarider Inc. All rights reserved. WordPress theme by Dameer DJ.