Czy nauka może być przyjemna?

Po rozmowie w TOK FM napisało do mnie wiele osób. Przede wszystkim byli to mocno zaniepokojeni sytuacją i własną bezradnością rodzice. Zamieszczony poniżej fragment maila dobrze oddaje istotę problemu.

„Jestem ojcem dwóch młodych, kreatywnych i bardzo fajnych chłopaków. Kuba chodzi do III klasy gimnazjum a Błażej do V klasy podstawówki.
Obserwuję, że powoli są wciągani do tego szeregu, który będzie wiedział
przez pół roku jak jest zbudowany pantofelek ale będzie się bał wysunąć z szeregu i zapytać – po co?
Bez żadnego zainteresowania codziennie do późnej nocy i w weekendy odrabiają zadawane lekcje – bo taki program. Przeciw wszystkiemu lub prawie wszystkiemu temu co szkoła robi z dziećmi mam ochotę krzyczeć – NIE!
Stojąc przed wyborem gimnazjum dla Błażeja i liceum dla Kuby, czy mamy
możliwość wyboru, czy możemy inaczej? Czy są placówki, w których są pedagodzy, którzy będą potrafili zainteresować swoimi przedmiotami, którym będzie można zadać pytanie – dlaczego?
Dochodzi do tego, że (obaj wysportowani) chcą aby ich zwalniać z zajęć W-F. Czy jest jakaś alternatywa lub eksperymentalne sposoby nauczania?

Pan BB, podobnie jak wielu rodziców, przeciwko temu, co szkoła robi z jego dziećmi chce krzyczeć „NIE!” Razem z żoną patrzą, jak dzieci codziennie przez długie godziny, bez zaangażowania i bez radości, niczym pańszczyznę odrabiają lekcje. Szkoła ani nauka nie sprawiają im radości, nie chcą nawet chodzić na wf. Bystre i wysportowane dzieciaki nie znajdują w szkole niczego, co by je poruszyło, zafascynowało, zainteresowało. Czy z tymi dziećmi coś jest nie tak? A jeśli tak, to gdzie, na jakim poziomie popełniony został błąd? Czemu uczniowie nie lubią chodzić do szkoły, czemu coraz częściej deklarują, że w szkole się nudzą?

W swoim wystąpieniu na niedawnym Kongresie Obywatelskim, dyrektor Centrum Nauki Kopernik Robert Firmhoher mówił:

„Codziennie przed CNK ustawiają się długie kolejki dzieci, młodzieży i dorosłych, spragnionych nowoczesnej edukacji naukowej. Jest to materialny dowód na to, że kryzys zainteresowań poznawczych, i to w uchodzącym wśród młodzieży za nieciekawy obszarze nauk przyrodniczych, jest mitem. Faktem jest natomiast głęboka zmiana cywilizacyjna, która skutkuje innymi oczekiwaniami uczniów i nowym środowiskiem edukacyjnym, które na te zapotrzebowania odpowiada.

Młodzi ludzie uczestniczący w piknikach naukowych, festiwalach nauki, warsztatach i zajęciach terenowych prowadzonych przez organizacje pozarządowe często pytają z żalem: Czy tak nie mogłoby być w szkole? Dlaczego lekcje są nudne, a nauczyciele nie potrafią zarazić nas pasją?”

 

Za każdym razem, gdy uświadamiam sobie, jak wielu uczniów nudzi się w szkole (patrz. raport „Szkoła bez przemocy”), ogarnia mnie żal. Tych strat nigdy już nie uda się nadrobić!!! Z badań nad mózgiem wynika bowiem niezbicie, że neurony umierają (i to dosłownie!) z nudów. Gdy dzieci w wieku sześciu lat idą do szkoły, w ich płacie czołowym występuje największa ilość połączeń neuronalnych. Wszystko jest ze wszystkim połączone. Ta gęsta sieć połączeń jest największym darem natury! Jednak stabiliziją się, czyli zostają utrzymane,  jedynie te połączenia, które są używane. Mózg kieruje się bowiem zasadą: używaj albo wyrzuć. O tym, ile z tych połączeń mózg zachowa, zależy od różnorodności podejmowanych przez dzieci aktywności. Im bardziej są aktywne, im więcej modalności bierze udział w procesie poznawania świata, tym lepiej. Każdy zmysł ma w mózgu swoją reprezentację. Dzieci uczą się dzięki temu, co widzą, słyszą i co robią. Szczególne znaczenie przypada tu dłoniom. Jak pokazuje filogeneza, rozwój gatunku Homo Sapiens przyspieszył, gdy nasi przodkowie zaczęli używać narzędzi. Ta aktywność wpływała stymulująco na rozwój ludzkiego mózgu i tak dzieje się również dziś. Ręce mają bowiem ogromną reprezentację neuronalną. Dlaczego więc, mimo wiedzy na temat procesów uczenia się, sadza się sześciolatki w ławkach i każe im słuchać? W ten sposób wyłącza się naturalne mechanizmy, w które wyposażyła je natura.

Gdy ja chodziłam do szkoły nikomu nie śniły sie nawet takie cuda, jakie dziś można oglądać w Centrum Nauki Kopernik. Ale pamiętam lekcję geografii, gdy pod przyniesionymi z harcówki i zszytymi byle jak kocami chodziliśmy z globusem wokół lampki obserwując zmiany dnia i nocy, pór roku i skutki odchylenia osi Ziemi. Przechylaliśmy globus raz mocniej, to znów słabiej i patrzyliśmy, jaki to ma wpływ na oświetlenie poszczególnych części naszej planety. Przyklejaliśmy plastelinę w różnych miejscach i sprawdzaliśmy, jaka tam aktualnie jest pora dnia i roku. Nasza nauczycielka podsuwała nam pomysły i stawiała pytania, a my przemieszczając się z globusem wokół naszego Słońca widzieliśmy odpowiedź. Sami mieliśmy też tysiąc pytań.

Wszystko to w ruchu, z możliwością zobaczenia, dotknięcia, sprawdzenia, zadawania pytań, stawiania hipotez, prób samodzielnego sprawdzania, szukania odpowiedzi, rozmów z innymi. Czy czytanie podręcznikowych definicji i opisów mogło wywołać w mózgu taki sam efekt?

 

Pamiętam też lekcje chemii. Żółtą ciecz zmieniającą kolor, dymek unoszący się z kolby, którą nasza nauczycielka podsuwała nam pod nosy, byśmy mogli nie tylko zobaczyć , ale i poczuć zapach. Nie, nie pozwoliła nam przeprowadzać samodzielnie ekserymentów, ale sama często je robiła, a my z zachwytem w oczach obserwowaliśmy te czary. „Chemia to piękna nauka”, mówiła. Kończąc szkołę podstawową byłam pewna, że będę chemikiem. W szkole średniej miałam jednak zupełnie inną nauczycielkę. Skrupulatnie realizowała temat za tematem, rzetelnie, sucho i beznamiętnie podawała materiał, a potem robiła sprawdziany. Nie byłam z chemii słaba, chyba nawet sporo się nauczyłam, ale wcześniejsza fascynacja i żar zupełnie gdzieś uleciały i chemia straciła dla mnie cały swój urok.

Ze szkoły podstawowej pamiętam jeszcze lekcje fizyki, drewniane ogromne szafy pełne różnych przyrządów. Była tam między innymi równia pochyła, z której puszczaliśmy kulki zmieniając kąt nachylenia i mierząc stoperem czas, były wielkie magnesy i opiłki metalu. Przed szkołą mieliśmy stację pogody, a w sali biologicznej wielkie akwarium z rybkami i drugie z patyczakami. Na parapecie stały kiełkujące ziarna fasolki lub innych roślin.

 

Na lekcjach polskiego często wychodziliśmy. Pamiętam np. wyprawę do skansenu i pisanie pamiętnika z perspektywy mieszkańca najbiedniejszej i najbogatszej chaty. Polonistka była dla mnie niekwestionowanym autorytetem. Mądra, oczytana, regularnie bywająca w teatrze i dobra. Bezgranicznie wierzyłam we wszystko, co nam opowiadała. Dużo pisaliśmy. Pamiętam komentarz, jaki mi napisała pod  charakterystyką pana Tomasza z „Katarynki”. Ten zeszyt mam do dziś i do dziś pamiętam ten wpis! Na takich słowach można budować przyszłość! Bardzo dużo jej zawdzięczam. Z perspetywy czasu widzę, jakim darem są nauczyciele, którzy dają swoim uczniom poczucie wiary we własne możliwości i potrafią budzić fascynacje. Dziś, w epoce testocentrycznej, takim osobom jest coraz trudniej.

 

Zastanawiam się, dlaczego szkołę podstawową wspominam częściej i żywiej niż naprawdę niezłe liceum, które później skończyłam. Prawdopodobnie dlatego, że podstawówka dostarczyła mi dużo więcej przeżyć. Dlatego do dziś pamiętam tyle szczegółów. Gdy nauka odbywa się w tradycyjny dla szkoły sposób, czyli poprzez słowa, w procesie tym biorą udział jedynie niektóre struktury hipokampa. Jeśli zaś dostarcza przeżyć, które robią wrażenie, uaktywnia się nie tylko hipokamp, ale i dużo efektywniejsze struktury korowe. Przekaz werbalny jest bowiem najtrudniejszym sposobem poznawania świata. Dlatego natura dała nam nie tylko uszy, ale i oczy, ręce i serce. I wszystko to może służyć uczeniu się!

 

Jakie wnioski płyną z tego dla rodziców obserwujących u swoich dzieci coraz większe zniechęcenie?

Dlaczego kiedyś, w dużo trudniejszych czasach, szkoła mogła budzić fascynacje, rozpalać wyobraźnię i rozwijać talenty? Dlaczego większy nacisk kładziono na to, by ciekawie uczyć i eksperymentować, a mniejszy na pomiar dydaktyczny? Od mierzenia jeszcze nikt nie urósł, ale wielu straciło motywację!

Kochani rodzice, nie umiem polecić Wam konkretnych szkół, ale wiem, że wspólnie musimy wymuszać na szkołach nauczanie przyjazne mózgowi. Dzieci mają takie mózgi, w jakie wyposażyła je natura i szkoły muszą dostosować się do sposobu ich funkcjonowania, muszą poszukać odpowiednich metod! Neurony funkcjonują w pewien sposób i nie przystosują się do ministerialnych wytycznych. Aby nauka była możliwa, w mózgu muszą uwolnić się określone neuroprzekaźniki (np. dopaminy, adrenalina, noradrenalina) i peptydy (np. endorfiny czy enkefaliny). Substanje te uwalniają się tylko wtedy, gdy mózg uzna nowe treści za ważne i potrzebne z własnego punktu widzenia. Osoby zarządzające edukacją powinny wiedzieć, że neuronów nie da się zmusić do pracy. Aby podjęły trud nauki, muszą znaleźć odpowiedź na pytanie: Dlaczego mam się tego uczyć?” I choć w dzisiejszej szkole nie można tego pytania zadawać głośno, to uczniowskie mózgi robią to cały czas.

 

Trawa nie rośnie szybciej, gdy się za nią ciągnie, twierdzi niemiecki neurobiolog Gerald Hüther, odnosząc się do stosowanych również w Niemczech testów. Zdaniem badaczy mózgu efektywna nauka nie tylko może, ale wręcz musi być przyjemna. Neurobiolodzy potwierdzają, to, co wiedzą wszystkie dzieci z radością czekające na pójście do szkoły: poznawanie i odkrywanie świata jest przyjemne, bo prowadzi do uwalniania dopaminy. Jednak dzieje się tak tylko wtedy, gdy proces ten odbywa się w środowisku przyjaznym mózgowi i stymulującym jego rozwój. W niesprzyjających warunkach wrodzona ciekawość poznawcza zanika i przestaje spełniać swoją rolę. Okazuje się, że potężny wenętrzny mechanizm pchający wszystkich ludzi ku poznawaniu świata, można skutecznie i szybko zablokować, a nawet zniszczyć. Nasze mózgi lubią robić to, w czym są dobre. Niestety nie są maszynami przystosowanymi do zapisywania danych, ale do ich przetwarzania i wyciągania z nich ogólnych reguł! Gdy mogą to robić, rozkwitają!

 

Informacja dla osób zainteresowanych moją książką „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi”

Ponieważ na rynku jest jeszcze inne wydanie „Neurodydaktyki” informuję, że prawa do mojej książki ma jedynie Wydawnictwo Naukowe UMK i tylko pod zawartymi w tej książce tezami mogę się podpisać. Za błędy zawarte w innym wydaniu, nie ponoszę odpowiedzialności. Swoim nazwiskiem firmuję jedynie „Neurodydaktykę” z pokazaną tu okładką. Jeśli ktoś chce przeczytać MOJĄ książkę, to proszę korzystać z wydania z  granatowym profilem twarzy.  Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych stanowi, iż to autor odpowiada za treść i formę swojego dzieła. Ja miałam wpływ jedynie na formę i treść książki wydanej przez Wydawnictwo Naukowe UMK.

Neurodydaktyka

Kiążkę można kupić przez internet np. tu:

http://www.kopernikanska.pl/prod_193628_Neurodydaktyka_Nauczanie_i_uczenie_sie_przyjazne_mozgowi.html

Comments ( 0 )
  1. xts

    Widzę, że (choć ja nie straszę tu hipokampem i dopaminą w uzasadnieniu) mamy tę samą obserwację: szkoła zabija ciekawość, czym nie tylko zmniejsza swoją efektywność, ale wyrządza krzywdę dzieciom. Tak, to (z mojej perspektywy) jeden z głównych grzechów szkoły.
    Oczywiście, możemy wspierać pojedynczych nauczycieli, którzy ponad realizację celu szkolnego przedkładają właśnie rozwój dziecka, możemy podtykać nauczycielom pomysły na ciekawsze lekcje (patrz moje: http://www.ceo.org.pl/pl/au/news/przyklady-doswiadczen-ksawerego-stojdy – kolejne lekcje czekają na publikację), możemy poza szkołą naprawiać i odkręcać w dzieciach to, co szkoła w nich niszczy, możemy wspierać rodziców (takich jak BB) w odbudowaniu ciekawości u ich dzieci. Ale przyznaję – nie mam żadnego pomysłu jak zmienić to systemowo i jak uczynić szkołę ciekawą.
    Gratuluję Pani szkoły podstawowej. Moja była koszmarem dużo gorszym niż liceum, które, przyznaję, czasami potrafiło zaciekawić…

    > Trawa nie rośnie szybciej, gdy się za nią ciągnie
    Dzięki za pomysł! Moi gimnazjalni tutees sprawdzą tę hipotezę doświadczalnie wiosną.

    • mzylinska Post author

      Panie Ksawery,

      to, co Pan opisał jest po prostu genialne!!!!!! Dostarczył Pan wielu reweracyjnych przykładów, jak powinno się organizować naukę. Bardzo bym chciała wykorzystać to w mojej książce („Neurodydaktyka”)w rozdziale, opisującym, jak w mózgu powstają reprezentacje pojęć. Mam nadzieję, że nie będzie Pan miał nic przeciwko temu. Oczywiście podam nazwisko 🙂
      Chciałam odpisać Panu w komentarzu, ale wyszedł mi taki długi tekst, że wstawię go za chwilę jako nowy post.
      Pięknie Panu dziękuję!!! Oby wszyscy uczniowie mieli takich nauczycieli.

      Zastanawiam się też nad tym, by w jednym miejscu zbierać pomysły innych, Panu podobnych – nauczycieli, którzy dziś zdani są jedynie na własną pomysłowość. A przecież można by takie pomysły przejmować od innych! Albo umawiać się na wspólne przeprowadzanie takich bardziej pracochłonnych projektów. Wtedy uczniowie z kilku szkół mogliby jechać na jeden dzień do innej szkoły. Takie zajęcia z pewnością byłyby dla nich przeżyciem!!! Dla mnie przeżyciem było również czytanie Pana tekstu.

      Pozdrawiam ciepło i czekam na kolejne pomysły,
      m.ż.

  2. xts

    Dzięki raz jeszcze za uznanie!
    Oczywiście, proszę wykorzystać. Proszę o kontakt (mornay@o2.pl) – podrzucę więcej swoich pomysłów i chętnie podyskutuję!
    *ukłony*
    Xawer

  3. Temperatura rośnie !
    Konieczna jest koalicja na rzecz „nowej edukacji”. Nie ma innego wyjścia, samo się nie zrobi. Naszym przeciwnikiem jest czas.

  4. Z wielką uwagą przesłuchałam trzy razy Pani wywiadu w radio i przesłałam link znajomym. To co Pani mówiła jest bardzo bliskie mojemu sercu i rozumieniu edukacji. Dlatego jako nauczyciel kilka lat temu zabrałam moją młodszą córkę ze szkoły, która zabiła w niej ciekawość, ale także nauczyła ją jak unikać uczenia się i przystosowywać do fatalnych wzorców zachowania jej kolegów. Po prostu stwierdziłam, że chodzenie przez nią do szkoły to zwyczajna strata czasu.

    I właśnie Edukacja Domowa może być dla niektórych rozwiązaniem problemu zabijania ciekawości, rozwiązaniem co prawda połowicznym ale jednak.

    Generalnie polega ona na tym, że rodzice i jakoś związani z nimi ludzie (sąsiedzi, ciocie, babcie, zatrudnieni nauczyciele) uczą dzieciaki w domu, pałacu młodzieży, muzeum, w Koperniku, parku itd.

    Niestety to rozwiązanie jest połowiczne, dlatego, że i tacy rodzice muszą realizować podstawę programową. Ich dzieci co roku są sprawdzane egzaminami klasyfikacyjnymi (właśnie z realizacji tej podstawy) i wiele rzeczy w domu robi się pod egzamin.

    Jednak w takim przypadku dużo łatwiej budzić ciekawość, a co więcej podążać za rozbudzoną ciekawością. Jest czas i atmosfera na pytania i szukanie odpowiedzi. Poza tym dzieci ED mają dużo więcej czasu wolnego na rozwijanie swoich pasji. Bo szkoła, poza innymi wadami, ma jeszcze tę, że marnotrawi potwornie dużo czasu: a to na sprawdzenie obecności, a to na usprawiedliwienie spóźnienia, a to na sprawdzenia zadania domowego, a to na to, że pani nauczycielka się spóźniła bo w drodze na lekcje musiała jeszcze porozmawiać z inną panią nauczycielką, z którą organizuje uroczystą akademię. Tak naprawdę jeśli szkolna lekcja trwa 30 minut to dobrze. I piszę to bez złośliwości (ostatecznie sama jestem nauczycielką), po prostu ten system tak działa.

    pozdrawiam

    ps. cieszę się, że prowadzi Pani bloga. Jest on dla mnie prawdziwą inspiracją.

  5. mazylinska Post author

    Pani Halino,

    bardzo to smutne, co Pani pisze, ale rzeczywiście coraz częściej słyszę, że rodzice decydują się na indywidualną naukę w domu.
    Wiem, że można wtedy inaczej zorganizować nauczanie (łatwo sobie wyobrazić, ile trudu to kosztuje), ale co z różnymi innymi kompetencjami, które rozwijają się poprzez kontakt z innymi ludźmi? Jeśli w domu jest więcej dzieci, to nie ma problemu, ale …
    W moim przekonaniu Pani słowa świadcza o zupełnej porażce naszego systemu edukacyjnego, bo jeśli szkoła zabija ciekawość poznawczą, a dziecko uczy się strategii osiągania sukcesów na innej drodze niż poprzez naukę, to rzeczywiście nic już nie pozostaje.
    Sama zadaję sobie pytanie, ilu uczniów problem dotyczy, ilu może w tych warunkach rozwijać swój potencjał, a ilu jest blokowanych w rozwoju. I znów myślę o tym strasznym marnotrastwie. Uczniowie spędzają w szkole wiele tysięcy godzin i co z tego zostaje? Ze słów, których się nie rozumie, niestety niewiele. Inaczej rzecz się ma z tym, co się widziało, albo co się samemu robiło – patrz lekcje xts! bez zrozumienia nie ma wiedzy. Ile uczniowie by wiedzieli i potrafili, gdyby robili to kierowani ciekawością poznawczą i motywacją , z którą przyszli do szkoły?

  6. Z tzw. socjalizacją radzimy sobie całkiem dobrze. Zapewniają ją: harcerstwo, grupa młodzieżowa w kościele, zajęcia z fotografii w Pałacu Młodzieży.

    Dla mnie edukacja domowa to była eureka. I muszę powiedzieć, że uczenie własnej córki w domu, zmieniło mnie jako nauczyciela w szkole. Myślę, że pozytywnie. Miało także wpływ na moje postrzeganie edukacji jako takiej i sprawiło, że zaczęłam jeszcze wyraźniej dostrzegać ograniczenia systemu szkolnego w jakim wszyscy funkcjonujemy. Te ograniczenia zaczęły mi bardzo ciążyć.

    pozdrawiam i czekam na kolejny Pani wpis

  7. Edukacja domowa, jest ostatnią barykadą. W USA, edukacja domowa to cały przemysł i system wsparcia dla rodziców oraz uczniów. To lekcje prowadzone w grupach sąsiedzkich przez coraz lepiej do tego przygotowanych domowych nauczycieli. Nim zaczniemy budować własną ostatnią barykadę warto jeszcze raz spróbować porozmawiać z nauczycielami i dyrektorami. Nie chodzi tu o jedno czy inne doświadczenie. W Akademii uczniowskiej wprowadziliśmy ich tysiące, tylko o dialog. Dotychczasowe formy komunikowania się rodziców ze szkołą są anachroniczne. Widzą ten anachronizm i rodzice i nauczyciele. Może nasz nowym program powinien nazywać się po prostu „Porozmawiajmy”.

  8. @Marek
    Ma pan racje, że w USA jest ogromny system wsparcia rodziców edukujących w domu. Ale pamiętajmy co było najpierw. ED nie pojawiła się tam dlatego, że był system wsparcia, rzecz się miała odwrotnie. Ponieważ rodzice zobaczyli słabość szkoły i zaczęli się decydować na edukację domową, pojawiły się pomoce.

    Nie rozumiem też określenia, którego pan użył odnośnie edukacji domowej „Ostatnia barykada”. Barykada czego i przed czym? Nie chcę się domyślać, bo mogę trafić jak kulą w płot.

    Z własnego doświadczenia powiem panu, że rozmawiałam z nauczycielami mojej córki i dyrekcją. To byli świetni ludzie. Co więcej sama jestem nauczycielem i byłym dyrektorem szkoły. I problemem nie zawsze są ludzie, którzy w szkole pracują (wielu moich kolegów, to naprawdę oddane swojej pracy osoby, chociaż bywają i tacy, którzy po prostu odbębniają godziny, fakt), problemem jednak jest system, w którym wszyscy jesteśmy nieważnymi trybikami. I w edukacji domowej nie o to chodzi, że ci nauczyciele czy dyrektorzy są do bani – tu raczej jest problem systemu, który zbyt wiele zabiera, dając zbyt mało w zamian. Moje dziecko uczy się w domu nie dlatego, że próbowałam zbudować barykadę w obronie przed czymś (szkołą?, nauczycielami?), ale dlatego że jest to zdecydowanie skuteczniejsze, przynajmniej w jej wypadku, nawet jeśli musimy realizować podstawę programową (co uważam za sprzeczną z ideą edukacji domowej, ale takie jest prawo i trudno).

  9. Bardzo dziękuję za wspaniały wykład. Słowa Pani są dla mnie wielką otuchą. Dają mi siłę przeciwstawić temu czego oczekują ode mnie wszyscy poza dziećmi. Staram się pomagać im w ich poznawaniu wspaniałości świata.
    Uczę w klasach 1-3 , zatem mam szczęście na co dzień doświadczać dziecięcej radości poznawania. Przykro jest mi słuchać od nauczycieli klas starszych, że dzieciom nic się nie chce. Próbuję zadawać pytania co się stało z ich zapałem z klas początkowych. Problem jednak jak Pani mówiła to nie tylko nauczyciele.
    Staram się na swoim podwórku coś robić. Założyłam blog http://klasoteka.pl/. Myślę, że zamiast go opisywać zachęcę do odwiedzenia.
    Chciałabym robić więcej. Wywiad radiowy umieściłam w http://klasoteka.pl/wp-admin/post.php?post=1718&action=edit&message=1
    Będę go słuchać codziennie!

    • mazylinska Post author

      Odp. na post pani Wiesławy
      Przede wszystkim dziękuję za miłe słowa 🙂
      Pani blog już sobie obejrzałam, bardzo ciekawy!!! Zauważyłam, że zamieszcza Pani dużo zadań z matematyki. Bardzo mi się też podoba, że myśli Pani o rodziacach uczniów, ich rola jest przecież nie do przecenienia. Gratuluję pomysłów i pasji i zazdroszczę Pani uczniom!!!

      Pisze Pani, że nauczyciele starszych klas narzekają, że dzieciom nic się nie chce. Pytanie o przyczyny tego stanu rzeczy jest zupełnie kluczowe. Czy ktoś próbuje dowiedzieć się, czemu tak się dzieje? Dlaczego z aktywnych, zmotywowanych do nauki, ciekawych świata, pełnych pasji i zadających tysiące pytań dzieci, robią się znudzeni uczniowie? Co zrobić, by zachomać motywację, z którą przyszli do szkoły?

  10. Dlaczego nauczyciele narzekają na postępującą bierność swoich uczniów? Dlaczego winą za swe niepowodzenia obarczają uczniów?

    To zagadnienie psychologiczne i socjologiczne. Z pewnością jednak jest to również, efekt wychowywania nas właśnie w tym systemie posłuszeństwa i bierności. Nie oczekiwano od nas kreatywności i sami oczekujemy od swych podopiecznych przede wszystkim posłuszeństwa.

    Myślę też, że jesteśmy zawodem najsilniej poddawanym krytyce, nieustannie walczącym o autorytet u uczniów, rodziców i zwierzchników. Pętla nacisków jest przenoszona warstwowo z góry i ostatnim ogniwem są nasi biedni uczniowie. Liczy się ranking.
    W takiej atmosferze trudno o refleksje nad własnymi niedoskonałościami.
    Atak wywołuje obronę i potrzebę znalezienia winy na zewnątrz.

    Co zatem zrobić?
    Mówić, pisać, uświadamiać, tworzyć audycje i programy telewizyjne pokazujące przykłady godne naśladowania. Tak jak czyni to Pani. Zamiast mówić i wskazywać złe przykłady wspomina Pani o nauczycielach, którzy byli wspaniali.

    Oglądałam kilka lat temu dokument zagranicznej produkcji o nauczycielce, która założyła szkołę dla uczniów mających problemy dydaktyczne. Osiągnęła niesamowite efekty, a przykłady pracy, które demonstrowała często wracają do mnie w czasie lekcji.

  11. Michał

    Odpowiedź na post Pani klasoteka:
    „Oglądałam kilka lat temu dokument zagranicznej produkcji o nauczycielce, która założyła szkołę dla uczniów mających problemy dydaktyczne. Osiągnęła niesamowite efekty”
    Pan Sugata Mitra jest metodykiem, który prowadzi eksperymenty (jak się nie mylę w Indiach) polegające na ofiarowaniu dzieciom dostępu do wiedzy – samodzielnego dostępu. Podaję link do filmu przedstawiającego tego Pana, są tam również odnośniki do innych jego wystąpień:
    http://www.ted.com/talks/lang/pl/sugata_mitra_the_child_driven_education.html

  12. Odpowiedź na post Michał Says :

    Dziękuję. Jego prezentacje w jakiejś mierze były inspiracją do założenia http://klasoteka.pl/.

    Z przyjemnością obserwuję, jak z dnia nadzień moje propozycje gier i działań edukacyjnych z coraz większym powodzeniem konkurują z innymi grami komputerowymi naszych uczniów.

    Znalazłam wspaniałą i w 90% darmową platformę e-learnigową http://www.sumdog.com/.
    Uczestniczy w niej bardzo aktywnie większość uczniów mojej szkoły. Rywalizują w konkursach międzyklasowych ustalanych przez nauczycieli oraz rozwijają swoje umiejętności matematyczne na tzw. stołach, gdzie komputer dobiera dla nich zakresy obliczeń w zależności od postępów. Uczniowie szkoły podstawowej uczestniczą w podobnym przedsięwzięciu pochodzenia polskiego, jednak efekty były bardzo mizerne.
    Sumdog zbudowany jest według wszelkich prawideł motywujących do zaangażowania – daje możliwości własnych wyborów, aktywizuje ducha rywalizacji oraz co najważniejsze, proponuje wymierne nagrody. Uczniowie zarabiają punkty, które wydaja w sklepie. Mogą ubierać w wymyślne stroje swojego awatara, widocznego przez wszystkich lub kupić nową grę. Ich status w postaci widocznego zwierzęcia rośnie w miarę postępów.

    Rozpisałam się , ale szczerze polecam.
    Co do udziału komputera w edukacji, staram się być zdystansowana. Wydaje mi się, że im bardziej obecny jest w naszym życiu internet, tym bardziej powinnyśmy propagować uczniom najróżniejsze działania w realu. Motywacji i inspiracji szukam miedzy innymi na taj stronie 😉
    Z drugiej strony często spotykam się wręcz z demonizowaniem przez rodziców szkodliwości komputera oraz nagminnym traktowaniem go jako narzędzia kary.
    Tymczasem dzieci pozostawione są w tej przeogromnej kopalni możliwości sami sobie.

  13. Michał

    Wszystko chyba zależy od tego, jak się komputera używa. Dla mnie np. jest świetnym źródłem rozrywki, nauki, a także utrzymywania kontaktów towarzyskich.
    Nie wyobrażam sobie podtrzymywania kontaktów z znajomymi z drugiego krańca Polski bez emaila albo facebooka!
    Zresztą nie będę się nad tym rozwodził. Problem komputera (obojętnie czy chodzi o edukację, rozrywkę, czy cokolwiek innego) polega chyba na różnicy pokoleń. Moi rodzice widzieli w nim głównie źródło rozrywki (a co mogli widzieć u gimnazjalisty prócz gier komputerowych?). Dopiero kilka lat temu pokazałem im, że można używać internetu zamiast telefonu, telewizora, czy gazety.
    Jeśli popatrzymy na dzieci będące dziś np. w przedszkolu, to część z ich rodziców dorastała już w czasie internetu. Sztuka, by rodzice mogli przekazać swoim dzieciom JAK używać tego narzędzia z sensem – a wiedzę o tym sami wytworzyli, głównie na własnych błędach 🙂

    Moim zdaniem aktualna niechęć do komputera i internetu spowodowana jest tym, że my (tj. osoby, które już zakończyły edukację) nadal widzimy w nim „pożeracz czasu”.
    Ale zgadzam się, że dziś młodzieży trzeba także pokazywać inne źródła wiedzy niż tylko internet 🙂

    Dziękuję za linki.

  14. Basia

    Refleksje „starej” nauczycielki. Czy nauka może być przyjemna? Kilka słów o „uczeniu pod maturę” i zmianie myślenia.Pracuję już 27 lat w szkole średniej. Kiedyś tez przecież byla matura, ale uczyłam języka i uczniowie też chcieli się uczyć języka. O maturze ewentualnie mówiliśmy w ostatniej klasie i to w czysto technicznym sensie- co będzie na ustnej, kto wybierał pisemną dowiadywał się, co będzie na pisemnej, ewentualnie jakiś jeden przykład robiłam na kółku i to wszystko. Uczniowie zdawali dobrze mature, dostawali sie na germanistykę. Teraz już w pierwszej klasie trzeba poinformować o formie matury, robić ćwiczenia pod maturę, bo inaczej i uczniowie i rodzice przychodzą z pretensjami, że źle przygotowujemy do matury. Do tego jeszcze swoje trzy grosze, a może nawet milion złoty dorzuciły wydawnictwa, które prześcigają się w podręcznikach przygotowujących do matury, repetytoriach itd.Niektóre szkoły językowe też nie chcą pozostać wtyle i kuszą reklamami, że najlepiej przygotowują do matury. Bronię się przed tym owczym pędem i jak słyszę o przygotowywaniu pod maturę, to mam drgawki. Staram sie w dalszym ciągu uczyć języka. W pierwszej klasie przedstawiam uczniom, jak matura wygląda ( teoretycznie), mówie też, że wszystko,co robimy przygotowuje ich do matury. Dopiero w trzeciej klasie ćwiczę z maturzystami ustną i pisemną matura, robiąc arkusze i zestawy ustne, ale nie w czasie lekcji tylko podczas 19 godziny- dodatkowo. Nową formułę ustnej matury z języka obcego przyjęłam ze spokojem i tak też tłumaczyłam moim młodszym przerażonym koleżankom, że przecież uczą języka, a nie pod maturę, a jeśli uczeń zna język, to zda mature, czy to będzie stara, czy nowa formuła. To prawda,że należy zmienić myślenie o szkole, ale ta zmiana myślenia musi dotyczyć zarówno nauczycieli, jak też dyrektorów szkół, uczniów , ale też ich rodzicow.

    Pozdrawiam

  15. mama nauczycieLka

    Jako nauczyciel z wieloletnim doświadczeniem, który jeszcze nauczał w czasach przed nową maturą kiedy to nie trzeba było męczyć się i uczniów pod testy zauważam taki nienormalny pęd uczenia się i nauczania pod egzamin, nawet uczy się uczniów jak pisać pod klucz pod egzaminatora wypowiedzi pisemne, wszystko staje się mało ważne, bo trzeba odpowiednio zdać egzamin i dostać się na wymarzone studia. Sama swego czasu się w to wkręciłam i niestety testowałam, często na wniosek rodziców i wymogi dyrekcji 🙂
    moja dyrekcja jak chodzi na hospitacje to ma taki punkt czy były ćwiczenia maturalne i jak nauczyciel ukierunkowywał pod kątem matury na zwykłej lekcji, a przy omawianiu hospitacji mamy podawać, które wymaganie maturalne itd

    w drugiej klasie mam robić oficjalna próbną maturę, na koniec roku szkolnego i w trakcie roku szkolnego kilka próbnych i pokazywać „przyrost wiedzy” czyli coraz to wyższe wyniki i na koniec oczywiście jak najwyższe, całe nauczanie jest pod katem matury, to jest nagminne w szkołach a nauczyciele sami tego nie tworzą, jesteśmy rozliczani odgórnie, dyrekcja wymaga, rodzice wymagają

    błędne koło, nawet trafiają się uczniowie, którzy komentują, że np. po co tracić czas na jakieś głupie projekty jak lepiej się pod maturę uczyć np KTU i DTU koleje 🙂

    • Marzena Żylińska Post author

      A kto twierdzi, że da się nadrobić stracony czas? 🙂

        • Marzena Żylińska Post author

          W tym sęk 🙂 Straconego czasu można szukać, ale czy da się nadrobić stracone lata?

          Swoją drogą ciekawe byłoby wyliczenie, ile czasu spedzonego w szkole uwążamy za stracone. Są badania, które pokazują, ilu uczniów w wszkole się nudzi (Czapiński, Giza-Poleszczuk), ale to trudno uogólniać, bo wszystko zależy od konkretnej lekcji i konkretnego nauczyciela.
          Co by było, gdyby przy wyjściu ze szkoły każdy uczeń musiał podać, na ilu lekcjach się rozwijał, a ile godzin uznaje za stracony czas.

  16. realistka

    Zgadzam się w 100% z metodyką, ale bądźmy realistami!
    Nauczyciele mają jedynie częściowy wpływ na nauczanie. Są egzekwowani z takich rzeczy jak „wynik na teście”, czy „realizacja programu”.
    Żeby każdą lekcję przeprowadzić atrakcyjnie, nauczyciel musiałby spędzić godziny na przygotowywaniu zajęć, a tych (przy nawale obowiązków i papierkowej roboty) po prosty nie ma! Większość podręczników uczy w „ten niewłaściwy” sposób, więc nauczyciel musi tworzyć wszystko sam!
    Do tego dochodzi kwestia finansowa. Większość szkół nie chce zwracać nauczycielom za materiały typu bristol, klej, czy nawet papier, nie mówiąc już o nowoczesnych i atrakcyjnych pomocach! Natomiast rodzice nawet nie chcą słyszeć o kolejnej „składce”.
    Żeby skutecznie zmienić sytuację w szkołach, trzeba by zmienić cały system!

    • Marzena Żylińska Post author

      Ależ ja też jestem realistką!!! Wszystkie moje i moich studentów pomysły zostają wypróbowane w różnych typach szkół w ramach praktyk pedagogicznych.
      Wczoraj zrobiliśmy w Toruniu konferencję. 3 wykłady, 6 warsztatów, w czasie których uczestnicy konferencji weszli w rolę uczniów. Chodziło o to, by pokazać, jak łatwo można zmienić metody stosowane w szkole.
      Ten się uczy, kto jest aktywny!!! To nie nauczyciel ma robić pomoce naukowe, to mają robić uczniowie. To oni muszą zacząć pracować na lekcjach. Trudność polega na tym, że dokonanie zmiany wymaga odejścia od tego, co się wyniosło z metodycznych seminariów. Aktywny nauczyciel pokazuje, wyjaśnia, zapisuje na tablicy, a uczniowie drzemią w ławkach i z utęsknieniem czekają na dzwonek.
      Te nowe metody nie są trudne, ale wymagają zmian w naszym myśleniu i odejścia od przekonania, że szkoła musi funkcjonować tak, jak zawsze funkcjonowała.

      Na inne komentarze odpowiem innym razem, bo dziś znów mam strasznie dużo pracy.

Post comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *

© 2015 Sofarider Inc. All rights reserved. WordPress theme by Dameer DJ.