Kultura strachu

Rozmawiałam dziś ze znajomym, którego syn chodzi do SP nr 23 w Toruniu. Choć jest dopiero w trzeciej klasie, już stracił chęć i motywację do nauki, a szkoła jest problemem nie tylko dla niego, ale również dla całej jego rodziny. Chłopiec, przyjmijmy na potrzeby tego tekstu, że ma na imię Jędrek, całe popołudnia spędza na odrabianiu lekcji. Pomaga mu w tym mama, babcia i tata. Prace domowe zabierają często ponad trzy, a czasem nawet cztery godziny. Chłopiec nie ma czasu ani na zabawę, ani na jakiekolwiek pozaszkolne zajęcia. Mój znajomy porównywał ilość zadań, jakie dostaje jego syn, z zadaniami innych dzieci z równoległych klas. Okazało się, że Jędrek dostaje znacznie więcej zadań niż jego rówieśnicy.  Nauczycielka zadaje dzieciom zadania domowe również na weekendy i potrafi zrobić dwa całogodzinne sprawdziany z języka polskiego i matematyki jednego dnia. Według niej, jeśli dzieci uczą się regularnie, powtórzenie materiału z dwóch przedmiotów nie powinno być problemem.

Tata Jędrka próbował rozmawiać z nauczycielką, ale usłyszał jedynie, że szybkie tempo pracy jest nieuniknione i podyktowane jest koniecznością zrealizowania programu. Poza tym szkole zależy na osiągnięciu na testach jak najlepszych wyników. Dlatego o poziom trzeba dbać od samego początku. „Dzieci muszą się dużo uczyć”, usłyszał. Rozmawiał też z panią dyrektor, ale i ta rozmowa pokazała tylko, że szkołę interesują wyniki, a nie problem jego dziecka. Razem z żoną napisali więc do kuratorium, pytając, czy dzieci w trzeciej klasie mogą pisać dwa całogodzinne sprawdziany jednego dnia, czy nauczyciel może zadawać tak dużo do domu, że odrabianie lekcji trwa po kilka godzin i w końcu, czy wolno zadawać prace domowe na weekendy.  Odpowiedzi do dziś nie dostał.

W rodzinie Jędrka wszystko podporządkowane jest szkole. Ostatnio nie poszli na urodziny do babci, bo Jędrek miał sprawdzian z matematyki i pani zadała tyle zadań, że odrabianie lekcji zajęło całe popołudnie. „Kiedyś to było radosne i chętne do nauki dziecko, teraz stracił nie tylko motywację, ale i radość życia”, opowiada mój znajomy. „Jędrek nie wierzy w siebie, sam nie zabierze się do lekcji. Zawsze oczekuje naszej pomocy. Nigdy bym nie przypuszczał, że szkoła może mieć aż tak negatywny wpływ na dziecko. Co mogę zrobić, by pomóc synowi? Chciałbym, żeby jak kiedyś, miał pozytywny stosunek do nauki i żeby wierzył w siebie. Dziś ma bardzo niską samoocenę i coraz gorszy stosunek do szkoły. No i chciałbym, żeby nasze życie nie krążyło tylko wokół szkoły, byśmy mogli wyjść na spacer, albo na basen. Prawdę mówiąc, gdy wracam po 18.00 do domu i mam siadać do lekcji, to też wszystkiego mi się odechciewa. Przecież on ma szkole swoją nauczycielkę.”

 

Przypadek Jędrka nie się odosobniony. Niektóre szkoły oczekują, że rodzice będą w domu uczyć swoje dzieci. Niektórzy nauczyciele uważają, że dzieci nie obowiązuje ośmiogodzinny dzień pracy, że nie muszą odpocząć w weekendy. Higiena pracy dotyczy jedynie dorosłych. Celem szkoły jest jak najlepszy wynik zdobyty na testach, więc trzeba od uczniów jak najwięcej wymagać.

To przykład zapotrzebowania na złą szkołę. Dzieci postrzegane są jedynie jako narzędzie do zdobycia jak najwyższego miejsca w testowym rankingu. Nauczycielka nie chce zrozumieć ojca, który tłumaczy, że jego syn traci chęć do nauki, że wypełnianie wielu zadań w zeszytach ćwiczeń jest zupełnie jałowym i nudnym zajęciem. Potwierdza to wiele badań. Mechaniczne wypełnianie luk w zeszytach ćwiczeń, to najmniej  efektywna forma nauki. Badania pokazują też, że w przypadku niepowodzeń nauczyciele często uważają, że materiał jest dla uczniów za trudny, podczas gdy w rzeczywistości jest … za nudny.

Ale co w takiej sytuacji mogą zrobić rodzice? Jak mogą bronić swoich dzieci? Jak mogą zaprotestować przeciwko tak wypaczonej formie nauki?

Na stronie stowarzyszenia Rodzice w edukacji można znaleźć informację o prawach rodziców w szkole.

http://rodzicewedukacji.pl/http://rodzicewedukacji.pl/

Uważam, że rodzice powinni się domagać, by nauczyciele zapoznali ich z tym dokumentem na jednej z wywiadówek. Stowarzyszenie Rodzice w edukacji organizuje od jakiegoś czasu tzw. dowiadówki pod hasłem „Wszystko, czego chciałbyś dowiedzieć się w szkole i dowiedzieć się nie możesz. Zainteresowanie jest ogromne. Na pytanie, dlaczego tych pytań nie zadano w szkole, zazwyczaj pada taka sama odpowiedź. „Boję się! Przecież to może odbić się na moim dziecku.”

 

Nasza obecna kultura edukacyjna bazuje na strachu. Rodzice boją się nauczycieli, nauczyciele dyrektorów, a dyrektorzy kuratoriów i Sanepidu. Uczniowie często boją się swoich nauczycieli. Dlatego w szkole nie rozmawia się szczerze o problemach.

Oczywiście nauczyciele są różni, często tu piszę również o tych wspaniałych i oddanych dzieciom. Ale problemem są ci, którzy nie rozumieją, że powinni dbać o dobro dzieci, że wywieranie ogromnego psychicznego nacisku na kilkulatki zawsze ma negatywne konsekwencje dla ich rozwoju. Empatyczny i dobrze rozumiejący swoją rolę nauczyciel, musi zareagować, gdy słyszy, że uczeń klasy trzeciej trzy godziny poświęca na odrabianie lekcji.

W naszych szkołach pracują różni nauczyciele, niestety są wśród nich tacy, którzy nie powinni pracować w tym zawodzie.

Co poradziłam tacie Jędrka?

Powiedziałam, żeby ograniczył czas poświęcony na odrabianie lekcji do dwóch godzin. Jeśli chłopiec nie zdąży w tym czasie zrobić wszystkich zadań w zeszycie ćwiczeń, to któreś z rodziców powinno napisać informację z wyjaśnieniem dla nauczycielki. Gdy będą mieli jakąś rodzinną imprezę, to również można napisać usprawiedliwienie z wyjaśnieniem, dlaczego lekcje nie zostały odrobione.

Ale czy to jest dobre wyjście z sytuacji? Nie jestem pewna. Przecież znam wyniki badań i dobrze wiem, jak źle uczona jest matematyka i jakie szkody przynosi mechaniczne przerabianie kolejnych schematycznych zadań. Równie dobrze wiem, że zmuszanie dzieci do robienia nudnych zadań ma tylko i wyłącznie jeden skutek: trwale zraża je do nauki.

 

Co Wy byście poradzili tacie Jędrka?

 

Informacja dla osób zainteresowanych moją książką „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi”

Ponieważ na rynku jest jeszcze inne wydanie „Neurodydaktyki” informuję, że prawa do mojej książki ma jedynie Wydawnictwo Naukowe UMK i tylko pod zawartymi w tej książce tezami mogę się podpisać. Za błędy zawarte w innym wydaniu, nie ponoszę odpowiedzialności. Swoim nazwiskiem firmuję jedynie „Neurodydaktykę” z pokazaną tu okładką. Jeśli ktoś chce przeczytać MOJĄ książkę, to proszę korzystać z wydania z granatowym profilem twarzy. Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych stanowi, iż to autor odpowiada za treść i formę swojego dzieła. Ja miałam wpływ jedynie na formę i treść książki wydanej przez Wydawnictwo Naukowe UMK.

 

Comments ( 199 )
  1. Większość dzieciaków, które miałem okazję poznać, traciło jakikolwiek zapał do szkoły już w okresie nauczania początkowego — znaczna część już w I klasie. Nie jest to chyba przypadłość tej konkretnej szkoły i tej konkretnej nauczycielki, choć zapewne i ona tym poganianiem i zadawaniem do domu mnóstwa bzdur się do tego przyłożyła.
    Szczęśliwie (choć czasem zajmuje to sporo czasu) zazwyczaj daje się tę niechęć do wiedzy odkręcić, kanalizując ją w niechęć do szkoły.

    Mam prośbę: spróbuj od tego swojego znajomego wyciągnąć, na czym polega całogodzinny sprawdzian z matematyki w trzeciej klasie?

    Ja bym tego nie nazywał „kulturą strachu” (bo Jędrek jest ewidentnie zniechęcony, ale chyba przesadnie nie boi się szkoły), ale właśnie „kulturą zniechęcenia”, „kulturą nudy”, albo „kulturą przywalenia głupotami”.

    „To przykład zapotrzebowania na złą szkołę.”
    Tu się nie zgodzę. Rodzice Jędrka takiej szkoły nie chcą i nie są z niej zadowoleni, chcieliby innej szkoły, inaczej nie skarżyliby się kuratorium. To najwyżej jest „przyzwolenie na złą szkołę”, bo mimo, że ta szkoła im się nie podoba, to nie zabrali z niej Jędrka, trzaskając drzwiami i godzą się na to, by do tej szkoły chodził.

    „Ale co w takiej sytuacji mogą zrobić rodzice? Jak mogą bronić swoich dzieci? Jak mogą zaprotestować przeciwko tak wypaczonej formie nauki?”
    To samo, co robią, gdy jedzenie w restauracji im nie smakuje, czyli wykorzystać podstawowe narzędzie konsumenta — zrezygnować z usług tego usługodawcy. Mogą zabrać dziecko z takiej szkoły i albo uczyć je samemu (tak lepiej, jeśli uważają, że to problem szkoły jako systemu, a nie tej konkretnej) albo przenieść do innej szkoły (jeśli uważają, że inne są istotnie lepsze od tej i wystarczająco dobre).

    „wypełnianie luk w zeszytach ćwiczeń, to najmniej efektywna forma nauki. Badania pokazują też, że w przypadku niepowodzeń nauczyciele często uważają, że materiał jest dla uczniów za trudny, podczas gdy w rzeczywistości jest … za nudny.”
    Masz za to dużego lajka 😉 W końcu głównie o tym piszę od kilku lat…
    Zauważ tylko, że to nie tylko „nauczyciele często tak uważają”, ale że jest to podejście całego systemu szkolnictwa i metodyki, mające umocowanie ministerialne i akademickie. Lekarstwem na szkolne niepowodzenia od kilkudziesięciu lat jest cały czas to samo: obniżanie poziomu, obniżanie wymagań, wykastrowanie programów do najnudniejszych i najbanalniejszych treści, wreszcie uporczywa tresura w wykonywaniu tych najprymitywniejszych zadań, których jedynym celem jest by dzieci zdały kolejne testy szkolne. To nie indywidualni nauczyciele uznali, że pojęcie elipsy jest tak trudne, że nie będą o nim uczyć, tylko któryś z ministrów (nie pamiętam już który), podpisując się pod nowym rozporządzeniem o podstawie programowej. I nie indywidualni nauczyciele wymyślili sobie, że wypełnianie kratek w zeszytach ćwiczeń i kart pracy jest lekarstwem na niepowodzenie, ale takie podręczniki (zatwierdzone przez ministerstwo) dostali, a na studiach i wszystkich szkoleniach metodycznych słyszą, że karty pracy to najlepsze narzędzie dydaktyczne.

    „Co poradziłam tacie Jędrka? Powiedziałam, żeby ograniczył czas poświęcony na odrabianie lekcji do dwóch godzin.”
    Dlaczego do dwóch godzin? Ja bym mu poradził (jeśli nie jest w stanie zdecydować się na zabranie dziecka ze szkoły), żeby w ogóle nie odrabiać tych lekcji. Jędrkowi powinien wytłumaczyć, że nie ma się czego bać, czym przejmować, a oceny w szkole nie są żadną miarą jego wartości. Że powinien ze wzruszeniem ramion przyjmować dwóje za brak wypełnionego zeszytu ćwiczeń. I nie ma się czego bać, bo nauczycielka ze swoimi dwójami i ocenami może Jędrkowi i jego tacie skoczyć.
    Te dwie godziny (albo mniej czy więcej — to sprawa Jędrka upodobań) niech poczyta sobie taką książkę, jaką sobie sam wybierze i jaka go interesuje.
    Przecież wszyscy (tata Jędrka, Ty i ja) doskonale wiemy, że wypełniając kratki w zeszytach ćwiczeń i tak nie nauczy się niczego sensownego, a wyłącznie nabierze obrzydzenia — niestety nie tylko do szkoły, ale również do matematyki i czytania książek. Lepiej więc, żeby nie odrabiał żadnych lekcji. Lepiej też, żeby Jędrek już w tym wieku zaczął swoją samoocenę budować na innych przesłankach, niż komentarze i oceny głupiej nauczycielki. Niech i tata Jędrka się zastanowi, czy akceptując Jędrka zabiegi o dobrą ocenę nauczycielki i jędrkowe opieranie samooceny o jej opinię, nie hoduje z niego przyszłego korporacyjnego szczura.

    • Mariola Rybińska

      Mój syn jest uczniem klasy I (pierwszej) SP. Właśnie przygotowujemy się do konkursu ortograficznego. Oto przykładowy tekst , w którym dziecko musi poprawić błędy:

      „O tym dlaczego wolę boże narodzenie od wielkanocy…
      Lubię Święta. Najbardziej lubię boże narodzenie ponieważ dostaję prezenty. Pozatym nie boję się że ktoś mnie chluśnie wodą. Po wigili wyjeżdżamy w tatry. Wieszhołki gur są pokryte białym póhem. Żadko wtedy prurznujemy. Chasamy po śniegu. Robimy pszytym dóżo hałasu. Wogule jest w tedy śmiechu co nie miara. W czasie takich podrurzy zawsze dopisuje mi chumor.”

      Praca z takim tekstem jest koszmarem dla dziecka i rodzica. W czwartek syn pisał test w konkursie z wiedzy ogólnej, natomiast w piątek z języka angielskiego. W naszym mieście w „najlepszym” gimnazjum uczniowie tylko i wyłącznie się uczą- w soboty i w niedziele biorą po ok 5 h korepetycji, których miesięczny koszt zamyka się w kwocie 1 000zł. Panuje powszechne przekonanie , że w szkole musi być ciężko, „musi boleć”, że nie ma innej drogi.

      • Róża

        A czy mogę zapytać, po co dziecko bierze udział w tych konkursach? Szczególnie ortograficznym w momencie, kiedy poprawna pisownia dopiero się utrwala i kontakt z takim potworkiem, jak ten powyżej może tylko narobić szkód? Kto w ogóle wpadł na pomysł organizowania czegoś takiego? I w jakim celu?

        • Marzena Żylińska Post author

          Tak…… ja też się zastanawiam, jak można dzieciom z pierwszej klasy SP dać takie zadanie. Ono byłoby głupie i szkodliwe w każdym wieku, ale dla dzieci, które dopiero poznają zasady pisowni takie „wzorce: są szkodliwe podwójnie. Brak mi słów, by skomentować to zadanie. Chciałabym wierzyć, że to tylko żart, że są jednak jakieś granice niekompetencji, ale …

      • Robert Raczyński

        A mnie to zjawisko w ogóle nie dziwi. To konsekwencja przyjęcia wyścigu szczurów za normę społeczną. A wyścig szczurów musiał się pojawić jako kolejny etap przystosowania jednostki do życia w nienaturalnie dużym skupisku ludzkim. To wynika z praw antropologii – niektórzy obruszają się, kiedy słyszą, że konfrontacja i konkurencja są nieuniknione. Jest to po prostu przeniesienie współzawodnictwa jednostek na całe stada, grupy społeczne, itd. Jeżeli normą jest brutalna walka między i w ramach korporacji, to konieczne jest zaistnienie tych samych wzorców na niższych szczeblach organizacji, a co za tym idzie stworzenie systemu sankcjonującego taki sposób bycia. Stąd szczebelki i testy. Jak matura to i egzamin gimnazjalny. Jak gimnazjalny, to i szóstoklasisty. Jak po szóstej klasie, to i po trzeciej trzeba sprawdzić, czy ktoś nie odstaje. Czemu więc nie sprawdzać, czy dzieciak nadaje się do pierwszej klasy i, czy w przedszkolu lepiej niż rówieśnicy/konkurenci odróżniał wiosnę od jesieni?… Sami to tworzymy.
        Kto z nauczycieli (pod presją konkurencji wyższego rzędu) nie namawia/zmusza wychowanków do udziału w konkursach przedmiotowych? Co w tym złego? Przecież to dodatkowe punkty i pniemy się w hierarchii bzdury… Będę konkretny: Co roku czuję presję do „wysyłania dzieci na olimpiadę”. To nic, że nie mam szans, żeby choć kilka osób do niej rzeczywiście przygotować (po części dlatego, że konkurs języka angielskiego nie ma nic wspólnego z zakresem kształcenia gimnazjum, ale to już zupełnie inna kwestia…), to nic, że te same dzieciaki obskakują po pięć konkursów, to nic, że nie mają na to ani chęci, ani potrzeby… Liczą się punkty i ewentualne dyplomy. Taka jest rzeczywistość. I nie ma się czemu dziwić, że wszędzie jest taka sama…
        Zdziwienie tym zjawiskiem i zastanawianie się nad kompetencjami ludzi biorących udział w tym cyrku, to niemal hipokryzja…

        • Marzena Żylińska Post author

          Takie ćwiczenia są szkodliwe, bo zaburzają proces uczenia się.

          A co do wyścigu szczurów, Twoim zdaniem nieuniknionego. Mam inne zdanie! Ludzie, podobnie jak zwierzęta, mają instynkt każący nam / im chronić dzieci / młode i ogólnie słabszych. Dziś ten instynkt tracimy. To przejaw degeneracji naszego gatunku.
          Jestem przekonana, że musimy zrobić wszystko, by zatrzymać to szaleństwo. Musimy chronić nasze dzieci, szkoła musi uczyć, że najpierw trzeba być dobrym człowiekiem. Może to hipokryzja, może naiwność, nie wiem. Nazywaj to jak chcesz. Ale ja zrobię wszystko, by zebrać jak najwięcej ludzi, którzy rozumieją, jak szkodliwy jest wyścig szczurów fundowany kilkulatkom i będą chcieli tworzyć system edukacyjny, w którym dzieci będą mogły się rozwijać bez strachu i stresu.

          A przykład testu przesłanego przez Mariolę jest potrójnie szkodliwy, bo utrudnia dzieciom opanowanie zasad pisowni. Brak mi na to słów …

          poprawnapolszczyzna.pl/przygotuj_sie.html

          Nie rozumiem, dlaczego robimy dziś dzieciom w szkołach to, co robimy. Przykład pary nastolatków, którzy zamordowali rodziców chłopaka pokazuje, do czego prowadzi koncentrowanie się na celach kognitywnych. Testy, punkty, rankingi, stypendia za najlepsze wyniki ….. Ta para to doskonałe produkty tego systemu. Byli bardzo efektywni i zorientowani na sukces. W szkole odnosili sukcesy.

          Jeśli nauczymy dzieci, że liczą się tylko cele kognitywne, to nie powinniśmy liczyć na starość na opiekę czy pomoc.

          • Robert Raczyński

            Ale czy ja gdzieś napisałem, że mi się to podoba? Mnie dziwi jedynie zaskoczenie powszechnością bzdury i „święte oburzenie” na rzeczy, w których bierzemy udział, czy tego chcemy, czy nie.

            Kupujemy rzeczy wyprodukowane przez niewolników, chętnie korzystamy z awansu korporacyjnego, zjadamy zwierzęta, których nie bylibyśmy w stanie samodzielnie zabić, itd, itp. Lekarstwem na te bolączki nie jest „oburzanie się”, „piętnowanie” ani inne „organizowanie akademii” choćby tak pięknych jak WOŚP. Jest nim wypisanie się z bzdury (ukłony w stronę ED, mimo oczywistych zastrzeżeń).

            Tylko czy jesteśmy w stanie wypisać się ze wszystkiego, co nam nie odpowiada? Oczywiście będziemy krytykować idiotyczny konkurs ortograficzny, ale czy nie jesteśmy dumni z kolejnego dyplomu naszego dziecka? Przecież okazało się lepsze niż inne. A może wystąpimy z podaniem o anulowanie mu dodatkowych punktów na świadectwie? Że nie wszystkie konkursy są bzdurne? Może przeanalizujemy olimpiady językowe? Jakoś nie słyszę larum ze strony specjalistów maści wszelakiej…
            Chwalimy dzieci za przestrzeganie szkolnych regulaminów i ganimy je za ich przekroczenia. Jakoś nie słychać głosów, że to konformizm i starotestamentowa moralność.
            Narzekamy na nadmiar pracy, ale zapisujemy dzieci na dziesiątki zajęć dodatkowych i godzimy się na to, że przebywają w szkole po 10 godzin, kiedy sami niechętnie pracujemy osiem.
            Posyłamy dzieci na religię, choć wielu z nas nie jest do niej przekonanych. Cenimy jednak konformistyczną stadność i bezpieczeństwo niewychylania się.

            Wiele aspektów codziennego życia jest dla nas szkodliwych, choć wynikają tylko i wyłącznie z „postępu” cywilizacyjnego – jakoś nie ma chętnych, żeby się z tego wypisać. Płytki humanizm przyczynia się do mylnego rozumienia ewolucji (społecznej). Ma być to proces, który „uczłowieczymy” moralnością i nadamy mu piękne cele. Można to robić jednostkowo, ale nie masowo, bo wszyscy podlegamy tym samym prawom biologicznym, instynktom i popędom. Rozwój rozumiany kierunkowo (jako świadomy) dotyczy jednostek, a nie społeczeństw – tu rządzi rozkład chaotyczny. To stwierdzenie wcale nie deprecjonuje cennych inicjatyw, a może pomóc dostrzec właściwe proporcje – nie sprawimy, że takie konkursy ortograficzne znikną.

            Cele kognitywne… Nie sadzę, żeby o wyczynie tej pary, albo paru popaprańców w Paryżu, zdecydował idiotyzm testów, które musieli pisać. Takie rzeczy będą się zdarzać zawsze, a raczej coraz częściej, w każdym społeczeństwie – jest nas coraz więcej, a nadal chcemy być indywidualni, chcemy zaistnieć w tłumie. Stopień trudności tego zadania rośnie…

    • A może nie startować w takich konkursach? Nie przygotowywać się do nich? Podobnie jak nie wystawiać córki w konkursie „miss ośmiolatek”, ani w „Tańcu z gwiazdami”?
      Co Pani i syn macie do przegrania, odpuszczając sobie udział w tej głupocie i bojkotując takie pomysły?

      • Mariola Rybińska

        W konkursie bierze udział cała klasa- syn nie chce czuć się „odszczepieńcem”, w wieku 7 lat nie uniósłby takiej presji. Ponadto, w tym przypadku nie chodzi tylko o mego syna- to jest konkurs ogólnopolski http://poprawnapolszczyzna.pl/przygotuj_sie2.html

        • Róża

          Nie wiem, czy powinnam pytać, po co cała klasa bierze w tym udział i jakie są kompetencje nauczycielki proponującej dzieciom coś takiego… Oraz dlaczego z pi razy oko pięćdziesięciorga rodziców nikt nie zareagował…

          • Marzena Żylińska Post author

            Zajrzałam na stronę Centrum Edukacji Humanistycznej podaną przez Mariolę.

            http://poprawnapolszczyzna.pl/display/download/2etap/2014_KLASA_1._ORTOGRAFIA_2014_2._ETAP.pdf

            Dzieci z pierwszej klasy miały poprawić błędy w takim tekście.

            O tym, jak druch ze Zgierza prawie schwytał w pszenicy zwierza
            Henio to chardy zuh. Ma chumor, nawet gdy go boli brzóch. Pozatym
            gdy horuje, to na prawdę rzadko próżnóje. W morzu bałtyckim w mruz pływa. Wie, jak
            mieszkaniec niemiec się nazywa. Wogóle ma pomysłów coniemiara, chociaż czasem jest nie
            zdara. Jest warzny i odważny. W wielkanoc namieżył dużego zwierza. Gonił go Henio
            aż do sandomierza. Okrótnie się natrudził. Szkoda, bo zaraz się obódził.

          • Mariola Rybińska

            Jak powstrzymać to szaleństwo???????

          • Robert Raczyński

            Można jedynie odmówić uczestnictwa… Założę się, że jest mnóstwo ludzi zadowolonych z takiej imprezy – zapotrzebowanie na „złą edukację” rośnie, bo takie są wzorce społeczne. Nasze wątpliwości są z pewnością niezrozumiałe dla organizatorów i większości uczestników.

          • Róża

            Iść do nauczycielki i wyjaśnić jej szkodliwość takiego konkursu, jeśli sama nie zauważyła? Pogadać z innymi rodzicami, może inni też widzą, że to głupie i jak się razem zbuntujecie, to Twoje dziecko nie będzie jedynym odszczepieńcem? A przede wszystkim zadbać o własne dziecko i wyjaśnić mu, że nie zawsze musi podążać za tłumem, że często przynosi to więcej szkody niż pożytku. Dzieci, wbrew pozorom, nie są takie głupie i bezradne, potrafią dać sobie radę w takich sytuacjach. W końcu czy gdyby Twoje dziecko miało alergie żywieniowe, to karmiłabyś je tym samym, co jedzą inne dzieci, żeby nie odstawało?

            Na dużą skalę zapewne jedna osoba nie zrobi nic. Ale gdyby większość rodziców olała taki konkurs, to w końcu by on upadł albo pozostał gdzieś na marginesie dla osób lubiących znęcać się nad swoimi dziećmi. Mariola, smutna prawda jest taka, że sami się na to zgodziliście, konkursy nie są obowiązkowe.

          • Róża

            Robercie, paranoją jest to, że tutaj nawet rodzice, którzy widzą zło tego konkursu, biorą w nim udział. To faktycznie nie jest już tylko przyzwolenie na złą edukację, tylko potrzeba. W pierwszej chwili pomyślałam sobie, że teraz już komuna by nie upadła, ale wtedy jednak większość ludzi, którzy nie zgadzali się z systemem, po prostu starała się nie angażować, mała część aktywnie walczyła. Sytuacja, kiedy widzę ewidentne zło i świadomie biorę w nim udział, choćby ze strachu, jakoś nasuwa mi skojarzenia (może trochę przesadzone) z obozami koncentracyjnymi. I to jest przerażające. Jacy ludzie wyrosną z tych dzieci, skoro od małego wpaja im się bezmyślne podporządkowanie każdej głupocie? Skoro rodzice pokazują im, że nawet jak coś jest złe i nie trzeba tego robić, to jednak lepiej jest siedzieć cicho i robić to, co wszyscy?

            Swoją drogą, czy to naprawdę jest tak, że nauczyciel widząc, że ma zmusić uczniów do głupoty w stylu takiego konkursu, świadomie wybiera swoje punkty do awansu, czy cokolwiek może przez to zyskać, ignorując potrzeby uczniów, a nawet im szkodząc?

          • Marzena Żylińska Post author

            A ja myślę – i to jest chyba najgorsza możliwość – że ta nauczycielka uważa, że udział w tym konkursie jest dla uczniów dobry. Czy to możliwe???????????

          • Robert Raczyński

            „Na dużą skalę zapewne jedna osoba nie zrobi nic. Ale gdyby większość rodziców olała taki konkurs…” – Gdyby… Niestety tak się nie stanie. Jedna czy druga mama, skonfrontowana z absurdem przyzna ci rację, ale za miesiąc zapisze dziecko na kolejny konkurs, bo „córka Krysi to już całą tabliczkę mnożenia zna” albo z czystego wyrachowania, bo przecież „potrzebne są punkty do następnej szkoły”.
            Kiedy wyrażam swój sceptycyzm odnośnie „akcji uświadamiających”, różnych inicjatyw i ruchów, to nie wynika on z postawy „I tak się nie uda.”, ale z analizy sytuacji. Zwykle jestem wtedy kontrowany argumentem, że „gdyby wszyscy stali z boku i się przyglądali”, to żadne zmiany nie mogłyby zajść. Pojawiają się wtedy przykłady różnych zasłużonych postaci, które „zmieniły oblicze tej ziemi”. Ten skądinąd logiczny osąd nie bierze pod uwagę obrazu społeczeństwa, który jest zupełnie różny od tego sprzed choćby 30 lat, nie mówiąc już o dawniejszych „przełomowych momentach”. Dawniej podaż idei była nieporównywalnie mniejsza niż dziś i (warunek sine qua non) w sprzyjającym momencie historycznym dany pomysł mógł „zaskoczyć” jako przełom – po prostu nie miał konkurencji lub o niej nie wiedziano. Dziś podaż idei jest daleko większa niż popyt – pomysłów (czasem dobrych) na zbawienie świata jest bez liku, ale doczekać się swoich pięciu sekund i zaistnieć w świadomości milionów mogą tylko nieliczne memy. I to nie wartość idei o tym decyduje, ale przypadek i marketing. To, czy dany pomysł zostanie zaakceptowany i, na dodatek wdrożony, zależy właśnie od reklamy i lobbingu (w zasadzie zawsze tak było, ale w zupełnie innej skali). Dziś nie wystarczy wstać i krzyknąć: Ludzie, co wy robicie?!”, nie wystarczy nawet założyć partię broniąca takich, czy innych interesów, trzeba mieć ogromne środki i „atrakcyjny” przekaz. Nad atrakcyjnością przekazu w handlu i mediach biedzą się tabuny specjalistów, w edukacji ich nie ma, na samych entuzjastach daleko się nie zajedzie. Nawet nośna sprawa sześciolatków w szkole (zostawmy jej słuszność na boku) przepadła mimo sporego nagłośnienia i zaangażowania dużego, jak na nasze realia, kapitału obywatelskiego. Dość łatwo jest zintegrować ogół wokół kontrowersyjnej sprawy, trudniej potem ten potencjał wykorzystać i przekuć na sukces. Bez sprzyjającego zbiegu okoliczności i przypadkowego katalizatora nie zachodzi żadna rewolucja, ani tym bardziej konstruktywna zmiana. Oprócz pomysłu trzeba mieć szczęście do korzystnego zbiegu okoliczności. W oświacie takiego momentu trudno jest doczekać, bo, raz, to słowo większości źle się kojarzy, dwa, stoi ona na odległym miejscu w hierarchii ważności tzw. szarego człowieka. Bzdurne testy nas przeżyją…

          • Robert Raczyński

            „…czy cokolwiek może przez to zyskać, ignorując potrzeby uczniów, a nawet im szkodząc?” – oczywiście, że tak. Funkcjonowanie szkoły ma niewiele wspólnego z potrzebami uczniów, mimo przeczących temu deklaracji.

          • Róża

            Nie o to pytam, bo że można zyskać, to wiem. Chodzi mi raczej o to, czy taki nauczyciel świadomie wybiera swój zysk, zastanawia się, a potem dochodzi do wniosku, że ma te dzieciaki w głębokim poważaniu, nie jego dzieci, nie jego problem, niech inni potem naprawiają, on musi awans zrobić. Czy to jest świadomie podjęta decyzja poprzedzona jakimś procesem myślowym. I co z nauczycielami, którzy już awansować nie muszą, co ma do stracenia taki dyplomowany, a co może zyskać kosztem uczniów.

          • Robert Raczyński

            Święty spokój? To jest długotrwały (siedmioletni :)) proces… Potem okazuje się (choć wiedziało się o tym od zawsze), że zyski nie pokrywają strat… Mnie też już nie chce bić się o wszystko.

          • Przegapiliście kwestię, że ten idiotyczny konkurs odbywa się pod patronatem Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN.

            Zapytam prof. B.Śliwerskiego, czy on wie, czemu patronuje i poproszę o komentarz.

            Swoją drogą: wpisowe 9zł od dziecka. Niby mało, ale przy puli nagród wartej najwyżej 3000zł dla każdego rocznika, opłaca się nieźle już przy kilkunastu takich nauczycielkach klas I, które zagonią do udziału całe swoje klasy. Tyle jest w małym miasteczku, a konkurs ogólnopolski…

            Może i my urządzimy jakiś taki konkurs? Najlepiej, żeby dzieciaki dawały odpowiedzi przez SMS-premium. Tak będzie i prościej i pochwalą nas za wykorzystanie TIK w edukacji.

          • Al

            Nie rozumiem, po co rodzice dają się wplątywac w takie konkursy (pomijam juz ich merytoryczność), przecież to sa płatne konkursy, u mnie w województwie takie konkursy w ogóle nie licza się do punktacji do następnej szkoły, ba, nawet ich nie wolno wpisywać na świadectwo końcowe szkoły (dotyczy to również Kangura, który z kolei jest sensownym konkursem, a tez nie daje w rekrutacji ani punkcika jako płatny). Nauczycielka nie ma prawa sciagac kasy od rodziców i wmawianie, że jest to przymusowe, jest niezgodne z prawem. Rodzice to jakies jętki umysłowe?

          • Prof.B.Śliwerskiego zapytałem i dostałem błyskawiczną odpowiedź. Całość korespondencji na moim blogu. http://osswiata.pl/stojda/2015/01/12/konkurs Konkurs okazuje się być nie tylko kretynizmem, ale oszustwem, podszywając się pod autorytet i powołując się bez upoważnienia na patronat KNP PAN.

      • Z ciekawości absurdu zapytam Mariolę:
        Nauczycielka zmuszając wszystkie dzieci w klasie do udziału w tym konkursie przyjmuje, że wszystkie umieją już jako tako czytać i pisać, literki nie mogą być dla nich problemem.
        Co w takim razie dzieje się na lekcjach i czym są wypełnione zeszyty ćwiczeń, na czym polega regularna codzienna „nauka” w tej klasie? Czyżby treningiem w pisaniu literek i sylabizowaniem, jak każe podstawa programowa dla I klasy?

        • Mariola Rybińska

          dzisiaj rano rozmawiałam z wychowawczynią syna i poinformowałam o rezygnacji z udziału w konkursie. Pani przyznała, ze konkurs jest bardzo trudny i nie ma nic wspólnego z podstawą programową. W czwartek mamy zebranie rodzicielskie i mam zamiar poruszyć ten temat. Dziękuję za cenne komentarze.

          • Marzena Żylińska Post author

            To bardzo dobra decyzja!!!
            Tu nawet nie chodzi o to, że ten konkurs jest trudny, ale o to, że zaburza dzieciom, które dopiero zaczęły się uczyć, proces nauki pisania. Poprawnej pisowni uczymy się w sposób jawny i utajony. Dlatego dzieci powinny możliwie dużo czytać. Widząc wiele razy poprawne formy, mózg zapisuje sobie obraz słów. Później w przypadku wątpliwości wystarczy napisać dane słowo i gdy już mamy zapisany w pamięci jego obraz, od razu widzimy, czy słowo wygląda tak jak powinno, czy nie. To właśnie utajony sposób nauki zasad pisowni. Gdy już na początku dostarczamy mózgowi złych przykładów, uniemożliwiamy mózgowi efektywna naukę w sposób utajony. Dlatego takie zadania są bardzo szkodliwe. Szczególnie dla dzieci, które dopiero zaczynają się uczyć.

        • Konkurs ani z podstawą ani ze zdrowym rozsądkiem nie ma nic wspólnego.

          Ale nauczycielka sama oceniła, że wszystkie dzieci są w stanie w tym „bardzo trudnym” konkursie uczestniczyć. Czyli w jej opinii wszystkie dość dobrze czytają i jako tako piszą. Przecież nie proponowałaby udziału w konkursie komuś, o kim ma przekonanie, że sobie by w nim nie poradził!

          Jaka była więc jej oferta lekcyjna dla nich? Dla nich — wszystkich dzieci z tej klasy? Taka sama, jak zakładana przez szkolny program dla dzieci nie znających literek?

          Tu już odpada nawet egalitarystyczna mantra: „musimy zadbać o tego jednego Jasia, który czytać nie umie”. W opinii tej nauczycielki nawet jednego takiego nie ma w tej klasie.

    • ula

      Witam
      Rozumiem oburzenie co do zachowania i metod pracy tej konkretnej pani, ale z komentarzem w stylu „bo nauczycielka ze swoimi dwójami i ocenami może Jędrkowi i jego tacie skoczyć” absolutnie nie mogę się zgodzić. Zauważam bardzo niebezpieczną tendencję do opluwania wszystkich i wszystkiego. Wpadliśmy z jednej skrajności: nauczyciel= świętość i chodzący autorytet, w drugą skrajność: nauczyciel= chłopiec do bicia. Szanuję moich uczniów, z szacunkiem odnoszę się do rodziców. Sama mam dzieci i wiem jak ważna jest dobra komunikacja na linii nauczyciel – rodzic. A z drugiej strony zawsze powtarzam: szanuj ucznia swego, bo nie wiesz co z niego wyrośnie: a może to będzie kiedyś sławny lekarz,u którego będziesz się leczyć, a może prezydent? Szanując innych wymagam tego samego dla siebie. Boli mnie pomiatanie nami, począwszy od pani minister (bo czemu i komu tak naprawdę miały służyć wypowiedzi przedświąteczne?), różnych instytucji oświatowych, dziennikarzy, rodziców. Nic nie zyskamy ucząc dzieci lekceważenia innych. Moim zdaniem nie tędy droga do nowoczesnej szkoły.

      • Marzena Żylińska Post author

        @ Ula

        To oczywiste, że uczniowie szacunku uczą się od nas dorosłych. I myślę, że nawet nie chodzi o to, że nasz uczeń może zostać kiedyś lekarzem, do którego pójdziemy po poradę, ale o to, że wzajemny szacunek to podstawa cywilizowanego społeczeństwa. Jeśli sami chcemy być traktowani z szacunkiem, to najpierw musimy w taki sposób traktować nasze dzieci i naszych uczniów. Szacunku nie uczy się przecież przez czytanie definicji. Dzieci obserwują dorosłych i na podstawie tych obserwacji tworzą sobie reguły postępowania.

    • Merida

      Kultura strachu, nudy, zniechęcenia… Jakkolwiek nazwiemy opisany w poście proces jest on niepokojący i bardzo złożony.
      Obarczanie nadmierną odpowiedzialnością jedynie dziecka jest wbrew jakiejkolwiek dydaktyce, czy to nowej „neuro” czy tez starej „transmisyjnej”. Żadna dydaktyka nie wyklucza podmiotowości człowieka – ucznia i człowieka – nauczyciela/rodzica. To nie jest kwestia systemu.
      Moim zdaniem jest to kwestia skarlenia człowieka w ogóle, zaniku wartości humanistycznych w edukacji pojmowanej jako biznes, skrupulatnie rejestrowany i analizowany. Żadne statystyki, rankingi, porównania nie są naturalną potrzebą środowiska szkolnego. W naszej dorosłej świadomości pojawia się potrzeba [a nawet przymus] konkurowania, niezdrowej rywalizacji, gdzie słabszy jest stygmatyzowany, a historię piszą zwycięzcy. To my przyglądamy się rankingom i na ich podstawie budujemy obraz świata.
      Dzisiejsza szkoła wymaga ponad przeciętnych umiejętności nie tylko od ucznia, ale również od rodzica i nauczyciela. Zdaje mi się, że jesteśmy świadkami zbiorowej histerii i bezradności. W końcu każdy ma do opowiedzenia jakąś dramatyczną historię z życia szkolnego, każdy kiedyś doświadczył uchybień systemowych, stał się ich czasową ofiarą i potem powstał, jak feniks. Jednym zabierało to więcej czasu, innym mniej. Nie wiem czy dobrym tropem jest poszukiwanie winnych, kopiowanie złych nawyków, promowanie wynaturzeń edukacyjnych. Zachowanie zdrowego rozsądku zdaje się najlepszym rozwiązaniem. A zacznijmy od siebie.
      Czy Tato Jędrka powinien odrabiać ze swoim synem lekcje?
      Tylko w razie konieczności. Jeżeli zadania są zbyt skomplikowane Jędrek ma prawo zapytać nauczyciela, poprosić o wytłumaczenie, przesunięcie terminu ich wykonania. Uczeń klasy trzeciej jest już człowiekiem dosyć samodzielnym. Potrafi zadbać o swoje potrzeby.
      Owszem Jędrek: „nie ma się czego bać, czym przejmować, a oceny w szkole nie są żadną miarą jego wartości”, jednak do takiej nonkonformistycznej odwagi potrzebny jest dojrzały interlokutor, nie dziesięciolatek, który postrzega nauczyciela jako autorytet i jego opinię o swojej pracy, jako miarę prawdziwych dokonań.
      Zadałabym pytanie inaczej: Czy Tato Jędrka wyposażył swojego syna w taki system postrzegania siebie i własnej samooceny, by nie budował swojego wizerunku na systemowej opinii nauczyciela? Innymi słowy czy szkoła jest jedynym problemem Jędrka?
      Nie podoba mi się konfrontacyjny ton kolejnego sformułowania: „Że powinien ze wzruszeniem ramion przyjmować dwóje za brak wypełnionego zeszytu ćwiczeń. I nie ma się czego bać, bo nauczycielka ze swoimi dwójami i ocenami może Jędrkowi i jego tacie skoczyć”.
      Jeżeli skoczna, to i skoczy, ale po co? Dlaczego uczyć Jędrka takiej formy konfrontacji z oceną? Gdzie znajduje się granica lekceważenia? Jest w tym jakaś doza nieporadności, która budzi frustrację. Skąd dziecko ma wiedzieć czy idzie w dobrym kierunku, jeżeli zlekceważy opinie nauczyciela, osoby dorosłej? Jak ma odróżnić tę opinię, z którą powinien się liczyć od tych „do skoczenia”? Czy dobre opinie tez ma lekceważyć?
      Co bym poradziła Tacie Jędrka jeszcze?
      Żeby znalazł wspólne [dobre dla Jędrka] rozwiązanie z nauczycielką swojego syna. Żeby zaproponował rozwiązanie pośrednie, czasowo określone wsparcie Jędrka w trudnościach. Żeby szerzej przyglądał się sytuacji szkolnej swojego dziecka, być może porównał z innymi dziećmi z jego rocznika. Żeby pozwolił nauczycielce na wykazanie się wola współpracy. Żeby dał czas i sobie, i Jędrkowi, i jej.
      Niedobrze jest wystawiać dziecko na konfrontację z systemem [w końcu pytania: dlaczego nie odrobiłeś zadania? dlaczego nie przygotowałeś się do lekcji? – zostaną zadane Jędrkowi, a nie jego rodzicom.
      Nie radziłabym metody uniku [czyt. zabrania dziecka ze szkoły], bo unik rodzi przekonanie, że problem, jeśli się pojawi, trzeba ominąć, a nie rozwiązać. Takie myślenie nie rokuje dobrze ani w szkole, ani nigdzie indziej. Mądrze i bez pośpiechu. Tyle radziłabym Tacie Jędrka.

      • Marzena Żylińska Post author

        @ Merida

        Napisała Pani: „Żeby znalazł wspólne [dobre dla Jędrka] rozwiązanie z nauczycielką swojego syna. … Żeby pozwolił nauczycielce na wykazanie się wola współpracy.”

        Rozmawiał z nią. Nauczycielka powiedziała, że musi zadawać tyle zadań zeszytu ćwiczeń, bo szkole bardzo zależy na wynikach.

        Proponuje Pani również, by tata Jędrka |” szerzej przyglądał się sytuacji szkolnej swojego dziecka, być może porównał z innymi dziećmi z jego rocznika.”

        Zrobił to, porównał. Klasa Jędrka dostawała o wiele więcej zadań niż dzieci z innych klas. Napisałam o tym.

        Napisała też Pani o „wsparciu Jędrka w trudnościach”. Sęk w tym, że Jędrek nie ma trudności z nauką, on ma trudności z mechanicznym wypełnianiem kolejnych, nudnych i schematycznych zadań z zeszytów ćwiczeń.

        I w końcu postuluje Pani, „żeby (tata Jędrka) dał czas i sobie, i Jędrkowi, i jej.”

        Tylko, że dzieci nie mają czasu. każdy stracony miesiąc to niepowetowana strata z punktu widzenia rozwoju mózgu. Każdy miesiąc, który mógł być miesiącem rozwoju dziecięcego potencjału, a stał się miesiącem rosnącej niechęci do szkoły jest niewyobrażalna stratą.

        Ucząc w taki zbiurokratyzowany i sformalizowany sposób niszczymy potencjał dzieci i trwale zrażamy je do nauki. Do szkoły przyszły pełne motywacji i chęci do pracy. Te mechanizmy bardzo łatwo zniszczyć i niezmiernie trudno odbudować.

        • Merida

          Pisząc o „szerszym przyjrzeniu się trudnościom szkolnym swojego dziecka i porównaniu go z innymi z jego rocznika” rozważałam nie tylko ilość zadań [o czym Pani faktycznie pisała]. Być może inne dzieci nie mają trudności w „mechanicznym” rozwiązywaniu zadań i może te zadania wcale nie są nudne i schematyczne. A co jeśli dla innych dzieci są fascynujące? Jeśli taka forma pracy jest dla innych interesująca? Może to kwestia nastawienia?
          A może wtedy pojawia się problem po stronie tych dzieci [rówieśników Jędrka], które jednak z zainteresowaniem wykonują zadania zadane przez Panią?
          Nie wiem. Szukam odpowiedzi. Uważam, że kategoryczne stawianie winy po stronie Pani i szkoły może być krzywdzące.
          Jestem pod wrażeniem Pani zaangażowania i wiary w ideał kształcenia. Trudno nie zgodzić się z Pani argumentami na temat pracy sprzyjającej mózgowi, niemniej opinie, które Pani głosi pozostaną jeszcze przez lata jedynie idealnym wyobrażeniem o edukacji w polskiej szkole. Nie ma – póki co – podstaw formalnych do gruntownych zmian. Sporo jeszcze do zrobienia.
          Żeby nie było wątpliwości – jestem gorącą zwolenniczką niezabijania ciekawości poznawczej w młodych ludziach, tłumienia ich entuzjazmu i tworzenia pól do doświadczania świata. Od dwudziestu lat zadziwiam się potencjałem swoich uczniów, zachwycam ich spojrzeniem na procesy poznawcze i uczymy się od siebie nawzajem. I dajemy sobie czas na spokojne dojrzewanie do zmian. mamy wciąż wrażenie, że czas jest po naszej stronie.

      • „Gdzie znajduje się granica lekceważenia?”
        W tym samym miejscu, w którym została ona przekroczona z drugiej, dysponującej przewagą i przymusem stronę — gdy nauczyciel każe Jędrkowi robić rzeczy, które Jędrek i jego ojciec zgodnie uważają za niewłaściwe. Lekceważenie jest tu najdelikatniejszą formą buntu.

        „Jak ma odróżnić tę opinię, z którą powinien się liczyć od tych „do skoczenia”?”
        To jest właśnie zadanie dla ojca Jędrka, by go nauczył odróżniać sens od bezsensu, dobro od zła, prawdę od fałszu. Bo jak sam widzi, szkoła z pewnością Jędrka tego nie nauczy. I to na nim, rodzicu, sspoczywa odpowiedzialność za wychowanie swojego dziecka — w tym właśnie za nauczenie go rozróżniania sensu od bezsensu i wyrobienie w nim asertywności wobec narzucanych mu bezsensów.

        „unik rodzi przekonanie, że problem, jeśli się pojawi, trzeba ominąć, a nie rozwiązać”
        Widząc zakorkowaną ulicę powinniśmy rozmawiać i wspólnie z innymi kierowcami rozwiązać problem korka przez dyskusję, czy po prostu skręcić w bok i ominąć zakorkowane skrzyżowanie sąsiednimi ulicami?

        „może te zadania wcale nie są nudne i schematyczne.”
        Czy miała Pani kiedyś w ręku zeszyty ćwiczeń do szkoły podstawowej? Wszystko jedno, do którego z podręczników, różnice pomiędzy nimi są nieznaczne. Gwarantuję, że w żadnym z nich nie znajdzie Pani dziesięciu ćwiczeń do jednego tematu, z których warto zrobić więcej, niż jedno. Najczęściej nawet jednego też Pani nie znajdzie.

        • Merida

          No tak, kwesta dialektyki. Przykład z ulicznym zakorkowaniem jest jednak mało przekonujący, bo kierowca podejmuje działanie, nie omija problemu, rozwiązuje go niestandardowo. W tym jest prawdziwy potencjał. Zabranie Jędrka ze szkoły nie jest niestandardowe.
          Niepokoi mnie stawianie jednoznacznej [i jednolitej dla wszystkich] diagnozy szkoły. „Szkoła z pewnością Jędrka tego nie nauczy” – tak jak wielu innych rzeczy również. Wyrwanie procesu edukacji z szeroko pojętej idei współpracy wszystkich jej składników [rodziców – dzieci- nauczycieli – dyrekcji] rodzi głębokie przekonanie o podziałach, o niebezpieczeństwach, o „nas” i „ich”. Co więcej stawia Jędrka i jego ojca w pozycji konfrontacyjnej, nie dyskusyjnej, co – moim zdaniem – znacząco utrudnia dialog. Oczywiście zakładam też wariant, że z pewnymi osobami [tu być może nauczycielami] nie można dyskutować, bo nie przyjmują argumentów, są sfrustrowani, niedouczeni i przestraszeni podstawą i jej realizacją. Kiedy jest się pod ścianą trzeba zrobić unik.
          „Czy miała Pani kiedyś w ręku zeszyty ćwiczeń do szkoły podstawowej?”
          Ano mam je codziennie. Mój syn jest uczniem klasy drugiej SP. Mam to szczęście, że odrabia obowiązkowe zadania szybko, bez znudzenia i trudności. Bez obaw pyta się też swojej Pani, kiedy czegoś nie rozumie. Robi to, co zadane w szkole szybko i zajmuje się pisaniem powieści. To go interesuje. Zresztą wiele innych rzeczy również i na wszystkie ma czas. Nie zachwycają mnie zadania, które są w zeszycie ćwiczeń, ale nie pomyślałam, że można o nie kruszyć kopie i zakładać „skoczność Pani”. Nasza Pani jest bardzo mądrą kobietą, rozmawia z nami, słucha naszych [rodziców i dzieci] uwag, szuka rozwiązań, do niczego nie zmusza, niczego nie nakazuje, proponuje zabawę metrem krawieckim przy nauce tabliczki mnożenia, zachęca do eksperymentów z sadzeniem roślin, pokazuje kryształki soli wyhodowane na sznureczku. Uczy z pasją, budzi pasję, wyławia talenty, przygląda się trudnościom i szuka rozwiązań. Tak mamy to szczęście, że nie zabiła w naszym chłopczyku radości poznania. Zapewne rozważałabym inne opcje, gdyby było inaczej.
          Póki co nie muszę.

          • Róża

            Problem polega na tym, że nauczycielka Jędrka nie budzi zainteresowań, tylko je zabija. Nie pomaga, tylko wymaga. I nie słucha rodziców ani dzieci, co opisała już Marzena. Ty na szczęście swoje i swojego dziecka nie masz takich problemów, ale to nie znaczy, że one nie istnieją albo że ich rozwiązania są proste i oczywiste. Czasem prościej jest problem ominąć niż walić głową w mur. A szkoła jako taka uczy niewiele – tam się realizuje program. Czasem zdarzają się wyjątkowi nauczyciele, ale to nie jest norma niestety.

          • Niestandardowo?
            Chce Pani powiedzieć, że omijający korek kierowcy to drobna, innowacyjna, niestandardowa mniejszość, a dominujący standard, to wyjście z samochodu i wydyskutowanie możliwych sposobów wspólnego sposobu rozwiązania problemu korka z innymi kierowcami?

            Cóż takiego niestandardowego jest w ominięciu korka???

            „Wyrwanie procesu edukacji z szeroko pojętej idei współpracy wszystkich jej składników [rodziców – dzieci- nauczycieli – dyrekcji] rodzi głębokie przekonanie o podziałach”
            To nie jest „wyrwanie” a brak udawania, że kiedykolwiek ta współpraca miała miejsce. Kiedy? W Prusach początku XIX wieku? Przed wojną? Za komuny?
            Od dwustu lat szkoła jest elementem państwowego przymusu, opartego nie na współpracy, ale na posłuszeństwie poddanych — chyba ostatnim, jaki po zniesieniu poboru do wojska uchował się w dzisiejszym świecie.

            „Co więcej stawia Jędrka i jego ojca w pozycji konfrontacyjnej, nie dyskusyjnej, co – moim zdaniem – znacząco utrudnia dialog”
            Tak. Decyzja polskiego rządu o nieoddawaniu Gdańska postawiła Polskę w pozycji konfrontacyjnej i zamknęła pole do dialogu w monachijskim stylu. Ale my dziś już wiemy, że to dialog jest wartością ponad wszystko inne!

            Na czym polega zabawa metrem krawieckim przy tabliczce mnożenia?

  2. Robert Raczyński

    A ja tacie Jędrka poradziłbym jeszcze inne wyjście, bo jestem mniej skłonny do wylewania dziecka z kąpielą. Niestety, nadal wiązać się to będzie z przejrzeniem Jędrkowych zeszytów po 18-tej, ale z pewnością mniej czasochłonnym. Proponowałbym, żeby rodzic, znając swoje dziecko, sam wybierał te zadania i ćwiczenia z całej ich masy, które uzna za potrzebne/ciekawe. Uczę w gimnazjum, więc zadając prace domowe polegam już na własnej opinii uczniów (sami wybierają te ćwiczenia, które nie obrażają ich inteligencji), w trzeciej klasie podstawówki, lekki nadzór rodziców wydaje mi się jeszcze wskazany. Zakładam, że nauczycielka odpowiednio uprzedzona nie powinna mieć nic przeciw, chyba że rzeczywiście ilość zadań jest dla niej ważniejsza od efektów…
    Jest ogólnie wiadome, że zeszyty ćwiczeń są szkolnym fetyszem, nie oszukujmy się jednak – gdyby w ogóle z nich zrezygnować, przyniosłoby to wiele szkody (przynajmniej na moim przedmiocie, ćwiczenia skłaniają do kontaktu z materiałem między zajęciami), bo m.in powinny wyrabiać umiejętność selekcji materiału i gospodarowania swoim czasem (ja zakładam 15-20 minutowy, świadomy kontakt z przedmiotem między lekcjami). Jestem zobligowany do ich sprawdzania, staram się jednak nie czepiać ich ilości. Ważne jest myślenie, zastosowanie zdobytej wiedzy – nie widzę sensu w mechanicznym uzupełnianiu prostszych ćwiczeń, skoro dzieciak radzi sobie z trudniejszymi.

    • „Proponowałbym, żeby rodzic, znając swoje dziecko, sam wybierał te zadania i ćwiczenia z całej ich masy, które uzna za potrzebne/ciekawe.”
      Ależ oczywiście! Mam głębokie przekonanie, że nasze recepty nie różnią się ani trochę skutkiem, a jedynie nakładem pracy rodzica. Zrób eksperyment, weź do ręki zeszyt ćwiczeń do matematyki dla klasy III podstawówki (dowolnego programu) i znajdź tam choć jedno ćwiczenie, które uznasz za potrzebne/ciekawe.
      Będę Ci dozgonnie zobowiązany za zacytowanie go w całości i z podaniem podręcznika, bo ja, od kiedy zdarza mi się przeglądać szkolne podręczniki i zeszyty ćwiczeń, nie znalazłem ani jednego takiego.

      „Jest ogólnie wiadome, że zeszyty ćwiczeń są szkolnym fetyszem, nie oszukujmy się jednak – gdyby w ogóle z nich zrezygnować, przyniosłoby to wiele szkody”
      Naprawdę? W czasach naszego dzieciństwa zeszyty ćwiczeń ani karty pracy nie były znane. Podobnie jak kolorowanki z drwalem. Nawet szlaczki rysowało się w „zeszycie w trzy linie”, a nie w „zeszycie ćwiczeń”, a kolorowe rysunki robiło na gładkim papierze.
      Czy naprawdę sądzisz, że nasze pokolenie jest gorzej wykształcone od dzisiejszego?

      Gdyby zrezygnować z kart pracy i zeszytów ćwiczeń, to sądzę, że straciliby na tym wyłącznie ich wydawcy, autorzy, recenzenci i metodycy, tudzież ci nauczyciele, dla których stanowią one wyjątkowo wygodną protezę własnej inwencji.

      • Robert Raczyński

        Niestety, moje doświadczenia dotyczą w większości angielskiego – tu z reguły, obok sieczki i łopatologii, można znaleźć coś sensownego. Nie spodziewam się może jakichś nadzwyczajnych wyzwań intelektualnych, ale też nie przeceniam wyzwań stawianych na co dzień moim uczniom (na ogół jestem przerażony i zażenowany ich „wyrobioną” bezradnością wobec miernoty oferowanej przez podręczniki). Jestem zadowolony, jeśli uda mi się wyrobić w nich właśnie nawyk sięgania po „przedmiot” między lekcjami – to całkiem dużo, biorąc pod uwagę poziom ogólny. Muszę brać pod uwagę poziom intelektualny – dla większości moich uczniów (tak zostali zaprogramowani od przedszkola) „uzupełnianki” są szczytem możliwości. Żeby zaproponować coś innego, muszę stoczyć bój (nie zawsze zwycięski) o rozumienie wykonywanych czynności – według słów Kisiela – muszę mozolnie odkręcać to, co szkoła już w dzieci wpoiła: automatyzm, sztampowość myślenia i poczucie bezsensu robienia czegokolwiek. Każdy rok zaczynam od „oglądania” z uczniami podręcznika (one bywają przemyślne w swej głupocie), staram się pokazać im, jak z nich korzystać, radzić sobie z treścią ukrytą wśród metrów kwadratowych fotografii i innych „przeszkadzajek”, i widzieć związek między książką, a zeszytem ćwiczeń. To orka na ugorze, bo ludzi skutecznie odzwyczaja się od widzenia jakichkolwiek związków i odniesień – oni są autentycznie zaskoczeni, że takie związki istnieją (przypominam ci, że na „jakiś” podręcznik jestem skazany – nie wolno mi otwarcie powiedzieć, że będę korzystał z ich kompilacji lub w ogóle polegał tylko na własnych materiałach (plan wynikowy i ta wieczna obawa przed uczniowskim zagubieniem w „materiale”!). Następnie przychodzi etap rozumienia poleceń i w ogóle „czytania ze zrozumieniem” (nie cierpię tego neologizmu) – tępię to, co nauczyli się robić automatem, tam, gdzie polecenia były sztampowe, zawsze „bezpiecznie” takie same i po polsku. Gdzieś po roku, zaczynam zdawać się na ćwiczenia, które sami wybierają – to spore ryzyko, bo oczywistym jest, że część z nich wybierze płytką łatwiznę. Wprowadziłem jednak zasadę, że „nie trzeba robić ćwiczeń oczywistych i tych, które nie stanowią wyzwania” i wyrywkowo sprawdzam, czy rzeczywiście tak postępują (w 30% nie).
        Kiedy czytam o problemach Jędrka i jemu podobnych, dochodzę do wniosku, że największym problemem nauczycieli w tym kraju jest odklejenie się wykonania „planu trzyletniego” – przymusu „zrobienia” podręcznika od deski do deski i złudzenia, że w ten sposób nauczą wszystkich wszystkiego. No, ale tego złudzenia nabierają ucząc się metodyki i tego etosu szamaństwa, którym przesiąknięta jest pedagogika…

      • Wydaje mi się, że idea „zeszytów ćwiczeń” pojawiła się właśnie przy okazji dydaktyki języków obcych — przynajmniej ja je tam widziałem najdawniej: w kursach angielskiego British Council w latach 1970′. Nie kłócę się co do sensu ich stosowania na tym polu. Przeniesienie ich na inne dziedziny (matematykę i przyrodę miałem nie raz w ręku) to jednak koszmarne nieporozumienie. Kolejna pedagogika cargo cult. Widzieliśmy, że coś się sprawdziło w kursach angielskiego British Council, to będziemy to naśladować w nauczaniu matematyki w szkole, a jeśli tylko z wiarą i uporem ją tam będziemy stosować, to samolot przyleci i rozładuje cargo. I nic nas to nie zraża, że przez czterdzieści lat nie przyleciał, choć nasza bambusowa wieża kontroli lotów jest przecież cały czas doskonalona.
        Inna rzecz, że — jak już wyszło przy okazji czytanek — podręczniki i materiały dydaktyczne do angielskiego to zupełnie inna bajka niż cała reszta — choćby dlatego, że służą nie tylko w szkole, ale również w komercyjnej edukacji dobrowolnej. A szkolnego podręcznika do matematyki, czy elementarza, nie używa nikt poza systemem szkolnym.

        Zeszyty ćwiczeń z matematyki, to wyłącznie kolejne wariacje i powtarzanie w kółko po setki razy tego samego. Nawet, jeśli jakieś pojedyncze zadanie, w oderwaniu od reszty, można uznać za sensowne, to ten sens traci natychmiast przez kontekst powielenia go dziesiątki razy w kosmetycznie tylko zmienionej formie. Jeśli na lekcji zrobili pięć takich ćwiczeń, to i tak już o cztery za dużo. Robienie choćby jednego więcej w domu wyłącznie szkodzi. I obrzydza — bo jak nawet Marzena zauważyła, nie chodzi tu o to, że jakieś zagadnienia są zbyt trudne, ale o to, że są zbyt nudne. Powtarzanie nudnej rzeczy kolejne razy nie tylko nie powoduje, że stanie się ciekawa, ale pogłębia obrzydzenie i znudzenie.
        By być uczciwym, to nie przyszło z „zeszytami ćwiczeń”. 40 czy 100 lat temu były w tych podręcznikach całe rozdziały ze sztampowymi, niemal identycznymi zadaniami, które wtedy były zadawane do domu w liczbie również powodującej u większości zmuszanych do tego dzieci trwałą alergię do matematyki. Do domu wtedy zadawane były „słupki”.

        „na „jakiś” podręcznik jestem skazany – nie wolno mi otwarcie powiedzieć, że będę korzystał z ich kompilacji lub w ogóle polegał tylko na własnych materiałach”
        No właśnie! Nie mając przymusu korzystania z podręcznika, pewnie opierałbyś się wyłącznie na własnych materiałach. W pozaszkolnej edukacji nie ma takiego przymusu i jeśli potrzebne jest jakieś zadanie do dania dzieciom do rozwiązania, to stokroć łatwiej je wymyśleć ad hoc, albo wybrać z zapamiętanej kolekcji tych, na jakie przez lata się natknęliśmy, niż przekopywać podręczniki szkolne i zeszyty ćwiczeń w próżnej najczęściej nadziei znalezienia perełki w stosie łajna. Zadania w większych ilościach to tylko dla znacznie starszych od Jędrka, którzy świadomie przygotowują się do konkursów i olimpiad albo studiów na siłowych kierunkach (e.g. Politechnika). Ale nawet wtedy to nie są zadania ze szkolnego podręcznika.
        Zapętlamy się więc: metodycznym sensem używania zeszytów ćwiczeń w szkole jest to, że nadzór metodyczny każe ich używać. W ramach uzupełniania namów tych ambitniejszych do czytania „Catch 22” Hellera…

      • Robert Raczyński

        „Widzieliśmy, że coś się sprawdziło w kursach angielskiego British Council, to będziemy to naśladować w nauczaniu matematyki…” – absolutnie! To wynik zachłyśnięcia się szamanów ideą CLT. Niestety szamanom umknął jeden drobiazg – potrzeba i wynikająca z niej motywacja, które (w oryginalnej CLT, a nie w jej niezliczonych adaptacjach) były czymś do pozazdroszczenia.

      • Marzena Żylińska Post author

        @ Xawer

        Tak, powinniśmy wrócić do normalnych zeszytów!!! Pisanie swoich własnych zdań jest zawsze bardziej rozwijające niż wpisywanie słówek w kratki lub łączenie elementów. Ale mnie się wydaje, że wielu nauczycieli nie umie już bez nich pracować. A takie uzupełnianki wymagają najpłytszego przetwarzania, które nie pozostawia niemal żadnego śladu w strukturach pamięci.

        • Robert Raczyński

          Dopiero co dostałem op******, bo w trzeciej klasie śmiem nie dyktować notatek…
          Niedawno znowu miałem okazje przeczytać parę „rozprawek” na egzaminach próbnych – czy nikt do ciężkiej, nie widzi co się dzieje? A może tak ma być?

      • Ja w kartach pracy i zeszytach ćwiczeń widzę nie tylko prymitywizm przetwarzania przez ucznia, ale też „uwolnienie” nauczyciela od konieczności jakiegokolwiek własnego wysiłku. Ma gotowca do wypełnienia bez żadnego myślenia. Intelekt zastępowany jest wypełnianiem formularzy po obu stronach katedry — nie tylko uczniowskiej.

        Ale może to i dobrze? Cóż lepiej przygotuje przyszłe kadry urzędnicze, niż wypełnianie kart pracy?

  3. Pytanie postawione przez Marzenę uważam za najważniejsze: co robić ? (co mają robić rodzice Jędrka ?).
    Zacznę od dwóch dygresji.
    1. Czuję, że dużo mówimy jak jest, dlaczego tak jest, jak powinno być, a za mało – co robić, jak robić, od czego zacząć. Mam na myśli również nasz portal i siebie.
    2. Interesująca jest metodologia szukania odpowiedzi na pytanie „co robić ?”. Widzę dwa podejścia. Jedno, polegające na wymyślaniu różnych rozwiązań, czyli „co można by zrobić ?”. Drugie, to szukanie rozwiązań, które już ktoś wprowadził, czyli „co już robiono skutecznie ?”.
    Wydaje mi się, że warto zaczynać od drugiego sposobu. Dlatego napiszę tylko jedną odpowiedź na pytanie Marzeny, opierając się na wydarzeniu sprzed wielu lat. Między uczniami i nauczycielem narastał konflikt. Niektórzy rodzice sygnalizowali na wywiadówkach swoje niezadowolenie z działań nauczyciela. Kilku rodziców spotkało się prywatnie poza szkołą. Omówili obszernie problem i postanowili, że poproszą wychowawcę o spotkanie. Tych kilku rodziców przedstawiło swój punkt widzenia i wysłuchali wychowawcy. Rodzice poprosili wychowawcę aby pilnie zorganizował spotkanie wszystkich rodziców z nauczycielem. Na spotkanie przybyli: nauczyciel, wychowawca i 50% rodziców. Wszyscy zasiedli przy stołach ustawionych w prostokąt, zatem byli skierowani twarzami do siebie. Uzgodniono, że najpierw będą mówić rodzice, po kolei. Po nich swoje stanowisko przedstawił nauczyciel. W kolejnej rundzie każdy przedstawiał swoje propozycje. Następnie odbyła się wymiana poglądów o propozycjach. W podsumowaniu wychowawca zapisał kilka propozycji, które zostały uznane przez wszystkich jako najważniejsze.
    Cały ten proces przyniósł pozytywne skutki.

    Coś takiego proponuję rodzicom Jędrka. Służę zdalną pomocą – jeśli rodzice chcą z niej skorzystać, proszę o kontakt e-mailowy.

  4. Olga

    Szkoła im. Kawalerów Orderu Uśmiechu? Oczywiście, że jest przyzwolenie na takie działania nauczycieli, bo z jednej strony każdy rodzic chce, żeby jego dziecko chodziło do szkoły dość dobrej w rankingu, a z drugiej strony nie przyjmuje do wiadomości, że szkoła publiczna może – i osiaga – taki cel tylko w dwóch przypadkach – albo ma „dobry” rejon (czyli „dobre” dzieci), albo stosuje tresurę od małego. Zapewne ta nauczycielka ma uznanie i dyrekcji (bo pewnie jej dzieci później osiągają sukcesy w konkursach przedmiotowych etc), i większości rodziców (bo ich dzieci osiągają potem sukcesy…). Interes pojedynczego dziecka, które nie nadąża za metodami, jest tu kompletnie nieistotny. Do tego stopnia, że rodzice nie przeniosą dziecka gdzie indziej, choć rejonizacja niby jest, ale inni i tak przenoszą. No ale przecież to dobra szkoła. Tylko widocznie dobra nie dla wszystkich.

    • Marzena Żylińska Post author

      Olga, Wiesław

      W tym właśnie problem, że większość rodziców uważa, że to dobra szkoła i dobra nauczycielka. To jest właśnie zapotrzebowanie na złą szkołę. Problem w tym, że wiele osób nie dostrzega, że ten model nauczania skreśla nie tylko słabsze dzieci, ale również te z ogromnym potencjałem, które jednak nie potrafią, albo nie chcą dostosować się do szkoły opartej na wyścigu szczurów.
      Dlatego trzeba zrobić wszystko, by tłumaczyć, że metody tresury nigdy nie prowadzą do uwolnienia pełnego potencjału uczniów. Pokazują to przykłady różnych przebudzonych szkół, które odchodzą od tresury i stawiają na motywację wewnętrzną. Gdy dzieci są od małego tresowane uczą się dostosowywać do cudzych wymagań, ale bardzo dużo tracą, np. kreatywność. No i mają bardzo negatywny obraz szkoły i negatywne nastawienie do uczenia się.

      Wiesław
      W tym sęk, że inni rodzice boją się poruszyć problem, bo „mają w szkole swoich zakładników”. Tata Jędrka twierdzi, że gdy szkołą kierowała inna pani dyrektor, takich praktyk nie było. Dlatego zatytułowałam ten wpis „Kultura strachu”.
      Sposób jaki opisujesz, to piękny przykład współpracy rodziców z nauczycielem, ale … żeby to się udało, nauczyciel musi być otwarty na dialog.

  5. Róża

    Ja do znudzenia będę powtarzać – w takich sytuacjach najlepsze, co można zrobić, to przejść na ED. Jedynym, ale za to największym problemem jest zwykle praca rodziców – ktoś się przecież dzieckiem musi zająć w czasie, gdy rodzice są w pracy, a dziecko byłoby w szkole i na świetlicy. I to często jest problem nierozwiązywalny niestety, bo i żyć za coś trzeba. Ale z drugiej strony, jeśli tata Jędrka poświęca codziennie tyle godzin na odrabianie lekcji z synem, to i nauka w domu nie powinna sprawić aż takiego problemu (poza oczywistym faktem, że tata po pracy chciałby odpocząć, co bardzo dobrze rozumiem). Ja na naukę mojego syna w wieku podobnym poświęcam od 3 do 5 godzin dziennie (czas łącznie z przerwami, które bywają długie, a i dziecko mam wyjątkowo zdekoncentrowane, więc pewne rzeczy trwają u nas dłużej tylko dlatego, że syn się łatwo i często rozprasza), a w tym liczą się też dwa języki codziennie. Mamy czas na baseny, wycieczki itp. Mamy wolne weekendy i nie mamy prac domowych. Mamy ferie i dni wolne, kiedy potrzebujemy. Dziecko wie i umie znacznie więcej niż rówieśnicy chodzący do szkoły. Jedno, czego nie dopilnowałam na takim poziomie, jak z pewnością zrobiłaby to szkoła, to kaligrafia, ale to jest działanie celowe – póki pisze czytelnie, nie będę marnować czasu na rysowanie idealnie okrągłych kółeczek i prostych laseczek. Do opanowania materiału na poziomie wymaganym przez szkołę na tym etapie dwie godziny nauki dziennie wystarczą w zupełności. Do opanowania oczywiście, nie do wypełnienia wszystkich zakładanych przez panią zeszytów ćwiczeń. Tylko tu niestety rodzi się kolejny problem – dziecko w ED zwykle uczy się dłużej niż to minimum, bo jest zainteresowane tym, co robi i samo chce dowiedzieć się i zrobić więcej. Więc te dwie godziny w rzeczywistości i tak się wydłużą.

    Ja szczerze mówiąc nie wierzę, żeby rodzicom Jędrka udało się zreformować szkołę, w której nawet dyrektor ma w nosie uczniów i ich rodziców, bo wyniki są najważniejsze. Póki system jako całość od takiego podejścia nie odejdzie, nic się nie zmieni. Oczywiście rodzice mogą spróbować, ale kultura strachu opisana przez Marzenę nie wzięła się znikąd, więc Jędrek odczuje ich starania na własnej skórze. Pewnie są szkoły, w których na różne rankingi jest kładziony mniejszy nacisk i pewnie można by poradzić rodzicom Jędrka zmianę szkoły. Tu się zupełnie zgadzam z Xawerem – podejście klient/usługodawca jest jak najbardziej wskazane. Tyle, że z punktu widzenia Jędrka żadne z tych rozwiązań może nie być najlepsze – on w szkole ma swoich kolegów, których musiałby zostawić, a za to w nowej musiałby wejść w nieznaną sobie, a być może zgraną grupę, co z punktu widzenia dziecka może być trudne emocjonalnie. Dzieci przychodzą do szkoły nie tylko (żeby nie powiedzieć głównie nie) po usługi edukacyjne, one tam mają swoje środowisko. Wyrwanie takiego Jędrka z grona kolegów może być zadaniem dla niego bardzo przykrym. Tym bardziej, że nawet jeśli on przeszedłby do ED, to i tak jego koledzy zostaliby w szkole i nie mieliby czasu na spotkania z nim po lekcjach. Który to problem jest mi wyjątkowo dobrze znany.

    Rodzice w takiej sytuacji są postawieni przed bardzo trudnym wyborem i w zasadzie każda decyzja oznacza rezygnację z czegoś, co wydawałoby się oczywiste i niezbywalne. Albo mamy pracę zawodową, życie podporządkowane szkole oraz znerwicowane i zniechęcone dziecko, które ma szansę mieć wielu kolegów, albo dziecko jest w dobrym stanie psychicznym, chociaż nieco osamotnione, ale my niekoniecznie mamy co do garnka włożyć… I bądź tu rodzicu mądry.

  6. Powtarzam też do znudzenia to samo, co Róża…

    Dwa słowa uzupełnienia:

    1. Świetlicowa (przechowalnia na dzieci, gdy się jest w pracy) i socjalizacyjna (dziecko ma kolegów) są rzeczywiście jedynymi funkcjami, jakie szkoła wypełnia. Coraz większej liczbie rodziców jednak udaje się rozwiązać oba te problemy metodą „samopomocy sąsiedzkiej” — skrzyknięcie się kilku takich rodzin, żeby dzieci w dzień bawiły się (bawiły, a nie koniecznie uczyły w systematyczny sposób, tu bardziej o świetlicę chodzi) razem w domu którejś z nich, a wtedy obciążenie opieką zmniejsza się kilkukrotnie, a dzieci mają swoje rówieśnicze środowisko. Przy okazji można wspólnie załatwić jakieś grupowe zajęcia, np. sportowe.

    2. Nakład pracy, podany przez Różę, wydaje mi się trochę przesadzony. No chyba, że wlicza w to czas, jaki soccer mom spędza w korkach, by zawieźć dziecko na trening sportowy 😉 Oczywiście, że z dzieckiem trzeba być, rozmawiać, etc., ale to i tak każdy robi i nie sposób oddzielić tu czasu „poświęcanego na edukację” od czasu „normalnie spędzanego z dzieckiem”. Na zajmowanie się tematami stricte edukacyjnymi, z zamysłem, że to są te „zamiast-lekcje” wystarcza dużo mniej. Godzina dziennie, to aż nadto. Ale, oczywiście, tu Róża to bardzo trafnie punktuje, tak uczone dziecko nabiera rozpędu i samo domaga się większej ilości czasu, poświęcanej mu na rozmowy na poważne tematy. I nie można mu tego odmawiać. Ale w końcu od tego ma rodziców, żeby miało z kim rozmawiać!

    • Róża

      „Nakład pracy, podany przez Różę, wydaje mi się trochę przesadzony.”

      To, Xawery, w dużej mierze zależy od dziecka. Są rzeczy nie do uniknięcia, które zajmują sporo czasu – jak nauka w miarę przyzwoitego pisania, a potem tego pisania trenowanie na przykład. Nietrenowane niestety zanika, a trening jest żmudny, mozolny i znienawidzony przez większość dzieci. Nam w dni, kiedy pisania robię sporo, nauka wydłuża się znacznie, a to sporo, to nie są jakieś długaśne teksty, kilka krótkich zdań syn pisze codziennie. Czytanie, jeśli dziecko ma z tym kłopoty, też może zająć sporo czasu, a też wypadałoby tę umiejętność zdobyć. Angielski, ciągnąc program nauczania. Można zrobić dziecku codziennie po 5 minut, wtedy pewnie nauczy się tyle, ile w szkole 2 razy w tygodniu po 45 minut, tylko po co. Lepiej chyba od razu pociągnąć to trochę dłużej, nawet jeśli tylko co drugi dzień. Ja te dwie godziny liczę średnio i też z przerwami na dziecka zajęcia własne. U mnie akurat jest wydzielony czas na naukę, nazwijmy ją szkolną, bo gdybym rozwijała tylko zainteresowania mojego syna, to przez ostatnie pół roku nie wyszlibyśmy poza temat warszawskiego metra… Akurat moje dziecko wymaga bardzo ustrukturalizowanego podejścia do nauki, co nie znaczy, że wszystkie są takie, i co nie znaczy, że nie mamy czasu na poważne rozmowy i luźniejsze podejście później. Ale to jest właśnie komfort ED, dostosowuje się do dziecka, nie na odwrót i pozwala na modyfikacje w miarę potrzeb.

      Poza tym, jakkolwiek program szkolny nie jest zbyt wymagający, to jednak pewnych rzeczy trzeba dziecko nauczyć, a one mają tendencje do zapominania nawet tych rzeczy, które je zainteresowały. Wielokrotnie ze zdumieniem stwierdzałam, że mój syn był czymś zafascynowany przez miesiąc, wiedzę zdobywał ogromną, dzielił się nią z każdym, kto chciał i nie chciał słuchać, a po dwóch-trzech kolejnych miesiącach nie pamiętał z tematu prawie nic, ewentualnie wiedział, że dzwonią… Miał już inną pasję, tamten głód wiedzy zaspokoił, wiedza została przetrawiona i dalej nie będę już ciągnąć analogii. Oczywiście nie z każdym tematem tak się dzieje, ale nie da się ukryć, że powtórki są niezbędne. I na to ten czas też jest potrzebny, w końcu nie po to uczę go w domu, żeby stosować metodę 3xZ. Docelowo chciałabym, żeby wyrósł z niego wykształcony człowiek, wykształcony w sensie przedwojennym, a nie człowiek z nic nie wartym papierkiem jakiejś podrzędnej uczelni. A przynajmniej chciałabym mu taką potrzebę zaszczepić.

      Wracając do Jędrka – hipotetycznie przyjmijmy, że jego rodzice na ED się zdecydują. Jeśli oboje pracują zawodowo, to siłą rzeczy czasu dla syna maja niewiele i wydzielenie jakiejś jego ilości na edukację wydaje się być rozsądnym podejściem, przynajmniej z początku. Żeby zobaczyli sami, ile rzeczywiście ich syn potrzebuje na opanowanie tego, co cesarskie. Potem sobie to ustalą według swoich potrzeb. Jednak co by nie było, zawsze będą mieli czasu znacznie więcej niż teraz. I o to mi w tych dwóch godzinach chodziło, niechby nawet Jędrek uczył się tylko materiału ze szkoły dzień w dzień przez bite dwie.

    • Oczywiście, że ten potrzebny nakład pracy bardzo zależy od dziecka. A też i od rodziców i przyjętego przez nich stylu. Ten wątek wystartował od sytuacji dziesięciolatka, kiedy dziecko już umie na tyle dobrze czytać, że nie trzeba przy nim siedzieć, gdy sam czyta sobie książkę. Te najbardziej czasochłonne dla Róży zagadnienia czytania i pisania mamy już dawno za sobą. Pełna racja natomiast, że uczenie angielskiego jest dość czasochłonne. Choć tu w znanych mi przypadkach angielskiego rodzice nie uczyli sami, ale posyłali dzieci na jakieś lekcje — więc ja języków nie liczyłem.

      Z tematu warszawskiego metra można łatwo wyciągnąć tyle zagadnień z matematyki, fizyki, techniki, że spokojnie wystarczyłoby na pół roku…

    • Robert Raczyński

      Wydaje mi się, że oboje z Różą nieco upraszczacie sprawę. Wszystko, co słyszę o ED zdaje się dotyczyć jedynie dzieci uzdolnionych, ciekawych świata, których nie dotyczą bolączki powszechne w szkole. A co z dziećmi, które mają problemy, deficyty lub też wolą bawić się klockami właśnie wtedy, kiedy mama wygospodarowała pół godziny między jednym pół etatu a drugim, jedną ręką kartkując materiały, a drugą mieszając zupę? Czy jesteście pewni, że 2 godziny załatwią sprawę? O ile jestem pewien, że ktoś przeciętnie zdolny jest w stanie poradzić sobie z materiałem szkolnym poświęcając mu nieporównywalnie mniej czasu niż szkoła, o tyle martwi mnie przedstawianie edukacji domowej jako intelektualnej przygody, czegoś niemal oczywistego i pewnego. Ono oczywiście może takie być, ale z licznymi zastrzeżeniami i nie powinno być decyzją podjętą ad hoc, na fali gniewu na szkołę. Jeśli dziś pracuję 10 godzin dziennie i ze znużeniem zmuszam się by przekartkować zeszyty swojego dziecka, to dlaczego miałoby to się zmienić z chwilą podjęcia decyzji o ED? Czy doba wydłuży się, tylko dlatego, że dziś wydaje mi się, że podołam? Czy mogę zagwarantować dziecku konsekwencję? Co będzie, jeśli za pół roku okaże się, że nie daję rady?
      To zdecydowanie rozwiązanie dla rodzin, w których byt codzienny zapewnia jedno z rodziców. O pewnego rodzaju przymiotach charakteru i, co tu dużo kryć, umiejętnościach nie wspomnę…

      • Paweł Kasprzak

        Też mi się zdaje, że to uproszczenie, ale tylko lekkie w sprawie tych 2 godzin dziennie. Robert, ja z całą pewnością nie pamiętam, żeby w mojej własnej szkole zdarzyły mi się kiedykolwiek dwie lekcje w ciągu dnia, które mnie zdołały zaangażować – wszystko jedno przemocą, czy czymś intrygującym, choć to drugie oczywiście nie zdarzało się niemal wcale. To samo dotyczy wszystkich znanych mi szkół. 2 godziny to strasznie dużo przy założeniu jakiejś systematyczności.

        To samo dotyczy również dzieci z rozmaitymi deficytami, pomijając ten problem, że niektóre z deficytów wymagają czasu na rozmaitego rodzaju terapie, co potrafi trwać dłużej.

        Natomiast rzeczywiście, jeśli posłuchać rodziców w edukacji domowej, to ich relacje są niemal wyłącznie właśnie takie. To jest efekt iluś rzeczy równocześnie, w tym takiej, że jeśli kupisz drogi samochód, często uznajesz, że ta właśnie marka jest najlepsza na świecie i o jej wadach nie mówisz nigdy. Efektywność w ED istnieje jednak rzeczywiście – te dzieci mają mnóstwo czasu na rzeczy rozmaite i „realizacja podstawy” nie stanowi dla nich po pierwsze żadnego problemu, po drugie angażuje raczej margines ich uwagi. To jest oczywiście skutek relacji 1 na 1, które są bardziej efektywne, skutek szybko rosnącej samodzielności dziecka, która jest efektywna jeszcze bardziej itd.

        Wspominasz o umiejętnościach rodziców, które są potrzebne, i tu już jest gorzej. Ze zgrozą obserwuję np. rodziców angażujących dzieci w rozmaite kursy online. Oglądam je i one budzą u mnie sprzeciw – wymieniałem już tu ileś przykładów. Chwalone powszechnie zasoby Khana, tworzące prawdopodobnie rzeczywiście jeden z najlepszych zbiorów tego rodzaju, zawierają całe mnóstwo typowo podręcznikowych ujęć, w których dzieci ćwiczą np. stechiometryczne zadania z chemii, nie mając pojęcia i nie zadając pytań, np. skąd wiadomo, że tym czymś, czego wydzieliło się 25 g jest dwutlenek węgla, a nie nic innego. Rodzice wpadają w zachwyt widząc zaangażowanie dziecka w mnóstwo podobnych sytuacji, które mnie akurat by zaniepokoiły, bo to są zajęcia strasznie bezmyślne.

        Problem jest oczywiście o wiele ogólniejszy. Kiedy gdzieś tu wspominałeś z irytacją o rozprawkach uczniowskich, z których wyziera analfabetyzm, pytając, czy nikt tego nie widzi, ja w tym widzę nie tyle nawet ruinę poziomu szkoły, ale tę nieszczęsną kulturę mądrości z PowerPointa itd. Owe 2 godziny natomiast oglądane znów z tej akurat perspektywy… No, trzeba by było popytać bardziej dociekliwie. Jeśli te dzieci rosną na inteligentów – a to wynika z pełnych satysfakcji relacji – to pytaniem jest np., czy te dwie godziny zawierają np. lektury literatury pięknej, czy ona się może zalicza do rozrywki. Obawiam się, że to się w ogóle nie liczy. Mam bardzo poważne obawy, że ED niezwykle często realizuje tę samą kulturę bryków, uproszczeń, kulturę 2.0, mówiąc w skrócie, którą widać wszędzie wkoło. Rzecz jasna generalizacje są tu nawet bardziej ryzykowne niż gdzie indziej, ponieważ danych brak. Co również trzeba podkreślić – wygląda na to, że najgorsze przypadki ED są zdecydowanie lepsze od dobrej szkoły „zwykłej” itd.

        • „popytać bardziej dociekliwie….czy te dwie godziny zawierają np. lektury literatury pięknej”
          Oczywiście, że nie zawierają! Poza najmłodszymi dziećmi, którym cała Polska czyta. Niemal każdy dziesięciolatek czyta sam. Zagadnienie „dwóch godzin” dotyczy czasu, spędzanego przez rodzica na działaniach czysto edukacyjnych, a nie czasu spędzanego przez dziecko na mnóstwie rozwijających czynności (jak czytanie książek albo budowanie z klocków struktur geometrycznych), ani też nie czasu, spędzanego z dzieckiem na normalnym życiu rodzinnym inteligenckiej rodziny.
          Nie róbmy z edukacji domowej wizji Caspara Hausera, do którego ktoś schodzi na dwie godziny dziennie, by go edukować, a potem na następne 22h wyłącza światło w jego piwnicy.

        • Paweł Kasprzak

          Nikt tego tak nie traktuje, a już rodzice ED najmniej. Tu wiadomo dobrze, że samodzielna aktywność dziecka liczy się najbardziej, przynajmniej jako cel, kiedy dziecko jest jeszcze maluchem. Problem nie na wyłączaniu światła polega. W samodzielnej aktywności dziecka w ED (i gdzie indziej też, jeśli gdzie indziej jest miejsce na samodzielną aktywność) zakłada się bardfzo słusznie, że dziecko eksploruje świat samodzielnie i w ten sposób się uczy. Oczywiście rodzic, tutor, ktokolwiek w tym uczestniczy, powinien jakoś tu reagować. Kwestia wyborów, stylu i filozofii — na ile silne są te reakcje. Pytanie jest, czego chcą rodzice, skąd się bierze ich satysfakcja, skoro ona często dotyczy faktu, że dziecko właśnie samodzielnie i z własnej woli trzasnęło 200 zadań stechiometrycznych i w związku z tym z chemii jest mistrzem. To oczywiście dlatego napisałem, że problem jest ogólniejszy.

          Jasne jest również to, że zakładać, że lepiej od niefachowych rodziców zajmą się tym fachowi szkolni eksperci, jest — jak dość dobrze widać — szaleństwem. Gdyby jednak chcieć z tym coś robić, to pytanie jest gdzie mianowicie i czy w szkole, czy może raczej poza nią. Ja wciąż uważam, że poza.

        • O Casparze Hauserze to skomentowałem nie dlatego, że rodzice z ED tak to traktują, ale że tak się to traktuje w zewnętrznych opiniach, zwłaszcza wychodzących ze środowiska szkoły. To filozofia „dziecko uczy się WYŁĄCZNIE wtedy, gdy aktywnie je nauczamy”, co zupełnie nie jest prawdą, a już zupełnym absurdem w odniesieniu do takich elementów edukacji, jak czytanie literatury pięknej. To tylko szkolni nauczyciele mają podejście „lektura nie przerobiona na lekcji to znaczy lektura nie przeczytana”.

          Rodzice powinni jakoś wpływać na wybór lektur dziecka, podsuwać mu pewne książki, a do innych zniechęcać, ale chodziło mi wyłącznie o to, że z książką zostawia się dziecko, a ono ją samo czyta wtedy, gdy my jesteśmy w pracy i ten proces czytania literatury nie obciąża nas czasowo ani trochę.

          W pełni podzielam Twoje uwagi w temacie „200 zadań stechiometrycznych”. Tu jednak mamy czystą sytuację niemożliwości przegrania — nawet najgorsze podejście rodziców ED w tej mierze (choć w Twojej i mojej opinii częste) nie jest gorsze od podejścia szkoły. I tak lepiej, żeby te 200 zadań ze stechiometrii rozwiązywało w domu z materiałów, jakie rodzice sami mu znaleźli, niż w szkole i odrabiając lekcje w zeszycie ćwiczeń.

          • Paweł Kasprzak

            Oczywiście, że lepiej stechiometria w ED niż w szkole, jasne.

          • Robert Raczyński

            To, że lepiej, to bez dwóch zdań. Ja mam wątpliwości co do pewnej „systematyczności” pracy z dzieckiem (no bo jakaś jest konieczna, plus konsekwencja), która z różnych przyczyn może szwankować. No, ale mówię z własnej perspektywy, człowieka niezdolnego zmienić swoje życie (np. uparcie trzymającego się edukacji instytucjonalnej), a co dopiero mającego decydować o „wiedzieć/nie wiedzieć” swojego dziecka. Bałbym się, że któregoś dnia nie wystarczy mi energii – moderacja z tylnego fotela, to wszystko, na co mnie stać, przy założeniu, że od jutra nie przechodzimy wszyscy na praktyczny i intensywny kurs fotosyntezy :).

          • Karolina Żelazowska

            @Robert Raczyński, wspominasz o systematyczności. Czy w tym haśle zamknięte jest „dwie godziny dziennie codziennie”? Czy może byc systematyczność sinusoidalna? Intensywna praca nad projektem, a potem przestrzeń na „dłubanie kijem w błocie” i inne takie ‚nieedukacyjne’ kwestie? 😉

            Piszesz również „Bałbym się, że któregoś dnia nie wystarczy mi energii” – podjęcie decyzji o edukacji domowej nie oznacza przecież, że kupujemy bilet w jedną stronę. Zawsze można do szkoły wrócić. Takie sytuacje, z różnych względów, pojawiają się.

            Pozdrawiam

          • Robert Raczyński

            „Dłubanie kijem w błocie” uważam akurat za bardzo efektywną metodę uczenia się i nauczania :). Gorzej z zachowaniem kształtu sinusoidy…Z reguły wymagamy od dzieci, by były sumienne i systematyczne. Dlaczego z reguły takie nie są? Bo uczą się przede wszystkim przez obserwację, a my tacy, z reguły, nie jesteśmy…
            Bilet powrotny można oczywiście kupić, ale ulgowych tam nie ma…

      • Róża

        Robercie, gwarantuję Ci, że moje dziecko do bezproblemowych i bezdeficytowych nie należy. Więcej, jestem stuprocentowo przekonana, że gdybym puściła syna do szkoły, to miałabym codzienne spotkania z nauczycielem pt. nie uważa, gada, skacze, kręci się, przeszkadza, nie wie, co ma robić, zapomina, krzyczy, złości się, nie słucha, pyskuje, wychodzi do łazienki co 10 minut, a potem nie wie, co powinien robić, odmawia wykonywania poleceń. Owszem, jest w pewnych aspektach uzdolniony. Ma fenomenalną pamięć, genialny słuch językowy, błyskawicznie czyta (chociaż się przy tym łatwo rozprasza, więc nie lubi), w zasadzie nie robi błędów ortograficznych w żadnym z trzech języków, w których pisze, ma pewne uzdolnienia matematyczne, chociaż tu też czasem szwankuje, zależy od tematu. Typowy Asperger. Uczenie go nawet w domu to czasem orka na ugorze. Najczęściej chce się bawić, wtedy kiedy jest czas na lekcje, uczepiony jednego tematu nie daje się od niego oderwać i muszę się czasem porządnie namęczyć, zanim skłonię go do zajęcia się czymś innym niż np. metro. Czasem go po prostu zmuszam i to też nie jest taka zła metoda – paroma rzeczami się dzięki temu zainteresował i jeszcze mi dziękował, bo inaczej nigdy by się takich ciekawych rzeczy nie dowiedział. A czasem wszystko idzie jak po maśle. Sam chętnie przychodzi, współpracuje, ma milion pomysłów czego i jak się pouczyć. W szkole, do której jest zapisany, takich dzieci jest więcej. Nietypowych, z deficytami, niepełnosprawnych. Ale są i te zwyczajne, których rodzice po prostu wybrali taki model życia. Ja akurat podjęłam decyzję o ED, zanim problemy mojego syna ujawniły się wyraźnie i gdyby był zupełnie przeciętnym dzieckiem, też uczyłabym go w domu. Ale dla wielu rodzin to w ogóle jest jedyna opcja. Tylko one się zwykle nie chwalą sukcesami i nie dzielą kłopotami i stąd między innymi ten zdeformowany obraz ED.

        Wbrew pozorom ED to nie jest sielanka i ciągła radosna przygoda intelektualna. To jest ciężka praca i dla rodzica, i dla dziecka. Ja też często jedną ręką mieszam zupę, a drugą odkurzam. Ponieważ pracuje tylko mąż, nie spędzamy wakacji nie wiadomo gdzie, dobrze jest jak co drugi rok wyrwiemy się gdzieś w Polskę na 10 dni. Garderobę wymieniamy, jak już naprawdę nie ma wyjścia. Ale uznaliśmy, że zyski przewyższają koszty. Przede wszystkim dlatego, że ten czas na edukację dziecka poświęcilibyśmy i tak, jak rodzina Jędrka, a teraz przynajmniej poświęcamy go z sensem.

        Co do konsekwencji – ja akurat nie jestem wytrwała w ogóle, też nie wiedziałam, czy dam radę i czasem faktycznie mam dość. Jak wszyscy rodzice ED. Ale to jest odpowiedzialność takiego kalibru, że człowiek się mobilizuje mimo wszystko. Poza tym to zwyczajnie wciąga. Ja mam na co dzień to, co większość mam ma przez pierwszy rok życia dziecka – ciągłą obserwację rozwoju, a to zwyczajnie daje satysfakcję.

        ED rzeczywiście jest na ogół przedstawiana przez zaangażowane w nią osoby w przesadnie pozytywnym świetle, jakby żadnych kłopotów z nią nie było i jakby nie miała wad. Nie umiem powiedzieć, czemu tak się dzieje. Może dlatego że wady rzeczywiste i wydumane znają wszyscy i większość rozmów zaczyna się od ich wyliczenia i udowodnienia rodzicom ED, jaką to krzywdę robią własnym dzieciom. I to jest forma obrony. Udowodnienia sobie i innym, że decyzja była słuszna. A może dlatego że w sumie to jest jak z porodem – było ciężko, ale efekty są takie, że się już tego trudu nie pamięta.

        • Karolina Żelazowska

          @Róża,
          „ED rzeczywiście jest na ogół przedstawiana przez zaangażowane w nią osoby w przesadnie pozytywnym świetle, jakby żadnych kłopotów z nią nie było i jakby nie miała wad. Nie umiem powiedzieć, czemu tak się dzieje. Może (…) jest forma obrony. Udowodnienia sobie i innym, że decyzja była słuszna. A może dlatego że w sumie to jest jak z porodem – było ciężko, ale efekty są takie, że się już tego trudu nie pamięta”

          Zwróciłam szczególną uwagę na ten fragment, jakby wyjęty z moich myśli. Zastanawia mnie ten fenomen wyłącznie pozytywnych wypowiedzi na temat ED.
          Sama staram się zachować umiar, choć rzeczywiście… to jest jak z porodem;-)
          Pozdrawiam serdecznie
          Pozdrawiam

          • Róża

            Karolino, bo w sumie ile można udowadniać, że się nie jest wielbłądem… Ja dzisiaj znowu miałam wątpliwą przyjemność tłumaczyć koleżance, która zna mojego syna od lat, ale właśnie przedyskutowała temat z naszą kosmetyczką, że nie, moje dziecko nie jest odizolowane od ludzi i zdziczałe, umie się zachować, potrafi rozwiązywać konflikty tak samo, jak szkolni rówieśnicy, tak, umiem wystarczająco dużo, żeby go sama uczyć, a jak nie będę już umieć, to znajdę kogoś sensownego ze stosowną wiedzą, nie, nie dostaję małpiego rozumu od ciągłego siedzenia z własnym dzieckiem. Nikt jeszcze nigdy nie spytał mnie o plusy tej sytuacji. I to mnie zastanawia. I nie wiem, czy to dlatego, że ludziom nie przychodzi do głowy, że mogą jakieś być, czy też są dla nich tak oczywiste, że boją się usłyszeć potwierdzenie z mojej strony, bo wtedy będą musieli sami przed sobą przyznać, że mogliby zrobić coś więcej dla swoich dzieci, ale to będzie wymagać dużych zmian, poświęceń i rezygnacji z dotychczasowego sposobu życia.

            Mi się już szczerze mówiąc nie chce tłumaczyć w kółko tego samego, tym bardziej, że minusy, które ja widzę, nie do końca pokrywają się z tymi powszechnymi, a plusów jest multum i codziennie nowe.

          • Robert Raczyński

            „… bo wtedy będą musieli sami przed sobą przyznać, że mogliby zrobić coś więcej dla swoich dzieci, ale to będzie wymagać dużych zmian, poświęceń i rezygnacji z dotychczasowego sposobu życia.” – Różo, to jest właśnie to, co ludzie lubią najbardziej: usprawiedliwiać siebie przeciwnościami losu. To takie… ludzkie. Zawsze lepiej jest mieć pretensje do innych, do szkoły, do nauczyciela, do dziecka wreszcie… Ja mówię otwarcie, przy mojej konstrukcji psychicznej i trybie pracy, nie dałbym rady. Tym bardziej szanuję ludzi, których stać na ten wysiłek.

          • Róża

            Robercie, ja bardzo szanuję ludzi, którzy szczerze potrafią powiedzieć, że jakieś plusy widzą, ale nie wchodzą w to z takich czy innych powodów. Choćby konstrukcji psychicznej. Natomiast nie lubię osób, które wieszają na mnie psy, nie mając na ten temat żadnej wiedzy poza tą z telewizji i superexpresu, a z takimi spotykam się najczęściej. No, jeszcze czasem mam do czynienia z politowaniem, parę lat się dziewczyna pomęczy, dziecko zmarnuje, to zobaczy, jaką głupotę robi, co ja jej będę tłumaczyć…

            Swoją drogą zauważyłam ciekawe zjawisko – dość często to właśnie od nauczycieli (niekoniecznie czynnych zawodowo) słyszę, że psychicznie się do tego nie nadają albo że własnych dzieci nie mogliby uczyć, cudze to co innego. Zastanawia mnie, skąd bierze się takie podejście wśród osób, które jednak z nauczania żyją. Pytanie nie jest zjadliwe, szczerze mnie to fascynuje.

          • Robert Raczyński

            Od dłuższej chwili zastanawiam się nad kwestią, którą poruszyłaś – to rzeczywiście bardzo interesujące i znamienne spostrzeżenie. Widzę tu dwa czynniki, które można brać pod uwagę.
            Pierwszy, to typowa tendencja profesjonalistów do dystansowania się do przedmiotu swojej działalności. Znowu analogia nieco na wyrost, lekarze na ogół unikają leczenia członków rodziny. Jeśli chodzi o lekarskie skojarzenia, to chyba bliższa byłaby temu psychiatria. Nie sądzę, że by psychiatrzy lub choćby psychologowie powinni być sędziami we własnej sprawie…
            Drugi, według mnie ważniejszy, to zrzucenie urzędowej maski wszystkowiedzącego. Od nauczycieli wymaga się by zawsze mieli receptę na wszystkie problemy edukacyjne. Większość z nich zaczyna wchodzić w tę rolę i, „wspomagana” pedagogiczną propagandą, wierzyć w swoją nieomylność. W domu przychodzi otrzeźwienie i refleksja, że większość metodologicznych bajek można sobie w buty włożyć, bo raptem okazuje się, że ten zawód nie polega na metodologii ze szkoleń, ale indywidualnej umiejętności bycia z drugim człowieka i zdrowym oportunizmie – rzeczach niemożliwych do masowej implementacji. Fachowcy od wszystkiego zostają nagle skonfrontowani z rzeczywistością, do której na dodatek, siłą rzeczy, muszą mieć stosunek emocjonalny. Znajdowanie rozwiązań dla obcych jest dużo łatwiejsze.

          • Ja bym do tego jeszcze dorzucił dwa czynniki (Robercie, tylko nie bierz żadnego z nich, broń Boże, do siebie!)

            1. Różnica stylu/metodyki. Nauczyciele, nawet jeśli szczerze wierzą, że metodyka, jaką stosują w szkole przystaje do dwudziestoosobowej klasy, pełnej najróżniejszych dzieci, są zazwyczaj świadomi, że ta (jedyna im znana) metodyka nie przystaje ni cholery do edukacji indywidualnej.
            By być uczciwym: i vice versa. Ja bym nie podjął się prowadzenia zajęć dla dwudziestki dzieci na raz. Wykład, kurs, ćwiczenia, etc. dla grupy dorosłych albo dwudziestoletnich studentów: ok, może być, nawet zaryzykowałbym licealną klasę. Ale mam głębokie przekonanie, że moje zajęcia dla grupy dwudziestu 10-latków skończyłyby się katastrofą, choć z jednym, czy (w sprzyjających warunkach, gdy mają wspólne zainteresowania) kilkoma, wychodzi to całkiem nieźle.

            2. Poczucie odpowiedzialności w połączeniu z hipokryzją. To dość bliski czynnik temu drugiemu u Roberta.
            Belfrzy, którzy już dawno wyparli refleksję o skutkach, jakie ich praca wywołuje w dzieciach, które mielą zawodowo i realizują na nich program, tudzież inne zalecenia metodyczne, nie potrafią wyprzeć z siebie tej odpowiedzialności, gdy chodzi o ich własne dzieci.
            Czego by złego nie mówić o nauczycielach, brak im jednak aż takiego zaufania do urzędowej zwierzchności, jakie do boskiej mieli Abraham, czy Agamemnon. Ogłupiać cudze dzieci (a uczyć sensownie nie potrafią) za pensję, mając podbudowę moralną do tego, dostarczoną przez państwo — tak, świetnie, ale przecież nie własne dziecko!

          • Róża

            No ale wtedy świadomie decydują się na to, że ich dzieci są ogłupiane przez kogoś innego. Aż tak nie wierzą, że znając potrzeby własnego dziecka, są w stanie zapewnić mu lepszy model edukacji? Przecież najlepiej ze wszystkich wiedzą, jak naprawdę funkcjonuje szkoła i nauczyciele w niej pracujący. Czy zrzucenie maski w domu może przynieść większą szkodę od tej, którą czyni szkoła? Oczywiście myślę teraz o nauczycielach, którzy mogą sobie na ED pozwolić, ale nie chcą, względy finansowe, poczucie misji czy przywiązanie do pracy nie mają tu nic do rzeczy. A znam parę takich osób.

          • Może po prostu to ogłupianie uznają za nieuniknione? Albo wypierają to? Tak samo, jak świadomie godzą się na problemy zdrowotne dziecka, dając mu na obiad pizzę, frytki i hamburgery, zamiast gotować zdrowe i ekologiczne jedzenie?

            Podejrzewam, że sporo nauczycieli właśnie z zawodowej hipokryzji nie jest w stanie zdobyć się na powiedzenie otwarcie: „szkoła jest do d.” i zabranie z niej dziecka, ale faktycznie i tak ono uczy się wyłącznie w domu. To funkcjonuje w modelu „edukacja w domu, a szkoła to przechowalnia” — często być może nie uświadomionym do końca. Dla nauczycieli ten model sprawdza się lepiej niż dla innych — im łatwiej przychodzi wynegocjowanie statusu świętej krowy dla swojego dziecka.

            Jeśli sami mieliby w domu robić z dzieckiem to samo i tak samo, jak robią z cudzymi dziećmi w szkole (a niczego innego nie potrafią i nie wyobrażają sobie), to uznają, że już lepiej, żeby zrobił to ktoś inny i by była ta darmowa przechowalnia, by nie musieli brać sobie na głowę kłopotów organizacyjnych. A sami nie są do końca świadomi, że dając dziecku książkę do poczytania, zamiast sadzać je przed telewizorem, i rozmawiając potem o tej książce, uczą je właśnie w modelu ED.

            Nawet, jeśli mają tego świadomość, to nie potrafią otwarcie powiedzieć (nawet przed samymi sobą), że ten instytucjonalny czynnik tylko szkodzi. Dochodzi też czynnik hamujący: no jak to? nauczyciel państwowej szkoły, a sam uczy dziecko w domu? To prawie jak K.Hall z jej paraszkołami, obchodzącymi jej własne rozporządzenia i R.Giertych, posyłający swoje dzieci do prywatnych szkół…

            Kłaniam się – byłaś szybsza, odpowiadając Marioli 😉

        • Robert Raczyński

          W moim przypadku to bardzo proste. Średnio pracuję 10 godzin dziennie. W pozostałym czasie spędzanym aktywnie, nie jestem już w stanie narzucić sobie odpowiedniej dyscypliny do jakiejkolwiek pracy, nawet para zawodowej. Zresztą wątpię, żeby godziny 19-24, były sensowne dla dziecka. Szewc bez butów chodzi…

    • Słyszysz o dzieciach nie tyle uzdolnionych, czy ponadprzeciętnie ciekawych świata, tylko o dzieciach, których nie dotyczą szkolne bolączki. Słyszysz o dzieciach z rodzin o co najmniej średnim (najczęściej wysokim) kapitale kulturowym, które nie są wrzucone w środowisko dzieci z marginesu, nie są ogłupiane, demoralizowane i demotywowane programem szkolnym i nie są równane w dół na prokrustowym łożu szkolnego egalitaryzmu. Są to dzieci z rodzin nie tylko o ponadprzeciętnym kapitale kulturowym, ale z rodzin, które czują odpowiedzialność za edukację swoich dzieci.
      Nawet dzieci z deficytami i problemami, w edukacji domowej na pewno też nie nauczą się mniej, niż w państwowej rejonowej szkole.
      Idę o zakład, że Twoje dzieci umiały czytać przed pójściem do szkoły, a konflikt między klockami, a gotowaniem zupy nie był w tym najmniejszą przeszkodą.

      „To zdecydowanie rozwiązanie dla rodzin, w których byt codzienny zapewnia jedno z rodziców.”
      Tylko w sensie świetlicowym. Jeśli rozwiąże się problem przechowalni na dzieci na czas, gdy się jest w pracy, to doskonale dają sobie radę z tym i rodziny z obojgiem rodziców pracujących. A jeśli zarabiają trochę powyżej średniej (niekoniecznie krocie), to stać ich na wynajęcie nauczycielki gry na fortepianie, klubu sportowego, lektora francuskiego, czy takiego tutora, jak ja, żeby pokryć te dziedziny, gdzie sami nie czują się kompetentni, albo nie mają dość czasu.

      „Czy jesteście pewni, że 2 godziny załatwią sprawę?”
      Nie porównuj różnych rzeczy! Dużo mniej niż dwie godziny załatwia sprawę na takim poziomie, jaki może dać szkoła. Wręcz śmiem twierdzić, że nawet bez żadnych systematycznych zajęć, dziecko przebywające od urodzenia do wieku 10 lat w normalnej rodzinie będzie umiało czytać, liczyć do 100 i poradzi sobie z każdym z zadań OBUT.
      A jeśli chcesz, jak Róża, żeby wyrósł z niego wykształcony człowiek, wykształcony w sensie przedwojennym i obracasz się w wizji wielkiej przygody intelektualnej, to trzeba trochę więcej zaangażowania. Ale to zupełnie inna bajka, a szkoła z pewnością tego celu nie zrealizuje.
      Jeśli poświęcasz choć odrobinę czasu na edukację swojego dziecka, to lepiej, żebyś z nim rozmawiał po tym, jak 6 godzin bawiło się z kolegą, albo klockami, niż żeby te 6h spędziło w szkole. Zawsze osiągniesz więcej: nie będzie zmęczone, zniechęcone i nie będziesz musiał odkręcać tego, co szkoła napsuła w jego formacji intelektualnej. To odkręcanie zajmuje dużo więcej czasu, niż nauczenie tego dobrego, co ze szkoły mógłby wynieść.

  7. Robert Raczyński

    No, to po tych paru wysokich C, podsumujmy czego właściwie oczekujemy…

    I tak, od dziecka, żeby wybiło się na niepodległość, olało durne zeszyty ćwiczeń, postawiło się nauczycielowi i znalazło czas na rozwój; od nauczyciela, żeby się wyemancypował i, wbrew korpo-kulturze, zrezygnował z realizacji wymagań, stawianych mu przez ministerstwo, dyrektora, rodziców, podstawę programową, plan wynikowy i kierat testowo-egzaminacyjny; od dyrektora, żeby na najbliższej naradzie dyrektorów wstał i oznajmił, że, od dnia następnego, ma w nosie wytyczne MEN-u, przestaje ścigać się na wyniki, punkty i rankingi, i poradził reszcie kolegów i koleżanek, żeby, nie bacząc na nieuniknione wypowiedzenia, czym prędzej zrobili to samo; od rodziców, żeby, codziennie doświadczając rzeczywistości, zażądali by szkoła była od tej rzeczywistości zupełnie inna, a najlepiej, żeby przejęli jej obowiązki, bo wymóg główny jest i tak nie do spełnienia…

    Uff… Powodzenia. Od woźnej należałoby oczekiwać, żeby pogasiła wszystkie światła…

    • Ja bym ograniczył się tylko do oczekiwania od dziecka, żeby — wspierane w tym przez rodziców — wybiło się na niezależność wobec szkoły. To już odrębna sprawa, czy ma się na tę niezależność wybijać, nadal do niej chodząc, bo potrafi się na to zdobyć, a rodzice nie mogą zrezygnować z bezpłatnej świetlicy, czy nie musi się na to wybijać, bo rodzice uwolnią je od konieczności chodzenia do tej szkoły i obcowania z głupią nauczycielką.

      Ale przede wszystkim od rodziców oczekuję, by wzięli na siebie samych odpowiedzialność za swoje dzieci.

      No może też i od woźnej, żeby pogasiła światła. Nauczyciel wraz z dyrektorem i ministrem niech bujają się sami.
      Oczywiście, jeśli trafi się wśród nauczycieli i dyrektorów jakiś Wallenrod, to chapeau bas. Ale nie oczekuję, by była to częsta postawa.

      • Robert Raczyński

        No, ja właśnie o tym, że instynkt samozachowawczy jest z pewnością silniejszy i powszechniejszy niż wallenrodyzm… To na wypadek, gdyby ktoś pytał, czy Jędrek może na coś liczyć…

  8. Marzena
    „Sposób jaki opisujesz, to piękny przykład współpracy rodziców z nauczycielem, ale … żeby to się udało, nauczyciel musi być otwarty na dialog.”
    W opisanym przeze mnie przypadku nauczyciele byli zwyczajni, więc nie nastawieni na dialog. Natomiast rodzice byli bardzo „dialogowi”, dlatego to do nich należała inicjatywa.
    Rodzice Jędrka powinni zacząć od rodziców: sprawdzić ilu z nich ma podobny problem, ilu może być sojusznikami w rozmowie z nauczycielami. Jeśli otrzymają poparcie od minimum 25%, to mogą przystąpić do działania. Jeśli poparcie jest mniejsze, to mają dwie możliwości:
    – działać małą grupą, ale solidarnie, przemyślanie, konsekwentnie, …
    – zabrać Jędrka z tej szkoły i przenieść do innej

  9. Al

    To jest klasa III, nie szósta, oceny są opisowe. Rodzice powinni miec na tyle rozsądku, żeby – w przypadku gdy szkoła pozostaje głucha – samemu podjąć odpowiednie decyzje o tym, ile dziecko ma i może siedzieć nad lekcjami. Zostaje oczywiście problem kolegów, ale jakich kolegów może mieć dziecko, które całe popołudnia i weekendy spędza nad lekcjami? Rozumiałbym, gdyby to chodziło o szkołę muzyczną, a pozostanie w tej szkole za wszelką cenę byłoby jedyną szansą na rozwijanie talentów dziecka (na przykład), ale katowanie własnego dziecka w dość przeciętnej podstawówce rejonowej wydaje mi się przesadą. Moje dzieci uczyły się w dużo gorzej stojącej szkole w rankingu niż owa 23 i nie przeszkodziło im to być laureatami konkursów przedmiotowych i mieć wolny czas dla siebie. To niestety bardziej problem rodziców niż szkoły i tytuł jak najbardziej tu pasuje – strach rodziców przed szkołą sprawia, że pozwalają niszczyć własne dziecko, a co gorsze – zarażają tym strachem swoje dzieci.

  10. Małgośka

    Zdecydowanie polecam zmienić szkołę. Jednostki rodziców nie wpłyną szybko na tak radykalne zmiany w tej szkole w której liczy się wynik . Aby zaoszczędzić dziecku i rodzicom rozczarowania, przed zapisaniem dziecka do szkoły należy poznać szkołę od strony ” nadawcy”, a szczególnie od strony „odbiorcy” .

    • Paweł Kasprzak

      Tak, ja też bym tak właśnie polecał. Ale przy okazji chcę zwrócić uwagę, że w dwóch powyższych zdaniach Małgośki słowu „szkoła” można nadać znaczenie nie tylko pojedynczej „placówki oświatowej” z konkretnym adresem, kadrą itd., ale również „systemu oświaty”. Wszystko pozostanie prawdą w tych zdaniach, łącznie z uwagą, że „liczy się wynik”, bo to przecież przy jego pomocy będą rozliczani kolejni rzekomi lub rzeczywiści (a w ich pojawienie się niezbyt wierzę) reformatorzy.

      ED rzeczywiście jest alternatywą, niezależnie od tego, co byśmy powiedzieli o wadach, zaletach i powszechnej (nie)dostępności tego rozwiązania. Robert, Ty na przykład „marudzisz” tu z sympatią, trzeźwymi uwagami studząc ewentualne bezkrytyczne zapały. Ale dlaczego domagasz się od ED, żeby się dla wszystkich nadawała, skoro przecież uważasz, że każde rozwiązanie „dla wszystkich” będzie do kitu właśnie z tego powodu? Wydaje mi się, opisujmy i budujmy alternatywy innego rodzaju. Np. w oparciu o legalnie możliwy status „realizacji obowiązku szkolnego poza szkołą” (formalne określenie UD) da się zakładać szkoły, które w rozumieniu prawa oświatowego w ogóle nie są szkołami i jedyną władzą, którą ma nad nimi system jest ów egzamin klasyfikacyjny raz w roku. Korzysta z tego p. Hall (co budzi mój niesmak z jednej strony, a krytycyzm co do rozwiązań z drugiej), ale również wiele innych środowisk, w tym to, w którym sam usiłuję coś zdziałać. Tym środowiskom przydałoby się wsparcie, którego mają mało i dobra prasa.

      To nie muszą być „szkoły demokratyczne”. Mogą być ultrakonserwatywne – jak to się zresztą relatywnie często zdarza w ED. To jest w każdym razie jedna ze ścieżek reformy. Naturalne miejsce dla sektora pozarządowego itd.

      • Robert Raczyński

        Trochę mnie „nadinterpretujesz”. Ja z sympatią namawiam do gruntownego rachunku sumienia wszystkich, którzy ED chcieliby się podjąć. W żaden sposób nie twierdzę, że dziecko wyjdzie na tym gorzej, ani też, ze ED ma być podejściem perfekcyjnym. Znam jednak wielu rodziców, którzy o oświacie wiedzą „wszystko”, a o metodyce „więcej” niż nauczyciele, ale, mimo to (a może właśnie dlatego), nie wróżyłbym im powodzenia w tym przedsięwzięciu. Decyzja nie może pochodzić jedynie z buntu i sprzeciwu…

        • Paweł Kasprzak

          Nieporozumienie, przepraszam. Chciałem powiedzieć, że część Twoich zastrzeżeń w stosunku do ED wynika stąd, że ED nie jest w stanie rozwiązać problemów systemowych i z oczywistych względów nie dla wszystkich się nadaje. Ten pogląd rozumiem i podzielam, ale niby dlaczego mielibyśmy się domagać uniwersalności od dobrych rozwiązań, skoro równocześnie mamy dobre powody podejrzewać, że każde rozwiązanie, które będzie próbowało być uniwersalne, okaże się do kitu właśnie z tego powodu?

          Chcę przez to powiedzieć, że — tak patrząc — żadne z zastrzeżeń (a sam mam ich mnóstwo, niektóre z rzeczy, które oglądam, spędzają mi sen z powiek) nie znosi wartości tego rozwiązania. Ono ma to przede wszystkim do siebie, że właśnie znosi jednolity model, umożliwiając pluralizm na jego miejsce. A w tym miejscu chciałem dodać i to, że ów możliwy pluralizm wcale nie musi przy tym koniecznie wynikać z relacji jeden na jeden, bo możliwe są tu również rozmaite „wspólnotowe” rozwiązania, bo ze statusu ED da się korzystać na wiele sposobów.

          No i — fakt — decyzja nie może pochodzić z buntu i sprzeciwu. Ale też bunt i sprzeciw są w odniesieniu do szkoły tak mocno uznasadnione, że raczej niski, a nie wysoki, poziom buntu powinien zastanawiać.

  11. Mama ED

    Napisałam dziś komentarz dwa posty wcześniej a widzę, ze on tu by się nadał.
    „To przykład zapotrzebowania na złą szkołę.”
    Zgadzam się. Zapotrzebowania nie tylko ze strony dyrekcji dążącej do jak najwyższego miejsca w rankingu ale również ze strony wielu rodziców. Dlatego takie szkoły mają opinię „dobrych” szkół. Rodzice, którzy sami uczestniczą w codziennym „wyścigu szczurów” pragną przygotować do niego swe dzieci. Oczekują wręcz, ze będą wdrażane do tego od początku.
    Ci, którzy oczekują czegoś więcej albo w ogóle czegoś innego, zabierają dzieci z takich szkół. To jednak mniejszość. No i przenosząc dziecko do innej szkoły nie maja gwarancji, ze trafią na lepszą czy wystarczająco dobrą oraz na dobrych nauczycieli, wychowawcę. To okazuje się dopiero „w praniu”. Pomijając więc fakt, że obowiązuje rejonizacja i tylko szkoła rejonowa ma obowiązek przyjąć ucznia a pozostałe nie, oraz drugi, że dziecko traci swoją dotychczasową grupę i wchodzi w zupełnie nową, to rozwiązanie nie daje żadnych gwarancji, ze będzie lepiej.
    Edukacja domowa również, jak tu kilka osób pisało, ma wiele wad. Jeśli oboje rodzice pracują a dziecko ma 7 – 8 nawet 9 lat, to co, oni rano wychodzą do pracy a ono zostaje samo w domu, do 18, potem godzinka nauki? „Świetlicowość” szkoły to ważny jej aspekt i wcale nie łatwo (np. mnie nie łatwo) będąc w ED znaleźć tu jakieś zastępstwo. Nie mamy w pobliżu innych rodzin w których dzieci uczą się poza szkołą, ani świetlic otwartych dla dzieci spoza szkół w ramach których działają. A świetlica – czy w postaci jakiejś placówki czy zaprzyjaźnionej grupy zaspokajałaby co najmniej dwie ważne potrzeby: dziecko byłoby z innymi dziećmi a rodzice mogliby pracować. Już przygotowując się do ED szukałam w tej kwestii rozwiązań ale niestety problem pozostał nierozwiązany. I to wielki minus ED w moim przypadku. Po zerwaniu kontaktu z kolegami ze szkoły (piszę o tym we wspomnianym komentarzu – rodzice uznali że moje dziecko ma na ich dzieci, wdrażające się do zasuwania w kieracie, zły wpływ), mój syn ma bardzo ograniczony kontakt z rówieśnikami.
    Radzenie Tacie Jędrka, żeby sam wybierał zadania jakie syn odrobi, według własnej oceny lub stosownie do skróconego czasu przeznaczonego na lekcje, lub żeby w ogóle „olał” odrabianie lekcji i wspierał w tym syna wydaje mi się absurdalne. W takiej szkole – bardzo przypomina byłą szkołę mojego syna – liczy się nie tylko to żeby dziecko nauczyło się czegoś w efekcie tych zadań ale również to żeby wypełniło wszystko co jest do wypełnienia. Taki wyłom doprowadziłby chyba tylko do tego, że dziecko nie zdałoby do następnej klasy.
    Sposób polegający na spotkaniu i wspólnym przedyskutowaniu sprawy przez rodziców i wychowawcę, w celu znalezienia rozwiązania jest możliwy po pierwsze, o ile jest więcej takich rodziców, po drugie o ile jest tak nastawiony wychowawca. W trzeciej klasie podstawówki wychowawca jest jednocześnie nauczycielem przedmiotów więc jak rozumiem to właśnie o nim mowa w tekście Pani Marzeny…
    Więc co można zrobić? Bardzo chciałabym znaleźć odpowiedz.

  12. Wychowawca lub nauczyciel może być źle nastawiony. Wszystko zależy od rodziców – koniecznie w liczbie mnogiej. Musi to być kilkoro rodziców. Jeśli oni potrafią się porozumieć, to nauczyciel lub dyrektor „nie mają szans”. Spotkałem takie sytuacje gdzie rodzice potrafili się dogadać i „zwyciężyć”. Znam też inne: większość rodziców szepcze po cichu o swoim niezadowoleniu, ale przy każdej próbie podjęcia próby działania milkną i umykają.
    Pojedynczy rodzić też może „zwyciężyć”, ale to jest pyrrusowe zwycięstwo, którego jedną z ofiar jest dziecko.

    • Moi Drodzy. Najważniejsze są dzieci a rolą dorosłych jest bronić je przed wszystkim co działa na ich szkodę.Jeśli szkoła tak działa to trzeba protestować. Nie prawda, że nic się nie da zrobić, ale nie można nic zmienić w pojedynkę. Do tego trzeba zjednać więcej zainteresowanych rodziców i działać zespołowo. Macie Państwo swoje prawa z których nie korzystacie. Zapraszam na http://www.rodzicewedukacji.pl oraz do przeczytania Konstytucji RP.Jako stowarzyszenie wielokrotnie wspieraliśmy protesty rodziców przeciw łamaniu praw rodziców i uczniów, ale w pierwszym kroku trzeba poznać te prawa i dopiero z nich korzystać.
      Mamy rok wyborczy, można wygrać wszystkie spory szkolne, tylko trzeba działać zespołowo. Bardzo pomocne są tu media. Jeśli prawo jest po Waszej stronie, a dzieciom dzieje się krzywda racja jest po Waszej stronie, trzeba to tylko dobrze rozegrać i pokazać szkole, że działa niezgodnie z prawem.
      rodzice zbyt łatwo się godzą na destrukcyjne działania szkoły, a dzieci bardzo liczą na Waszą pomoc, bo na czyją mają liczyć?
      Dlatego zamiast narzekać zabierzcie zawalczcie o swoje prawa i zdziwicie się jak szybko szkoła(dyrektor) zrozumie, że nie warto z Wami zadzierać. ALe dajcie im szansę tego doświadczyć. W razie potrzeby wsparcia zapraszam do współpracy ze Stowarzyszeniem Rodzice w Edukacji.
      Jeśli racja jest po Waszej stronie, a dziecko jest krzywdzone Waszym obowiązkiem jest coś z tym zrobić, bo dzieci na Was liczą.
      Troska o prawa dzieci jest naszym, rodziców obowiązkiem i z tym nikt nie dyskutuje, sprawdżcie to w praktyce. Jest kilka instytucji które mogą Was w tym wspierać, ale pierwszy krok należy zawsze do Was z wszelkimi konsekwencjami jakie za tym idą. Dzieci potrzebują poczuć, że rodzice stoją za nimi murem i bronią ich kiedy dzieje im się krzywda. Zadajcie sobie pytanie czy jesteście na to gotowi? Trzymam kciuki.

  13. Magda

    Wydaje mi się, że większość rodziców dzieci w wieku szkolnym odczuwa podobną bezradność. Klasa III kończy się testem trzecioklasisty i często już w II klasie na zebraniach z rodzicami wychowawca i dyrektorzy o tym przypominają. Mówi się rodzicom i dzieciom jaki to ważny moment i „programuje” się ich, aby jak najlepiej zaliczyły testy. Ilość zadawanych zadań i presja wywierana na dzieci przeraża i bardzo zniechęca je do nauki.

    Co poradzić rodzicowi?
    Myślę, że zmiana szkoły nie przyniesie oczekiwanego rezultatu, bo koniec końców większość szkół w naszym kraju jest podobnie odbierana. W większości wypadków liczą się rankingi, wyniki końcowe, oceny.
    Uważam, że rozwiązaniem części problemów mogłaby być rozmowa z innymi rodzicami z klasy Jędrka. Wspólne zastanowienie się i zaangażowanie w rozwiązanie tej sytuacji. Wszyscy rodzice powinni wspólnie zadziałać w tej sprawie na terenie szkoły (ponowna rozmowa z nauczycielem, dyrektorem) , czy kuratorium, a nawet wystąpić do rzecznika praw dziecka.
    Mam nadzieję, że jest coraz więcej mądrych nauczycieli, dyrektorów i coś się w końcu zmieni!

  14. marynia

    Poradziłabym,aby nauczyć syna samodzielnego odrabiania lekcji po powrocie ze szkoły.Jędrek nie powinien czekać z odrabianiem lekcji do powrotu z pracy rodziców. Rodzice powinni tylko sprawdzić czy ich syn odrobił zadanie domowe.Powinni u syna wypracować systematyczność, która będzie również skutkowała w późniejszym okresie nauki, a tak muszą siedzieć i odrabiać lekcje rezygnując z przyjemności.Rodzice i nauczyciel prowadzący klasę powinien zorganizować spotkanie i przedstawić założenia podstawy programowej na dany rok szkolny.Nauczyciel nie powinien zadawać zadań na weekendy w tym czasie Jędrek razem z rodzicami powinien odpoczywać, aby mógł nowy tydzień rozpocząć z uśmiechem i radością iść do szkoły.

  15. Marzena

    W tym konkretnym przypadku również skłaniałabym sie ku zmianie szkoły ze wzgledu na dobro dziecko. Rodzice Jędrka, jak widać, nie są w stanie nic zmienić w tej szkole, byc może w porozumieniu z innymi rodzicami efekt byłby lepszy.

  16. Boni

    Co ja doradziłabym tacie Jędrka?
    Proponowałabym, by zorientował się czy problem z nadmierną ilością zadań domowych ma tylko jego syn, czy też inne dzieci z tej klasy. Jeśli dziecko jest ze swoim problemem odosobnione, to może należałoby przyjrzeć się bliżej synowi. Możliwe, że posiada dysfunkcje utrudniające mu właściwe tempo pracy, co powoduje, ze ilość czasu spędzanego nad zadaniem domowym jest zbyt długa i zniechęca dziecko. Może należy dostosować wymagania do jego potrzeb. Jeśli problem dotyczy innych uczniów, to może należy zastanowić się wspólnie z innymi rodzicami, jak rozwiązać zaistniały problem. Myślę, że wystarczy rozmowa grupy rodziców z nauczycielką. Jestem przekonana, że nie zdaje sobie ona sprawy z sytuacji w jakiej stawia podopiecznych. Może tkwić w przekonaniu, że jedynie rodzice Jędrka są niezadowoleni z ogromu prac domowych, które ma wykonać ich dziecko (ich sugestie może traktować jako nadopiekuńczość). Kiedy zobaczy, że problem dotyka również innych, może zweryfikować swój stosunek do problemu. Rozmowa powinna dotyczyć również ilości przeprowadzanych sprawdzianów w ciągu dnia. Ta kwestia mnie zaskoczyła. Większości szkół jest zapis w statucie, że w ciągu dnia uczniowie mogą pisać jeden sprawdzian. Jeśli nie ma takiej wzmianki, może należałoby wprowadzić. Przypomnę, że rodzice maja wpływ na tego typu zapisy.
    Zaskoczył mnie stosunek do problemu Pani dyrektor i kuratorium…

  17. Renata

    Zgadzam się ze stwierdzeniem, że w szkołach pracują różni nauczyciele, niestety są wśród nich tacy, którzy nie powinni pracować w tym zawodzie. Ale jest jak jest i sami dobrze wiemy, że jeśli nauczyciel osiągnie stopień nauczyciela mianowanego, to nie jest tak łatwo zwolnić go z pracy, bo jeśli „nie nadaje się”, a „uchował się” do tej pory, to ……. sama nie wiem jak wytłumaczyć nasz system. Osobiście nigdy nie spotkałam nauczyciela (byłego nauczyciela), który zostałby z powyższego powodu zwolniony (będąc na jakimkolwiek etapie awansu).
    Jeśli chodzi o Jędrka i jego tatę, moim zdaniem, dziecko które spędza codziennie 3 godziny na odrabianiu zadań domowych nie będzie miało motywacji do nauki (czemu trudno się dziwić, przecież gdyby każdy z nas codziennie po powrocie z pracy spędzał 3 godziny nad właśnie swoją pracą, a dodatkowo jeszcze w weekend, to jaka by była chęć do kolejnego dnia w pracy?). Dobrą sprawą byłoby przedyskutowanie z innymi rodzicami, czy pozostałe dzieci też mają takie problemy. Jeśli problem jest ogólnoklasowy to myślę, że rozmowa większości rodziców z nauczycielką odniosłaby jakiś efekt. Oczywiście szkoły dążą do tego, by ich wyniki (wyniki ich uczniów) były jak najlepsze, bo to szkoły są oceniane i porównywane. Spotkałam się nawet z porównywaniem nauczycieli na podstawie wyników uczniów, więc trudno się dziwić, że dążymy do tego by osiągnięcia były jak najlepsze, jednak miejmy jakiś umiar. Dzieci nie są jednakowe i nie każde z nich ucząc się tyle samo, rozwiązując te same zadania, osiągnie taki sam (wysoki) wynik na egzaminie. Wracając do Jędrka, jeśli ów ogólnoklasowy problem nie zostanie rozwiązany, dobrym rozwiązaniem byłaby zmiana szkoły (oczywiście po wcześniejszym sprawdzeniu jak „nowa” szkoła funkcjonuje). Dziwi mnie też reakcja pani dyrektor, bo jak już wspomniałam dobre wyniki – oczywiście, ale nie za wszelką cenę. Podobnie reakcja, a właściwie jej brak ze strony kuratorium, jest dla mnie nie do przyjęcia. Jeśli na jedno pismo nie było odpowiedzi to wysyłamy kolejne, w końcu to jest nasze dziecko, zależy nam na jego dobru, więc nie rezygnujmy tak szybko.

  18. Anida

    Większość dzieciaków zanim pójdzie do szkoły jest pozytywnie nastawiona do tej instytucji. Często jawi im się ona jako nieodgadniona tajemnica i niezwykła przygoda. Wiele z nich intuicyjnie czuje, że ten etap jest bardzo ważny nie tylko dla nich, ale także dla ich rodziców. Szkołę wielokrotnie pojmują jako przedszkole dla starszych dzieci, gdzie oprócz zabawy będzie jeszcze „prawdziwa nauka” – w takiej właśnie kolejności: zabawa i nauka. Niestety w wielu szkołach zapomniano o tym, że można uczyć inaczej, w sposób przyjazny dla dzieciaków i jednocześnie realizować podstawę programową. Może wypełnianie tych nieszczęsnych ćwiczeń tak bardzo ułatwia nauczycielom pracę, że nie wyobrażają sobie innej formy prowadzenia lekcji … a może jest jeszcze innych tysiąc powodów. Do tego wszystkiego niezdrowa rywalizacja między szkołami jeśli chodzi o wyniki uczniów. Komu ma to służyć – bo na pewno nie uczniom. Zastanawiam się nad tym jak to się stało, że my dorośli daliśmy się w to wszystko wkręcić i aż trudno jest mi powstrzymać się od stwierdzenia, że obecny system w oświacie nie jest zainteresowany faktycznymi potrzebami uczniów – szkoła stała się instytucją pojmowaną w kategoriach nowocześnie zarządzającego przedsiębiorstwa: liczy się wynik, wynik i jeszcze raz wynik. Na szczęście tato Jędrka jest mądrym rodzicem i zdaje sobie sprawę, że wynik to nie wszystko. Miał odwagę podjąć dyskusję z nauczycielką syna, porozmawiać z dyrektorką szkoły, a nawet wysłać zapytanie do kuratorium. Nigdzie nie został potraktowany poważnie. Nikt nie wysłuchał jego „wołania o pomoc”, a przecież rodzic ma być partnerem w szkole. Moja rada dla taty Jędrka to nie rezygnować z prób zmiany tej sytuacji. Może poszukać sojuszników wśród innych rodziców mających podobne dylematy – w grupie jest już siła. Może warto byłoby porozmawiać o tym z pedagogiem szkolnym i poprosić o wsparcie w rozmowach z nauczycielką. Ostatecznie pozostaje zmiana klasy. Nie przypuszczam, aby w szkole były tylko panie nauczycielki, dla których najważniejsza jest bezduszna realizacja programu. Natomiast, jeśli kredyt zaufania wobec szkoły zostanie wyczerpany, to należy zastanowić się nad wybraniem innej placówki, w której hasło „przyjazna szkoła dialogu” nie jest „pustosłowiem” zapisanym w programie wychowawczym szkoły.

    • Robert Raczyński

      „Większość dzieciaków zanim pójdzie do szkoły jest pozytywnie nastawiona do tej instytucji.” – Nie wiem jak Państwo, ale ja jestem z reguły pozytywnie nastawiony do nowego doświadczenia, ba, jeszcze rano (o ile nie muszę wstać zbyt wcześnie) mam nadzieję, że dzień nie przyniesie żadnych przykrych niespodzianek. Niestety, takie oczekiwania bywają często weryfikowane w następnych godzinach. Jeśli postawa dorosłego człowieka może się zmienić o 180 stopni w rytmie dobowym, to czy możemy oczekiwać, że dziecko, dla którego już sama zmiana otoczenia jest wystarczającym stresem, nie będzie doświadczało poczucia zagrożenia lub zawodu? Oczywiście, zadaniem szkoły powinno być minimalizowanie tego negatywnego wpływu instytucji, ale eliminacja stresu jest praktycznie niemożliwa. Jeżeli z urzędu chcemy zagwarantować każdemu poczucie sukcesu i komfortu, to żądamy czegoś w rodzaju „średniej pensji dla wszystkich”, czyli nielogicznego absurdu. W każdej grupie znajdą się niezadowoleni lub nieprzystosowani. Rozumiem zastrzeżenia do pracy szkoły w opisywanym przykładzie, ale pamiętajmy, że takie efekty mogą się pojawić także w sytuacjach, gdy do warsztatu nauczyciela nie będziemy mieć większych zastrzeżeń.

      „Do tego wszystkiego niezdrowa rywalizacja między szkołami jeśli chodzi o wyniki uczniów.” – Konia z rzędem temu, kto potrafi zawsze rozgraniczyć (i pilnować tej granicy) między zdrową i niezdrową konkurencją. Mam wrażenie, że są ludzie, którzy albo wierzą, że konkurencję można z życia wyeliminować, albo wydaje im się, że rywalizacja o słoneczko od pani jest zdrowsza od wyścigu o czerwony pasek lub miejsce szkoły w jakimś nieweryfikowalnym rankingu.
      Rywalizacja jest naturalna i wszechobecna wśród organizmów żywych i jej eliminacja nie wydaje się możliwa. Jasne, że zastąpienie bijatyki „cywilizowanym” boksem obniżyło urazowość, nadal jednak nie wyeliminowało złych emocji, agresji i innych przykrych psychicznych konsekwencji – dokładnie takich samych jakie wynikają z pojedynku prymusów. Rywalizacja, która często zaczyna się niewinnie, ma tendencje do przeradzania się w coś, czego nie jesteśmy w stanie kontrolować – z łatwością godzimy się na nią, kiedy nasze dziecko przychodzi do domu z nagrodą i wspaniałą cenzurką, nie zastanawiamy się jednak, jak czuje się dzieciak, któremu do paska zabrakło jednej dziesiątej. Jesteśmy szczęśliwi, kiedy nasze dziecko znajdzie się w klasie/szkole osiągającej wysokie standardy/średnie (póki co, zdrowa sytuacja?), czy będziemy równie zadowoleni (nie mówiąc o dziecku), kiedy usłyszymy, że, mając średnią 4,9, „zaniża poziom klasy” (sytuacja autentyczna)? Zmierzam do tego, że jeśli dopuszczamy rywalizację, zgadzamy się na jej eskalację, a jeśli się na nią nie zgadzamy, żyjemy w świecie, który z realiami nie ma wiele wspólnego, ergo, oczekiwanie od szkoły by osłoniła dziecko przed skutkami współzawodnictwa jest nieracjonalne. Należałoby koncentrować się na uświadamianiu dziecku tych zależności, a nie udawaniu, że gdzieś istnieje świat kierowany innymi regułami.

      „…szkoła stała się instytucją pojmowaną w kategoriach nowocześnie zarządzanego przedsiębiorstwa: liczy się wynik, wynik i jeszcze raz wynik.” – Tu zacznę od końca, czy istnieją jakieś domeny życia, w których nie liczy się wynik? Jest on pewnie inaczej wyrażany, skalowany w odmiennych jednostkach, ale nawet w życiu prywatnym i intymnym spodziewamy się, że ludzie będą spełniać jakieś kryteria. Czy od takiego, czy innego oceniania da się w ogóle uciec? Tu znów powinniśmy raczej tłumaczyć dziecku, co dla nas jest ważne i wsłuchiwać się w to, co ważne dla niego. To powinno pomóc mu kształtować jego własny, SUBIEKTYWNY system wartości, który nie musi zgadzać się z innymi, bo coś takiego jak obiektywizm jest jedynie filozoficznym abstraktem i niemal próżno szukać jego przykładów nie tylko w szkole, ale w całym jej otoczeniu. Niech będzie gotowe na to, że ludzie (w tym pani w szkole) będą od niego oczekiwać wielu rzeczy i nie zawsze będą w stanie sprawiedliwie te wyniki oceniać, nawet jeśli mają dobrą wolę. Budowanie poczucia wartości własnej też do pewnego stopnia opiera się na opozycji do innych podmiotów – dziecko, które żyje w świadomości realiów, łatwiej się do nich adaptuje, bo wie, że nie może zadowolić wszystkich, a wszyscy wokół nie żyją tylko po to by umilić mu życie. Budowanie własnej tożsamości, oceny swoich możliwości i poczucia wartości nie odbywa się w układach izolowanych o idealnych warunkach, w których zmarszczenie brwi (przy podaniu wyniku) oznacza traumę wymagającą psychoanalityka. Oczekiwanie, że jakakolwiek szkoła stanie się takim układem izolowanym jest nie tylko mrzonką, ale także szkodliwym fantazmatem. Trzeba zadbać o to by dziecko wiedziało, że wynik to nie wszystko, a już na pewno nie każdy. Jeśli szkoła jako instytucja nie ma innego systemu wartości poza średnią, warto szukać takich systemów u poszczególnych nauczycieli i w samym dziecku.
      Jeśli już przy samej instytucji jesteśmy, to szkoła publiczna z całą pewnością nie jest nowocześnie zarządzanym przedsiębiorstwem – najogólniej mówiąc, ze względów „ustrojowych”. Wynik, o którym tu mówimy nie jest zyskiem tego przedsiębiorstwa, i wbrew pozorom nie on jest tutaj najważniejszy; jak za czasów gospodarki centralnie planowanej chodzi tu raczej o minimalizowanie strat i zachowanie status quo.

      W cyklu porad dla taty Jędrka, to oprócz swojej ostatniej, nie zalecałbym eskalacji konfliktu, a raczej powrót do rozmowy z nauczycielem. Mówię z własnego (obustronnego) doświadczenia. Oprócz tak zwanej „racji”, ważne są aspekty psychologiczne – nikt nie lubi, gdy mu się mówi jak ma wykonywać swój zawód, pod presją zaczynamy robić rzeczy, na które nie mamy ochoty i okopujemy się na własnych, często straconych pozycjach. Warto posłuchać jakie propozycje ma nauczyciel, no bo przecież jakieś mieć musi…

  19. Alicja Gruszka-Bury

    Bardzo często można się spotkać z takim wydarzeniem . Rodzice nie mają pojęcia co zrobić ,aby jego dziecko nie traciło zabawy i rozrywki przeznaczonej dla jego wieku ,ale tez miało dobre wyniki w nauce. Karygodne jest zachowanie nauczycieli jak i dyrektora tamtejszej placówki. Jeżeli rodzice podjęli już jakieś środki działa ,ale nie osiągnęli sukcesu ,wtedy najlepszym wyjściem jest chyba zrezygnowanie z tamtej szkoły ,jeżeli oczywiście jest to możliwe. Dziecko już nigdy nie będzie w tym samym wieku już nigdy tego czasu nie będzie dało się cofnąć. Trzeba działać szybko, jeżeli da sie dziecko przenieśc nalezy to zrobić , a później „walczyć z tamtą szkołą” o ile ma się siły. Troche prawdy,w tym jest ,że rodzic Jędrka nie posiada dużej gamy rozwiązań tej o to sytuacji,ponieważ jakieś działanie powinna podjąć już dyrektorka względem nauczycielki, a jeżeli dyrektorka uważa ze ważniejszy jest wynik niż to jak sie dziecko czuje to oznacza tylko jedno ,że dyrektorkę powinno się zmienić. Dyrektor to ma być osoba,która szczególnie dba o dobro dzieci , o ich bezpieczeństwo ,komfort ,o to żeby z chęcią przychodzili do szkoły i ,żeby z chęcią chcieli się w tej szkle uczyć ,a przez takie przykłady dyrektorów opisanych wyżej ludzie zaczną się bać przyprowadzać dzieci do szkół, dlatego należy natychmiastowo się nimi zająć.

  20. kw

    Dlaczego książka jest dostępna w formacie psf i do tego zabezpieczona DRM?
    Czy jest szansa na wydanie w firmacie czytnikowym ePub lub mobi?

  21. kw

    Dlaczego książka jest dostępna tylko w formacie PDF?
    Czy jest szansa na wydanie tej pozycji w formacie czytnikowym tj. ePub lub mobi?

  22. Triana

    Myślę, że tato Jędrka jest w trudnym położeniu, nie znajduje zrozumienia ze strony nauczyciela i dyrekcji szkoły, ale musi ratować i chronić swoje dziecko przed „pruskim” systemem szkolnym. Jędrek jest w 3 klasie, zatem już w przyszłym roku szkolnym spotka innego nauczyciel. Tymczasem powinien odrobić zadanie domowe, na tyle na ile potrafi sam. Musi znaleźć czas na realizację swoich zainteresowań i kontakty z rodziną. Proponuję, aby tato Jędrka zainteresował się Statutem szkoły swojego syna i znalazł zapis mówiący o ilości dopuszczalnych sprawdzianów w ciągu dnia i tygodnia.

  23. Artur Kowalski

    Opisana sytuacja do złudzenia przypomina szesnastowieczny folwark pańszczyźniany. Nauczyciel-nadzorca w imieniu dyrektora-szlachcica skrupulatnie pilnuje aby uczeń-chłop odrobił „pańszczyznę”. Uczeń nie dając rady „zaprzęga do roboty” całą rodzinę. Efekty tej jałowej pracy są mizerne dla wszystkich. „Folwark” nie przynosi żadnych zysków, „nadzorcy” są wypaleni i z drżeniem serca obserwują otwierające się drzwi a „chłopi” i ich rodziny żyją w nędzy i w poczuciu bezradności.
    Wydaje się, że aby przerwać ten swoisty ciąg pseudoefektywności wystarczy traktować się po partnersku. Tego oczywiście życzę Jędrkowi, jego rodzicom,
    i nauczycielom. Szkoła to swoisty zespół naczyń połączonych (dyrektor, nauczyciel, uczeń i rodzic) a cel jaki przyświeca wszystkim jest jeden: długie, szczęśliwe i dostatnie życie.

    • „sytuacja do złudzenia przypomina szesnastowieczny folwark pańszczyźniany … aby przerwać ten swoisty ciąg pseudoefektywności wystarczy traktować się po partnersku.”
      Nie sposób się nie zgodzić. Może nie szesnastowieczny, ale raczej taki z końca XVIII wieku, gdy powstała szkoła właśnie, by uczyć dzieci pańszczyźnianych chłopów.
      Czy nie wydaje się jednak Panu, że zniesienie pańszczyzny jest tu koniecznym warunkiem wstępnym? Bo tak długo, jak chłopi podlegają pańszczyźnie, to partnerstwa żadnego między nimi a szlachcicem ani ekonomem nie będzie. Tak samo, jak nie ma partnerstwa między chłopem a krową. Najwyżej jeden chłop swoje krowy traktuje lepiej, niż inny. A jeden właściciel ziemski podchodził do chłopów łagodnie, a inny nadużywał kija.

      Niezbywalnym warunkiem partnerstwa jest równość stron.

      Cel długiego, dostatniego i szczęśliwego życia przyświeca również ekonomowi, chłopu i krowie — co w żadnym stopniu nie oznacza, że ich interesy są zbieżne.

      • Antropos

        Jasne jasne!, w epoce ręcznego sterowania z warszawskiej centrali, zamiast „zniesienia pańszczyzny” otrzymamy kolejną „złotą gramotę”, która pod hasłem „reformy uwłaszczeniowej” stworzy nowe problemy, w miejsce dzielnie likwidowanych starych „błędów i wypaczeń”. Po nader licznych próbach „reformowania” systemu oświaty (ile to już podejść … coś koło 20 na ostatnie ćwierć wieku?), kultura strachu stała się tego systemu immanentnym elementem. Strach przenika relacje rodziców z nauczycielami, nauczycieli z dyrekcją, dyrektorów z organami nadzoru pedagogicznego, by sięgnąć po przepastne gabinety gmachu przy Alei Szucha. Obawiam się również, że grono rzetelnych belfrów mających pojęcie o nauczaniu i ową „iskrę bożą”, która sprawia, że nasze dzieci mimo wszystko chcą iść „odrabiać pańszczyznę”, że grono owych belfrów sparaliżowane jest jeszcze jednym rodzajem strachu. Owi światli i wspaniali ludzie, dusząc się na co dzień w absurdach szkolnej rzeczywistości, drżą przed tym, co przyniesie kolejna zmiana. Dotychczasowe doświadczenia wskazują, że będzie to zmiana na gorsze…

        • Marzena Żylińska Post author

          @ Antropos

          A dlaczego zakładasz, że zmiana MUSI przyjść z góry, że musi być narzucona?
          Właśnie startujemy w Polsce z Budzącą się Szkołą, taką – jak mówi profesor Hüther – edukacyjną Solidarnością, której celem jest wyzwolenie oddolnego ruchu zmian. Urzędnicy od dawna próbują ulepszać szkoły. Efektem tego jest odhumanizowany, zbiurokratyzowany i zupełnie nieracjonalny system. Mamy dziś szkoły, których nie lubią ani uczniowie, ani nauczyciele, szkoły, które bazują na strachu i premiują rywalizację.
          Czy musimy się na to godzić? Czas, by zmiany wprowadzały osoby związane ze szkołą, czas by nauczyciele siedli do jednego stołu z rodzicami, uczniami i dyrektorami i byśmy razem zaczęli zastanawiać się, jakiej chcemy szkoły i co w tej naszej chcemy zmienić. Tylko najpierw musimy zastąpić kulturę strachu kulturą dialogu, którego dziś w szkołach tak dramatycznie brakuje.

          • Antropos

            Pełna zgoda, i chętnie w takim procesie wezmę udział, dokładając własną cegiełkę do takiej oddolnej inicjatywy. Być może dlatego, że nie jestem urzędnikiem. Pozdrawiam

          • monikasz

            Na którymś wątku już pisałam (coraz trudniej jest się tu połapać :)), że zasadnicze różnice między Budzącą się Szkołą, a szkołą „normalną” polegają, oprócz może ogólnego nastawienia wszystkich zainteresowanych, na zmianach niemożliwych do wprowadzenia w obecnym systemie prawnym (odejście od siatek, lekcji, klas, dzienników itd. itp.). W Polsce taka szkoła jak ta berlińska jest możliwa do zorganizowania tylko w luce prawnej pt. ED. Bez zmiany mentalności i podejścia do edukacji właśnie od góry, od strony prawodawców, w każdej chwili możemy spodziewać się, że komuś zrobi się żal, że część władzy wymyka mu się z rąk i tę lukę zamknie. Po prostu w takiej sytuacji jaką mamy, z takimi ministrami i innymi władcami, Budząca się Szkoła na przykład będzie zamkiem na piasku… Z całą sympatią dla większości pomysłów jakie w tej szkole się sprawdzają 🙂

  24. Wracając do „zeszytów ćwiczeń” — tematu, jaki pojawił się tu jako uboczny, ale jednak warty jest zastanowienia.
    Napisała do mnie mama chłopca z IV klasy. Pozwolę sobie zacytować dwa zdania — do Twojej kolekcji zdroworozsądkowych komentarzy rodziców, skonfrontowanych ze szkołą:

    Na lekcjach wypełnianie kart pracy: 40 stron dzielenia i mnożenia pisemnego, które młody, znając tabliczkę mnożenia, załapał po 2, ale nie dostał żadnych dodatkowych wyzwań, dalej musiał dzielnie towarzyszyć kolegom w opanowywaniu podstawy programowej.
    I jeszcze informacja, że zajęcia dodatkowe dla dzieci uzdolnionych matematycznie (wychowawca – matematyk) – 1 godzina raz w miesiącu i jest tylko 8 miejsc.

    Nawet nie pytałem, na czym polegają te zajęcia dla uzdolnionych…

    Masz tu natomiast doskonały przykład demoralizującego efektu, jaki „zeszyty ćwiczeń” i inne gotowe „materiały dydaktyczne”, dystrybuowane wraz z podręcznikami, wywołują u nauczycieli. Te „zeszyty ćwiczeń” nie tylko ogłupiają dzieci, ale w równie dużym stopniu (jeśli nie większym) nauczycieli. Nauczyciel, wyposażony zostaje w NARZĘDZIE, zwolniony jest tym samym z własnego myślenia i samodzielnej oceny sytuacji, doboru właściwej dydaktyki i stosowania zdrowego rozsądku. To jak z Masłowem i jego młotkiem: posiadacz narzędzia stosuje je bezkrytycznie, choćby zdrowy rozsądek mówił każdemu postronnemu, że narzędzie nie przystaje do problemu. Jeśli nauczyciel dostał młotek, to będzie nim wkręcał śrubki.

    Jeśli nauczyciel ma z podręcznikiem 40 stron „kart pracy”, to dzieci mają zrobić te 40 stron, choć gołym okiem widać, że jedna czy dwie wystarczają nawet przy reszcie dydaktyki w szkolnym stylu. Ale jeśli papier z kratkami do wypełnienia został wydrukowany, to nie można go zostawić niewypełnionym. W końcu po to go wydrukowali, żeby dzieci te kratki wypełniały!

  25. Ania Knitter

    Mój syn chodzi do pierwszej klasy. Przez dwa lata chodził do zerówki przy państwowej szkole podstawowej. Po doświadczeniach, uderzaniu głową w mur powiedziałam sobie, że więcej tak nie skrzywdzę mojego dziecka. Syn ma Zespół Aspergera(+/= wysoki poziom inteligencji), od 3 lat objęty jest terapią kompleksową. W zerówce, przez 1,5 roku były wieczne problemy: bo nie siedzi w ławce, bo się bawi, nie chce śpiewać, nie pracuje jak inne dzieci, bo bije, krzyczy i inne. Ja ze swojej strony robiłam co mogłam. Sprowadzałam syna terapeutkę na zajęcia, starałam się by pracowano wszędzie z synem tymi samymi metodami. Prosiłam, by jak ma ochotę poskakać to niech skacze! Widocznie tego potrzebuje! Ciężko było. Na ostatni semestr przyszła nowa pani na zastępstwo i… wszystko jak ręką odjął. Dziecko pracowało, jak chciało biegać to biegało, nie były konieczne moje interwencje. Jednak powiedziałam sobie wtedy, że nie chcę go skazywać na taką loterię. Będzie dobra pani czy zła…Zaczęłam się rozglądać za nowa szkołą. Już nawet brałam pod uwagę przeprowadzkę do innego miasta. Jednak znalazłam. Akurat w naszym mieście na etapie tworzenia była szkoła mająca działać na zasadach szkoły demokratycznej z uprawnieniami szkoły państwowej, gdzie dyrekcja, rodzicie, nauczyciele i dzieci mają współdziałać na rzecz szkoły. Wszyscy włączają się w tworzenie jej przestrzeni. Ja z mojej strony nalegałam na to by syn miał cienia( ma, młoda osoba- na piątym roku psychologii, która jest asystentką jego terapeuty i zna go od 2 lat).
    Co do szkoły. Powstawała z dużymi utrudnieniami, nie wszyscy wierzyli, że w ogóle powstanie. Donosów było mnóstwo. Nie poddaliśmy się jednak i mamy już jeden semestr za sobą. Kontrole z kuratorium też już mieliśmy.
    W jednej grupie są dzieci wiekowo z 1,2, i 3 klasy. Program jednak jest dostosowany do KAŻDEGO z nich, indywidualnie, na miarę ich możliwości. Mój syn uwielbia matematykę, tematy przeskakuje,robi zadania na etapie 3, 4 klasy podstawowej. Dzieci do niczego nie są zmuszane, ale są uczone konsekwencji. Na razie podsuwamy im różne możliwości: lekcje z przyrody(same robią preparaty i oglądają je pod mikroskopem, itp.), rozszerzone lekcje z matematyki, projektowanie, lepienie z gliny, nauka gry na instrumentach. Wszystkie te zajęcia prowadzone są przez pasjonatów w swoich dziedzinach i, proszę mi wierzyć potrafią oni zarazić tą pasją uczniów. Dzieci codziennie czytają( to co każde chce i czym się interesuje- leżąc każde w „swoim” rogu sali na poduszkach), wychodzą na spacery, malują. Tworzą to co chcą a ich kreatywność jest niesamowita. Lekcje robią w szkole a nie w domach. Nie wiem co to siedzenie z synem przez 3 godziny nad zadaniami. W szkole jest tyle czasu by tam wszystko zrobił. Nawet jak nie chce czegoś zrobić w danym momencie- jego cień tak pracuje by on i tak to zrobił w szkole. Zastanawiam się czy to, że nie ćwiczę z nim kaligrafii parę godzin w tygodniu czy będzie w przyszłości gorzej pisał? Póki co jestem przeszczęśliwa, że rysuje, maluje. Ćwiczy rękę, postawę pod nadzorem terapeutki(która przychodzi do szkoły) i wszystko razem przynosi efekty.
    Zaprowadzam go na 8.30 czasami przychodzę po niego o 15.30 (z reguły ostatnie zajęcia kończą się o 16.30)a on nie chce wracać do domu!!! Bo rysuje, bo zajęcia się przedłużyły, bo akurat budują instalację…I ja czekam godzinę. Jest to dla mnie bardzo cenne i ważne.
    Czy to wszystko było by możliwie w szkole państwowej? Syn był zapisany do klasy integracyjnej a oprócz niej było utworzonych jeszcze 9 klasy pierwszych! Rozmowy z dyrekcją też przynosiły różny skutek, albo i żaden. Od nas- rodziców się wymagało i tyle. Tutaj wiem, że na wszystko mogę mieć wpływ, reagować na bieżąco. Podsuwać nowe pomysły i je współrealizować- co mi samej przynosi dużo zadowolenia.
    Cel: nauczyć. Sposób: najprzyjemniejszy dla każdego.
    I żeby nie było, że tylko ja mam takie odczucia co do szkoły. Tu cytat rozmowy koleżanki z synem, który chodzi z moim do klasy:
    „… rozmowa w samochodzie z moim prawie ośmioletnim synem;
    …..
    -to co, lubisz być w domu (z mamą, tatą, rodzeństwem etc.)
    -tak średnio
    (no tak, wiadomo, u babci najlepiej, kto by siedział z rodzicami i wszechpełzającym, mocno nieletnim rodzeństwem)
    -to pewnie lubisz być u dziadków?
    -też tak średnio
    (nieco zdezorientowana pytam więc)
    -to gdzie lubisz być?
    -najbardziej to W SZKOLE!”

    • Al

      Życzę Pani i synowi, żeby zderzenie ze „zwykłą” edukacją (co niechybnie kiedyś nastąpi, niezależnie od tego, czy to szkołą państwowa, czy nie) nastąpiło jak najpóźniej. W sumie moje dziecko w szkole podstawowej (zwłaszcza w klasach I-III) też nie chciało wyjść ze szkoły, mimo że to była szkołą państwowa, dość kiepsko stojąca w rankingach („słaby” rejon), było ich 28 w klasie, siedziały w ławkach, ale i tak było fajnie, a już na świetlicy tworzyło cuda. Toi był wspaniały okres. Tylko kiedyś te dzieci przestają się bawić…

      • Ania Knitter

        Póki co to ogarniamy podstawówkę 1-3, od września klasa 4-6.Już szukamy, testujemy specjalistów.Dzieci myślą, że się bawią a tak naprawdę uczą się już całkiem poważnych rzeczy.Chodzą na zajęcia do bibliotek, na uniwersytet(mamy możliwość korzystania z niektórych laboratoriów). Uczestniczą w życiu kulturalnym miasta. Cały czas szukamy możliwości.
        A dalej, jak podrosną to utworzymy gimnazjum. Wiemy już, że możemy.

    • Jeśli mi wolno się wtrącić, to proszę pomyśleć o sensownej matematycznej edukacji dla Pani syna. To, że robi zadania z klasy o trzy lata starszej wcale nie musi być dobre dla jego rozwoju. „Przyjazna” i lubiana szkoła to nie wszystko. Oczywiście nie komentuję konkretnej szkoły Pani syna, nie znam jej. Ale bardziej, niż o terapii aspergerowej (whatever it means) pomyślałbym o sensownym pokierowaniu w matematycznym rozwoju — jeśli to są jego zainteresowania. Obawiam się, że jeśli tu Pani zda się na szkołę, to będzie to wielkie marnowanie potencjału Pani syna.

      Sam jestem aspergerowcem, stąd piszę z pozycji bardziej introspekcyjnej, niż „wykwalifikowanego terapeuty”. Proszę mu dać spokój z tym pisaniem! Ja sam bazgrzę tak, że sam ledwo potrafię się odczytać. Szczęśliwie w wieku lat 4 odkryłem wielki wynalazek: maszynę do pisania. Ale nie znam aspergerowca (choć poznałem wielu), który pisałby ładną kaligrafią…

      • Ania Knitter

        Spokój z pisaniem mu daję:) Jestem po spotkaniu z nauczycielką. Syn część materiału wybiega a część u niego kuleje. Zależy co go interesuje. Uważamy jednak, że na wszystko przyjdzie czas, do wszystkiego dojrzeje. Lepiej by uczył się czegoś co go interesuje, robił to z pasją i zaangażowaniem. Reszta przyjdzie przy okazji( niezwykle ważna jest rola nauczycielek, by w umiejętny sposób wplatały braki do codziennych zajęć). W szkle pytamy się dzieci czego chcą się uczyć i im to umożliwiamy. Co do edukacji matematycznej-jak najbardziej się zgadzam.

      • To jeśli mogę, to jeszcze jedna rada: proszę z głębokim krytycyzmem i własnym namysłem podchodzić do pojęcia „materiału”, o jakim mówi nauczycielka. Szkolny „materiał” to wcale nie jest to, co dobrze służy rozwojowi dzieciaka. Nauczycielom wykształconym na pedagogicznych studiach często trudno to pojąć — w najlepszej wierze trenują dzieci w głupotach.

        Mogę zapytać, gdzie który uniwersytet wpuszcza maluchy do laboratoriów? Może napisze Pani jakąś szerszą relację?
        Znów piszę z introspekcji — tym razem zarówno licealisty korzystającego z takich zajęć, jak później dwudziestoparoletniego asystenta, prowadzącego je. Ale Uniw. Warszawski jednak prowadził je dla trochę starszych — powiedzmy 13+.

        Z całego serca życzę powodzenia z rozwojem tej szkoły!

        • Al

          Xawer, szkoła ma uprawnienia szkoły publicznej, zatem musi realizować program szkoły publicznej, tak czy inaczej, inaczej nie mogłaby wydawać świadectw. Tego nie przeskoczysz, niezależnie od formy, w jakiej dzieci się uczą.

        • Al, Masz rację, że musi realizować podstawę programową.
          Chciałem jednak zwrócić uwagę na coś trochę innego: myślenie nauczycielek (nawet w takiej szkole) w kategoriach „opanowania materiału”, a nie rozwoju dziecka. To nie jest tylko sprawa leksykalna, ale też mentalnościowa. Nauczyciel, opowiadający rodzicowi, że dziecko z częścią materiału jest do przodu, a z częścią kuleje, nie myśli w kategoriach zdroworozsądkowo rozumianego rozwoju dziecka, tylko właśnie bierze program za wyznacznik celu do osiągnięcia. Na tę różnicę podejścia tylko chciałem pani Ani zwrócić uwagę.
          W odniesieniu do aspergerowego dziecka ta różnica jest dużo istotniejsza — te dzieci są dużo mniej podatne (powiedziałbym, że w ogóle nie są) na zewnętrzne sterowanie i zajmują się tylko tym, co je naprawdę interesuje. Najlepsze, co można zrobić, to zapomnieć o „materiale” (i tak zda do następnej klasy) i wspierać jego zainteresowania. Niech liczy całki, ale kaligrafię, śpiewanie i czytanie durnych czytanek mu zdecydowanie odpuśćmy… W tym kontekście opanowywanie z wyprzedzeniem szkolnego programu „matematyki” wcale nie musi być takie pożyteczne, jak nauczycielce się to wydaje.

          • Ania Knitert

            Wszystko się zgadza. Szkoła z uprawnieniami szkoły publicznej musi realizować program. Ciężko jednak znaleźć wolnomyślicieli realizujących program. Nasze nauczycielki to młode dziewczyny, wyedukowane „sprawdzonym” systemem edukacyjnym. Było potrzebnych dużo rozmów o wizji szkoły, o jej założeniach i celach. Film o szkole Summerhill również był oglądany i omawiany. Początkowo były chwile, kiedy nie wierzyły, że tak mogą. My(rodzice, dyrektorka) mówiliśmy: „Możecie!”. Znają podstawę programową i mają ją tyłu z głowy. Jednak nikt nie nakaże sposobu jej realizacji a, przede wszystkim nie zabroni wybiegać daleko poza nią. My dziewczyny w tym wspieramy. Dzieci chodzą do Eksperymentarium na Uniwersytecie Kazimierza Wielkigo (w Bydgoszczy- odpowiedź na pytanie). W planie zajęć są cykliczne zajęcia z przyrody, matematyki prowadzone przez osoby wykwalifikowane w swojej dziedzinie, ze świetnym podejściem do dzieci. Mamy zaprzyjaźnionego doktora politologii- wykładowcę UKW, który przeprowadza z dziećmi warsztaty np. o demokracji.Szukamy im możliwości. Były na próbie generalnej widowiska muzycznego „Bydgoszcz THE WALL Show. Polska droga do wolności” w Teatrze Polskim w Bydgoszczy.
            Dziś przychodzi na zajęcia warsztatowe Michał Czapski- fizyk naukowy, który jako jedyny Polak brał udział w międzynarodowym projekcie – symulacji pobytu na Czerwonej Planecie= Mars Desert Research Station na pustyni San Rafael w stanie Utah w Stanach Zjednoczonych. Syn jak się dowiedział o tym to od wczoraj siedział z nosem w książce o kosmosie. I to jest dla mnie najważniejsze.
            W szkole podsycamy ciekawość świata- szukając dla nich, sami się uczymy:) Dzieci zrobiły listę co je interesuje, co chcą zobaczyć, czego chcą się nauczyć. Wachlarz jest olbrzymi. Tyle możliwości, że nie wiemy czy starczy nam czasu!!!
            Oczywiście dzieci mają pełną dowolność realizacji zajęć. Jak nie chcą to nie muszą. Jeden chłopiec nie chciał tworzyć witrażu. Siedział wśród dzieci i ich artystycznego nieładu, licząc zadania z matematyki!

  26. anna

    Moja osobista opinia jest taka: osoba wybierająca zawód nauczyciela, najczęściej jest motywowana krótkim dniem pracy, dużą ilością dni wolnych, wakacji, przerw świątecznych, ferii zimowych, wolne tzw rekolekcyjne. No i najważniejsze – wczesna emerytura i wiele innych przywilejów wynikających z Karty Nauczyciela. A że nauczyciel, co wszystkim wiadomo, nie pali się zbytnio do pracy, to, żeby sobie wysiłku oszczędzić, wrzuca dzieciakowi na garb przerabianie i utrwalanie wiedzy. Zmusza tym samym do „wkuwania” wiedzy. Nie stara się o uatrakcyjnienie swoich zajęć…Najlepiej zadać nauczenie się od strony do strony – a potem…potem sprawdzian…sprawdzian…sprawdzian. Ja osobiście nie dażę szacunkiem tej grupy zawodowej.

    • Marzena Żylińska Post author

      Pani Anno,

      nauczyciele są bardzo różni! Ja sama przez wiele lat uczyłam w szkole i proszę mi wierzyć, ….. to nie jest łatwy zawód. Gdy moi uczniowie napisali wypracowanie, to prace jednej klasy poprawiałam wieczorami przez cały tydzień. Gdy ktoś napisał słabo, to nie dostawał oceny, tylko pisał kolejną pracę. Nie chciałam pracować z podręcznikiem, więc szukałam ciekawych tekstów, tworzyłam własne ćwiczenia. Każdego wieczora, gdy moje dzieci szły spać, ja siadałam do biurka. Sama znam wielu nauczycieli, którzy tak pracują. A dziś ich sytuacja jest dużo trudniejsza, bo szkolna biurokracja pochłania mnóstwo pracy.
      Ale rozumiem Pani nastawienie do nauczycieli. Niestety, część osób należących do tej grupy zawodowej tak pracuje, że zraża do szkoły i uczniów i rodziców. Bardzo nad tym boleję, bo wiem, że szkoły mogą się zmienić tylko wtedy, gdy nauczyciele, dyrektorzy i rodzice będą z sobą rozmawiać i gdy wspólnie będą się zastanawiać, co można zrobić, by nasze dzieci czuły się w szkole dobrze.
      Sama również jako rodzic spotkałam takich nauczycieli, których najchętniej bym zapomniała. Ale takich przeżyć się nie zapomina, więc kiedyś może je opiszę. Dziś wiem jedno, dzieci trzeba chronić przed toksycznymi nauczycielami, świetnych i oddanych pedagogów w szkołach jest naprawdę wielu.

    • Magda

      A kogo, Anno, darzysz szacunkiem?

  27. anna

    materiał, który tu wrzucili internauci, wystarczy na wiele prac dyplomowych z tej dziedziny…poparty faktami. Jak wielka jest skala zainteresowań tematem – pokazuje ogromna ilość komentarzy. A wśród nich, od razu poznać komentarze nauczycieli… są tak mało obiektywne…

    • Robert Raczyński

      Pozostaje pogratulować przenikliwości i obiektywizmu. Niestety, diagnoza niezbyt głęboka (o każdej grupie zawodowej można powiedzieć coś równie odkrywczego), a obiektywizmem często nazywa się pogląd subiektywny, byle przeciwny do krytykowanego. Na obydwie bolączki jest dostępne lekarstwo: zatrudnić się w tym łatwym, uprzywilejowanym zawodzie. Jak ręką odjął…
      W kwestii merytorycznej, jeśli główne objawy tej gangreny pani tak wnikliwie opisała i zdiagnozowała ją pani u wszystkich, to może jakaś jej etiologia i chociaż cień terapii, nie licząc amputacji? Mogła by wyjść nawet rozprawa doktorska. Tak właśnie jest z tym „zainteresowaniem”, o którym pani pisze – niby jest, a do niczego nie prowadzi. Ja je nazywam emocjonalnością. Sieć jest tego pełna. I nie tyko sieć. A między tematem na pracę dyplomową, a realistycznym rozwiązaniem jest ogromna różnica…
      Żeby być „obiektywnym” (uważam, że obiektywizm nie istnieje poza figurą retoryczną), dodam, że nie piszę tego by bronić ludzi, którzy tego lub innego zawodu w ogóle nie powinni uprawiać.

      • Przykro mi, ale diagnozę Anny w znacznej części podzielam. Jeszcze bardziej mi przykro, że Tyś się nią poczuł dotknięty, bo Ciebie tu widzę jako Wallenroda, a nie alter ego Z.Broniarza.

        Odpowiedź „zatrudnić się” jest niestety równie demagogiczna, co potępianie zawodu w czambuł. Moje obrzydzenie do wypełniania bzdurnych urzędowych procedur i moralny sprzeciw wobec ogłupiania dzieci są znacznie silniejsze, niż moja potrzeba synekury. I moje kisielowe widzenie systemu jako niereformowalnego tym bardziej każe trzymać się od niego z daleka.
        Co nie zmienia faktu, że mnóstwo ludzi tylko się obliże z lekkim niesmakiem na procedury, programów i tak nie rozumie, więc co im tam, ale synekurę weźmie z mlaskaniem. Ta odporność na głupotę procedur zresztą jest, w moim oglądzie, istotnym czynnik selekcyjnym do zawodu nauczycielskiego. Drugim po niekompetencji: ktoś, kto dostał 35% punktów (30% wystarcza do zdania) z podstawowej matematyki na maturze wie, że na politechnikę się nie dostanie, ale pedagogika stoi przed nim otworem.

        • Robert Raczyński

          Wiedziałem, że cię to ruszy :). Ale ja przecież nigdzie nie napisałem, ze ta diagnoza jest niesłuszna. Jest równie słuszna, jak stwierdzenie, że strajkujący właśnie górnicy i idący ich śladem rolnicy, to banda leni chodzących na pasku związkowców. Tylko, czy ona na pewno wyczerpuje kwestię? Czy wylanie żółci załatwia sprawę nierentownych kopalń i sadów? Powtarzana już wszędzie propozycja zajęcia się nauczycielstwem jest równie demagogiczna, jak zaproponowanie górnikowi, żeby zajął się sadownictwem, a sadownikowi posady sztygara, ale jak inaczej skłonić ludzi nie mających zielonego pojęcia o sytuacji w danej grupie zawodowej do ważenia sądów? Nie śmiałbym nikomu bronić wypowiadania opinii, dobrze jednak gdy idą za nimi jakieś argumenty i ślad propozycji rozwiązania. Nie wymagam też od nikogo szacunku, ale jaki (każdy?) koń jest, każdy potrafi powiedzieć.
          O swoim zawodzie wypowiedziałem tyle krytycznych uwag (również a propos wykształcenia i sposobu kształcenia nauczycieli), że czuję się także uprawniony do obrony jego przedstawicieli – wcale nie jestem przekonany, czy złych nauczycieli jest więcej niż złych dziennikarzy, lekarzy, czy rolników. Żeby nie przynudzać – nauczycieli, dziennikarzy czy rolników mamy takich, jakich chcemy mieć. Wszystkie grupy zawodowe działają w ramach określonych przez państwo i jego ustrój. Ewentualne pretensje trzeba zgłaszać tam, gdzie się o kształcie tego państwa decyduje, bo nawoływanie, korzystając z twojego przykładu, pracowników McDonald’s do zamiany tłustej buły na kuchnię śródziemnomorską raczej sensu nie ma. Nie ma też sensu ich opluwanie.

          • Al

            ” bo nawoływanie, korzystając z twojego przykładu, pracowników McDonald’s do zamiany tłustej buły na kuchnię śródziemnomorską raczej sensu nie ma. Nie ma też sensu ich opluwanie.”

            Ale tu chyba nie o zmianę kuchni ludzie mają pretensję, na ogół. Ci, których stać na kuchnię śródziemnomorską, nie przyjdą do McDonalda. Na tłustą bułę większość z nas się – z konieczności, bo konieczności, ale godzi. Jednak tłustą bułę można podać na czystej podkładce, albo brudnej, cola może być mocno rozcieńczona wodą a kawa zimna albo nie, w bułę można włożyć kawałek świeżej sałaty albo wrzucić starą albo tę z podłogi. Można klientowi napluć do tej buły albo nie. Można w końcu nawrzeszczeć na klienta albo zaserwować mu tę bułę z uśmiechem. Bo o to można mieć tylko pretensje do pracownika McDonald’s – że albo pracuje niechlujnie, albo ma problem z obsługą klienta. Tyle że taki ktoś w McDonald’s nie popracuje długo, a w szkole i owszem, aż do emerytury.

          • „Ale tu chyba nie o zmianę kuchni ludzie mają pretensję, na ogół.”
            I właśnie w tym leży społeczny problem z państwowym szkolnictwem: że ogromna większość ludzi (rodziców i wyborców) w ogóle nie zauważa, że menu jest ohydne i szkodliwe, a co najmniej to bezkrytycznie akceptuje i udaje, jak poddani Cesarza, że jest piękne i wspaniałe, jak te nowe cesarskie szaty. Jedyne, co ich obchodzi i na czym się skupiają dyskusje wokółedukacyjne, to czy świństwo jest ładnie opakowane, pracownik uśmiechnięty, a do zestawu Happy School z frytkami, hamburgerem i colą dołączona zabaweczka.
            Byle tylko szkoła nie zapomniała o zabaweczce, to już większość rodziców jest zadowolona.

          • Robert Raczyński

            Ludzie często sami do końca nie wiedzą, o co im naprawdę chodzi. Niestety, w wielu przypadkach, chodzi o szybkie rozładowanie emocji, a nawet frustracji. Nie mówię, że powstają one bez powodu, ale bezrefleksyjne rzucanie inwektyw i szybkich osądów też niczym nie jest usprawiedliwione. Przede wszystkim nie rozwiązuje problemu.

            Nie będę oryginalny i powtórzę po samym sobie: Polska to kraj, w którym wszyscy znają się na wszystkim, w piłkę grają przynajmniej tak dobrze jak Lewandowski, a wyrostków robaczkowych nie operują sobie sami tylko dlatego, że do tego potrzeba raczej znieczulenia ogólnego, a i z tą nieestetyczną krwią coś trzeba zrobić. Czy można im się dziwić, że czują się również kompetentnymi nauczycielami (Zwłaszcza, że zostać u nas nauczycielem rzeczywiście sztuką nie jest.)?
            Zastanawia mnie jednak jedna rzecz – edukacja ma być podobno drogą do zdobycia pewnego zawodu, dlaczego więc wszyscy pchają się na różne egzotyczne kierunki, kiedy, podobno, być nauczycielem to taka frajda? Przecież to tyle wolnego, fucha, którą każdy jełop ogarnie i na dodatek kasy można dostać jak lodu.

            Paweł (dzięki!) uznał, że zadałem tu kilka fundamentalnych pytań. Tym razem chcę zakończyć wypowiedź tezą, którą uważam z podstawową. Nie jest wyrafinowana, ale na ogół skrzętnie pomijana… Czego chcą klienci „firmy” szkoła? Otóż na ogół tego samego, co w innych miejscach: wszystkiego najlepszego i najlepiej za darmo. Otóż mam przykrą wiadomość: Te rzeczy się wykluczają!

          • „Ludzie często sami do końca nie wiedzą, o co im naprawdę chodzi […] Czego chcą klienci „firmy” szkoła?”
            Nie zapominajmy, że w przeciwieństwie nawet do McDonalda to nie sa klienci, ale poddani! Jak w czasach pruskiego absolutyzmu.
            Nikt ich nie pyta, czego chcą i czy w ogóle chcą. Robią, bo tak trzeba i nie widzą alternatywy. Płacą, nie dlatego, że chcą wydać 15zł na hamburgera, ale dlatego, że Urząd Skarbowy ściąga z nich podatki. I jedzą to badziewie nie dlatego, że są głodni (wiedzy), ale dlatego, że jeśli by śmieli nie zjeść, to sąd by im ustanowił kuratora, a policja doprowadziła dziecko do miski.
            Zaczynają się buntować dopiero wtedy, gdy widzą, że oni są traktowani gorzej, niż inni, albo gdy opresja się powiększa.
            Ale ich nietzscheańska dusza niewolnika nie zauważa zniewolenia jako takiego i je akceptuje. Widzi tylko różnicę pomiędzy lepszym a gorszym traktowaniem.

            Nie dziw się jednak, że ludzie poddani zniewoleniu są sfrustrowani i tę frustrację rozładowują niezbyt trafnie. Nawet, jeśli w duszy tę niewolę akceptują.

            „dlaczego więc wszyscy pchają się na różne egzotyczne kierunki, kiedy, podobno, być nauczycielem to taka frajda?”
            Nieprawda. Do zawodu nauczycielskiego pchają się tłumy. Na 190,000 magistrów rocznie (GUS,2012) 26,000 to absolwenci szkół pedagogicznych i prawie drugie tyle to absolwenci wydziałów pedagogiki różnych uniwersytetów i „uniwersytetów”. Różne kierunki pedagogiki to największa liczba studentów. Dla porównania: szkoły techniczne (politechniki i wyższe szkoły techniczne) wypuszczają 33,000 magistrów-inżynierów rocznie, a uniwersytety medyczne około 10,000 lekarzy, dentystów, pielęgniarek i ratowników medycznych.

          • monikasz

            Tak, nauczyciel to ciężki zawód, odpowiedzialny, niedoceniany, kiepsko opłacany itd. itp. To dużo jest wolnych etatów? To dlatego samorządowcy z ulgą zamykają szkoły, bo i tak nie ma w nich kto pracować?

          • monikasz

            Opss, nie doczytałam Xawra i się powtórzyłam, przepraszam…

          • Robert Raczyński

            Ja już nie wiem jakiej czcionki i jakiej jej wielkości musiałbym użyć żeby w mojej wypowiedzi wszyscy widzieli nie tylko to, co sami widzieć by chcieli…
            Posłużę się innym trickiem:

            „Żeby być „obiektywnym” (uważam, że obiektywizm nie istnieje poza figurą retoryczną), dodam, że nie piszę tego by bronić ludzi, którzy tego lub innego zawodu w ogóle nie powinni uprawiać.”

            „Ale ja przecież nigdzie nie napisałem, ze ta diagnoza jest niesłuszna.”

            „Nie śmiałbym nikomu bronić wypowiadania opinii, dobrze jednak gdy idą za nimi jakieś argumenty i ślad propozycji rozwiązania. Nie wymagam też od nikogo szacunku, ale jaki (każdy?) koń jest, każdy potrafi powiedzieć.”

            „Niestety, w wielu przypadkach, chodzi o szybkie rozładowanie emocji, a nawet frustracji. Nie mówię, że powstają one bez powodu, ale bezrefleksyjne rzucanie inwektyw i szybkich osądów też niczym nie jest usprawiedliwione. Przede wszystkim nie rozwiązuje problemu.”

            „Ile razy będę jeszcze musiał napisać, że nie jestem obrońcą tępego belfra, uczącego czegoś, co sam ledwo pojmuje? Ani żadnego innego prymitywa mającego gdzieś swoje obowiązki?”

            A teraz zagadka – kto to napisał?

            Ponieważ temat jest bardzo emocjonalny, nie spodziewam się zbyt konstruktywnego do niego podejścia. I pewnie doleję oliwy do ognia, jeśli powiem, że gdyby nie wymienione przez panią Annę bonusy, prawdopodobnie nie mógłbym sobie na wykonywanie tego zawodu pozwolić.

          • Marzena Żylińska Post author

            Robercie,

            to cytaty z Roberta 🙂
            A jednak pisząc to, co tu zacytowałeś, zawsze potem jest u Ciebie „ale” i po tym „ale” można wyczytać, dlaczego tak właśnie jest i że tak być musi.
            I dopiero w tym punkcie się nie zgadzamy. Ja uważam, że tak być nie musi. Sama ucząc kiedyś w szkole, uważam, że robiłam to dość dobrze, w każdym razie wkładałam w tę pracę mnóstwo energii, a po drugie ja wierze, że można to zmienić. Dlatego staram się coś robić. A co z tego wyjdzie, zobaczymy.
            A co Ty robisz, żeby zmienić ten system? A może masz ochotę przyłączyć się do ruchu Budzących się Szkół? Nikt Wam nie będzie mówił, co macie zmieniać. O tym zdecydujecie sami, a my Was tylko będziemy wspierać jeśli natraficie na formalne przeszkody. Jak myślisz, ilu nauczycieli w Twojej szkole rozumie, że zmiany są konieczne? Ilu miałoby chęć zaangażować się w proces zmian? A czy Ty sam miałbyś chęć? W Łodzi jest już jedna szkoła, w której dużo dobrego się dzieje. To znaczy na pewno jest więcej takich szkół, ale ja wiem o jednej 🙂

          • monikasz

            Kiedy mówimy tu o nauczycielach jako grupie, bardzo licznej w dodatku, nieuniknione są uogólnienia. One mogą być mniej lub bardziej uprawnione tylko statystycznie, a nie jako ocena konkretnej osoby wykonującej ten zawód. Robert czuje się dotknięty i zapewne ma do tego prawo, sądząc z tego, co na tym forum pisze. I ma rację podkreślając, że nie wszystko, niewiele, a czasem nic od nauczyciela nie zależy. Że prosta nagonka bardziej słuzy rozładowaniu frustracji właśnie i korzysta na tym tylko strona rządowa. Ale z drugiej strony negatywna selekcja do zawodu jest faktem. I była już, kiedy ja chodziłam do podstawówki ( w budynku której zdaje się teraz Robert właśnie niesie kaganek :)). To nie pierwsze pokolenie nauczycieli, którzy wykonują ten zawód, bo właściwie nic nie potrafią . W większości zaledwie, nie wszyscy oczywiście, ale to wystarcza do uogólnień. Wystarcza do tego, żeby byli łatwym celem. W dodatku mają coraz trudniej, a nie coraz łatwiej. Mimo to tłumy chetnych do tego zawodu nieodmiennie są, co chyba jednak o czymś świadczy, może o wysokim bezrobociu, nie wiem. Co tu natomiast konstruktywnego można powiedzieć? Nie mam pojęcia 🙂

          • Robert Raczyński

            I tu pełna zgoda, nie jestem pewien, czy w ogóle jakaś selekcja ma miejsce… Jest to na ogół kwestia przypadku (i tu także, niekoniecznie w sensie pejoratywnym – kto potrafi ocenić, co w naszym życiu jest jedynie koincydencją?).

        • Robert Raczyński

          Ile razy będę jeszcze musiał napisać, że nie jestem obrońcą tępego belfra, uczącego czegoś, co sam ledwo pojmuje? Ani żadnego innego prymitywa mającego gdzieś swoje obowiązki?
          Mierzi mnie jednak zero-jedynkowe postrzeganie czegokolwiek, czemu też dałem wyraz wielokrotnie. Każdy z nas ma złe doświadczenia z dowolną grupą zawodową – czy daje nam to prawo do wypowiadania się o wszystkich jej przedstawicielach? To tanie i prostackie.

          • Paweł Kasprzak

            Generalizacje bywają właśnie takie — czasem nawet są rzeczywiście tanie i prostackie. Bywa jednak, że przy wszystkich wyjątkach, przy jednostkach lub nawet całych sporych grupach zarówno odstających od średniej, jak i niepoddających się obowiązującym „w branży” mechanizmom, których generalizacje krzywdzą, są te generalizacje mimo to uzasadnione.

            Patrząc „objawowo” i złośliwie. Podobnie jak księdza da się niemal nieomylnie rozpoznać po tej charakterystycznej fałszywie melodyjnej intonacji i idiotycznej dykcyjnej tendencji do umieszczania samogłoskowych dźwięków między spółgłoskami w zbitce, tak na ogół nauczyciela daje się rozpoznać natychmiast po specyficznej frazeologii, konstrukcji zdań, intonacji pełnej zawieszeń głosu itd. Zbigniew Semadeni zdołał w ten sposób napisać cały komentarz do matematycznej części podstawy programowej — czytasz to i nie masz wątpliwości, że pisze to belfer do innych belfrów. Genialne wyczucie decorum zresztą — żaden inny język nie byłby odpowiedni do wyrażenia pomieszczonych tam treści. Joyce w zgodzie z logiką, która kazała mu kaleczyć język pokaleczonego bohatera, napisałby ten komentarz dokładnie tak samo.

            Istnieją mechanizmy, które tak, a nie inaczej od pokoleń kształtują nauczycieli i oczywiście — pełna zgoda — nie ma się co ani dziwić, ani złościć na to, że nauczyciele im ulegają. Przejaskrawiając ponad miarę — mnie brzydzą pięknoduchowskie spojrzenia np. na enerdowskich agentów Stasi i masowość tego zjawiska: skoro ono było tak masowe, to znaczy, że w takich warunkach ludzie na ogół zachowują się właśnie tak paskudnie. Właściwe pytanie brzmi, co to za warunki (odpowiedź tu z grubsza znamy), a jeszcze właściwsze — jak się z nich wyrwać.

            Marzena proponuje tu własny projekt Budzącej się szkoły, Ksawery — tutoringu i edukacji domowej. A dla przykładu CEO proponuje ocenianie kształtujące. No, niewspółmierne są te propozycje. Co więcej, wydaje mi się, że postulowana przez większość ludzi rozsadnych i trzeźwych „synergia drobnych, cząstkowych rozwiązań” przeciwstawiana wizjom całościowym, które z oczywistych powodów wydają się groźne — chyba da się dzisiaj powiedzieć, że to żadnych wyraźnych zmian przynieść nie jest w stanie i w najmniejszym zauważalnym stopniu nie zapobiega „degracji intelektualnego środowiska”, którą obserwujemy już którąś dekadę z rzędu.

          • Ba

            Robert, ty sam generalizujesz w pewien sposób, tłumacząc wszystkich nauczycieli tym, że muszą sprzedawać buły. Ja nie widzę w wypowiedzi wyżej prymitywnego uogólnienia, że wszyscy nauczyciele to lenie, raczej proste stwierdzenie faktu, że nawet jeśli sprzedają te buły, to ludzie nie mają pretensji do tych, którzy to robią rzetelnie. Czemu bierzesz to do siebie? Każdy dostrzega dobrych pedagogów, szkoda tylko, że ci dobrzy są tak mało widoczni na tle wielu tych złych, a środowisko samo nie robi nic, żeby się tych złych pozbyć ze swoich szeregów, przeciwnie, jak pojawia się krytyka tych złych, to od razu krzyk o prymitywne uogólnienia i jakieś tłumaczenia, że to tylko dlatego, że muszą sprzedawać buły. Czy tych lepszych byłoby więcej, gdyby nagle w McDonald’s zaczęto podawać homary? Pewnie tak, o ile ktoś by ich wcześniej nauczył je przyrządzać. Inaczej będą je dalej pakować w buły.

          • Marzena Żylińska Post author

            @ Ba

            Zgadzam się z Panią. Dla mnie to ogromny problem, że wśród nauczycieli są osoby, które absolutnie nie spełniają swoich zadań, niczego nie uczą, a wręcz trwale zrażają do swojego przedmiotu. Są toksycznie i nie lubią swoich uczniów. Traktują wszystkich z nonszalancją i …… uchodzą za świetnych fachowców! Bo jeśli robią kolejne stopnie awansu zawodowego, to nikt nie patrzy na ich relacje z uczniami i rodzicami, nikogo nie interesuje, czy na lekcjach tworzą atmosferę wspierającą, czy hamującą procesy uczenia się; do awansu liczy się teczka i znajdujące się w niej papiery.
            Dlatego tak ważne jest pytanie, co robimy jako środowisko, by ci, którzy nie lubią i nie potrafią uczyć, tego nie robili. Co robimy, by społeczeństwo nie wyrabiało sobie zdania o zawodzie na podstawie zachowań najgorszych nauczycieli. Jedna pani, czy jeden pan traktujący uczniów i nauczycieli nie fair, silniej wpłynie na tę opinię, niż stu innych. Sama nie wiem, jakie są proporcje, bo najwięcej mówimy o tych najgorszych. Ale wiem, że nie ma dziś mechanizmów eliminowania z zawodu osób, które uczniom wyrządzają wiele zła. Tego zła nie da się naprawić!

            @ Robert
            Podobnie jak Ba uważam, że nie chcesz dostrzec problemu złych, niekompetentnych, niezdolnych do refleksji i aroganckich nauczycieli. Uciekasz w uogólnienia, wszystko tłumacząc systemem. Ale w tym systemie – którego nie będę broić – jest wielu wspaniałych nauczycieli.

            @ Xawer
            Tak, ludzie nie widzą, jak opresyjną i totalną instytucją jest szkoła. Oddają tam swoje dzieci, choć nie zgadzają się z tym, jak szkoła funkcjonuje, bo uważają, że muszą. To naprawdę zadziwiające, że się na to jako społeczeństwo godzimy. A najgorsze jest to, że wielu wierzy, że szkoły w obecnej formule wspierają rozwój dzieci, choć wszyscy widzimy, że tam szybko tracą motywację do nauki.

          • Obaj z Robertem widzimy ten problem złych i niekompetentnych nauczycieli. Zwracamy jednak uwagę na źródło tego problemu, które teraz i Ty punktujesz: „… uchodzą za świetnych fachowców! Bo jeśli robią kolejne stopnie awansu zawodowego…”

            To źródło problemu nie zależy od nastawienia mojego, Twojego, Roberta, innych nauczycieli, czy nawet wielu ludzi ze środowiska, ale od kryteriów awansu zawodowego, które ustalone są przepisami prawa. Wynika nie z nastawienia (a jeśli, to tylko pośrednio), ale z istoty biurokratycznego systemu, w którym liczy się spełnianie norm i procedur, a nie sens i zdrowy rozsądek. Nastawienie nauczycieli jest wtórne wobec istnienia tych biurokratycznych kryteriów: raz, że ludzie dostosowują się do warunków tak, żeby było to dla nich najbardziej korzystne, a dwa, że ta biurokracja stanowi czynnik selekcyjny do zawodu, przyciągając „bezkrytycznych wypełniaczy procedur” i odstraszając „zdroworozsądkowców”.

            Środowisko nie ma tu absolutnie nic do zrobienia (może najwyżej zbudować fasadę w stylu Barei) — źródło problemu zależy od decyzji politycznych, a nie od działań pojedynczych nauczycieli, czy całego środowiska.
            A swoją drogą, to „środowisko” reprezentowane przez ZNP czuje się z tą biurokracją doskonale i niczego tak by się nie obawiało, jak rozliczania swoich działań poprzez satysfakcję rodziców. Temu środowisku łatwiej i wygodniej być rozliczanym ze spełnienia wymagań formalnych.

          • Robert Raczyński

            Niewątpliwie. Tylko czy kryteria rozliczania działań poprzez satysfakcję rodziców (z pewnością ważniejsze niż biurokratyczne) byłoby naprawdę łatwiej ustalić? Ich spójność budzi moje obawy…

          • Takim kryterium poprzez satysfakcję rodziców jest głosowanie portfelem bez ustalania jakichkolwiek formalnych kryteriów. To samo kryterium, które pozwala wybrać między lepszą a gorszą restauracją, albo między McDonaldem, w którym personel jest chamski, a takim, w którym się uśmiecha. Liczy się wyłącznie subiektywnie odczuwana satysfakcja.
            Szkoły działają jako pozostające na własnym rozrachunku samodzielne podmioty gospodarcze, finansowane z kieszeni rodziców (przez czesne, albo przez bony edukacyjne). W paru krajach — od Flandrii po Szwecję — ten system bonowy się nieźle sprawdza. Nie ma chętnych do posyłania dzieci do jakiejś szkoły — jej nauczyciele przymierają głodem, a w końcu idą na bruk, a szkoła jest likwidowana. Koszty prowadzenia szkoły (płace są dominującym składnikiem) muszą się bilansować z wpływami od rodziców.

          • Robert Raczyński

            Kryterium wolnorynkowe jest dla mnie jasne. Problemem jet to, że zdecydowana większość ludzi chce zastosować kryterium oceny klienckiej w rzeczywistości PGR-u i nałożyć drakońskie kary na „sprzedawcę” za niedobory tworzone przez system, którego sami bronią. To sytuacja analogiczna do obwiniania pani z mięsnego za puste haki. Problem rozwiązuje się wypróbowaną metodą „procesu pokazowego” i publicznego linczu.
            Marzena właśnie zarzuca mi, że widzę jedynie „ale” i uważam, że „tak być musi”. Marzeno, nie. Ja tylko pokazuję, dlaczego to „jak jest” jest dużo bardziej prawdopodobne od „jak być by mogło”. Pod twoją Budzącą się Szkołę z pewnością chętnie podpięło by się mnóstwo ludzi i szkół – co by z niej po tym zostało, nie wiem. Uważaj, bo życzenia czasem się spełniają, ale (!:)) nie do końca tak, jak byśmy sobie tego życzyli…

          • Marzena Żylińska Post author

            Robercie,

            znów mnie ostrzegasz! Często to robisz, gdy piszę o tym co robię, albo chcę robić. Zdaję sobie sprawę z tego, że w życiu na nic nie mamy gwarancji i zaczynając cokolwiek, nie wiemy, czy to się uda. Pytanie brzmi tak: Czy ten brak gwarancji jest wystarczającym uzasadnieniem powstrzymania się od zmieniania tego, co złe?

            Nie odpowiedziałeś na moje pytania!

            Chciałbyś włączyć się do procesu zmian, o których Ty mógłbyś decydować? Ilu nauczycieli z Twojej szkoły chciałoby zmieniać system, w którym tkwią? Ilu widzi, że ten system jest zły?

            Robercie, moje rozdrażnienie bierze się z tego, że tak wiele osób ma świetne diagnozy o tak mądrze potrafi wyjaśnić, dlaczego jest źle, ale zamiast wykorzystać swoją energię do zmieniania tego, na co mają wpływ, wykorzystują ją do powstrzymywania tych, którzy takie próby podejmują. A to powstrzymywanie wygląda np. tak: „Uważaj, bo życzenia czasem się spełniają, ale (!:)) nie do końca tak, jak byśmy sobie tego życzyli…”

            Strasznie, ale to strasznie mnie to deprymuje i dlatego już wielokrotnie zastanawiałam się nad tym, żeby zrezygnować z bloga, bo ja mam tylko ograniczoną ilość energii i mogę ją wykorzystać do tego, żeby coś robić, albo do tego, by bronić sensowności podejmowania prób zmieniania tego, o czym wszyscy wiedzą, że jest złe.
            Dlatego tak bardzo nie chcę, żebyś mnie ciągle przed czymś ostrzegał, a tak bardzo bym chciała przeczytać, że skoro wiesz, że jest źle, to w swojej szkole zbierzesz wokół siebie ludzi chętnych do zmian i zaczniecie coś robić.
            To od nas zależy, do czego wykorzystamy naszą energię.

          • „Problemem jet to, że zdecydowana większość ludzi chce zastosować kryterium oceny klienckiej w rzeczywistości PGR-u i nałożyć drakońskie kary na „sprzedawcę” za niedobory tworzone przez system, którego sami bronią.”

            Echhh.. Po pierwsze, to nie wiemy, czego chce „zdecydowana większość ludzi”, bo nikt takich badań nie prowadził. A po drugie, to w obecnej sytuacji nie mają praktycznego wyboru (edukacja domowa, czy nawet szkoły prywatne na prawach publicznych, są tak kłopotliwe i drogie, że mało kto się na to jest w stanie zdecydować).

            Mamy tu sytuację analogiczną do postulatów sierpniowych (wprowadzić kartki na mięso) zestawionych z tym, jak szybko ludzie zapomnieli o kartkach na mięso, a zaczęli je kupować jak chcą i kiedy chcą, gdy komunę diabli wzięli i władza dopuściła normalny, wolnorynkowy handel. Po kilku latach nawet w byłych pegeerowskich wsiach zniknęły obskurne sklepy GS ze sprzedawczyniami jak z „Misia”.
            Ale póki system nakazowo-rozdzielczy trwa, to nie dziw się, że ludzie winią sprzedawczynię o to, że na hakach pusto, a jej bratanek opycha się kotletem. Ta sprzedawczyni jest dla nich twarzą systemu i wobec nich ten system reprezentuje.

          • Robert Raczyński

            Marzena, znów mnie nadinterpretujesz :). Ja nie chcę nikogo deprymować, a jeżeli ostrzegam, to przed wykorzystaniem nośnej, świeżej idei do samopromocji. Jest wiele podmiotów, które chętnie przyjmą każdy szyld, niekoniecznie z wkładem własnym – wiele inicjatyw tak właśnie skończyło. A jeżeli zabrzmiało to mentorsko lub impertynencko, to cię serdecznie przepraszam, bo wiesz, że twój wkład w myśl pedagogiczną bardzo szanuję.
            Co do twoich zasadniczych pytań, to doskonale wiesz, że nie jest to kwestia deklaracji. Nie zwykłem wypowiadać się za innych i zbyt mało wiem o twojej inicjatywie. Założę się, że „środowisko” wie jeszcze mniej, a do „zmian” zostało skutecznie zniechęcone. Ale! dałaś mi do myślenia.
            Piszesz, że twoje „rozdrażnienie bierze się z tego, że tak wiele osób ma świetne diagnozy i tak mądrze potrafi wyjaśnić, dlaczego jest źle, ale zamiast wykorzystać swoją energię do zmieniania tego, na co mają wpływ…” – nasza bieżąca dyskusja zaczęła się od mojego rozdrażnienia tym samym zjawiskiem. Do tego dołożyłbym łatwość ferowania wyroków. Ja zawsze otwarcie przyznawałem, że recepty na „całe zło” nie znam i wątpię żeby istniało w ramach (nawet re/de/formowanych) istniejącej szkoły publicznej i to niezależnie od czyjegokolwiek widzimisię. To, „na co mam wpływ” jest zbyt małą częścią rzeczywistości, a tylko tę część jako tako potrafię zmieniać. Jeżeli mój ogląd tych realiów jest postrzegany jako tani defetyzm, muszę to wziąć na klatę.

          • Marzena Żylińska Post author

            @ Robert

            Za ostatnie zdanie bardzo Ci dziękuję. Piszę to poważnie, bez cienia ironii.
            Z pisaniem o Budzącej się Szkole z pewnych względów jeszcze czekam, ale niedługo ruszy strona i wszystko będzie jasne. Teraz kręcone są w szkołach (polskich) filmy i powstają teksty. Trochę to wszystko musi potrwać, ale dużo się dzieje.
            Dlatego bardzo mi zależy, żeby do tego projektu dołączyło wielu mądrych ludzi, bo zmiana nie przyjdzie z góry; jeśli chcemy mądrzejszych i lepszych szkół, to musimy zrobić to sami.
            I dlatego zależy mi na takich ludziach jak Ty. A w Łodzi dzieje się już teraz naprawdę dużo 🙂

          • Paweł Kasprzak

            W duchu Wiesława tym razem — bo to Wiesław używał tu często analogii z historią najnowszą.

            To, czy Robert usiłuje tu zastąpić jedną generalizację drugą i zamiast oskarżać złych nauczycieli, usprawiedliwia ich, oskarżając system, wobec którego jest bezsilny, jest sporym problemem etycznym, a miarą naszych mizernych czasów jest fakt, że nikt tego w tych kategoriach nie odbiera. Marzena ma rację, opisując szkołę, jako instytucję bezprzykładnie opresyjną i dziwiąc się, że godzimy się tak powszechnie na 12 lat (a wkrótce 13) na to, że jeden z drugim minister – ćwierćinteligent poddaje w tym czasie dzieci praniu mózgów i łamaniu charakterów. Moim zdaniem, o ile obowiązek szkolny mamy niestety wpisany do Konstytucji, podobnie zresztą jak wszystkie kraje cywilizowane, to zestandaryzowana szkoła, jednolita państwowa matura i cały system zewnętrznych, jednolitych egzaminów egzekwujących tę samą „wiedzę” od każdego absolwenta przymusowej edukacji, jest jawnym i niezwykle ostrym pogwałceniem wszystkich konstytucyjnych norm wolnościowych. Jako taki powinien budzić powszechny sprzeciw. Zwłaszcza, że chodzi o dzieci oraz o bardzo wrażliwą sferę ich zależności od rodziców vs. władzy państwa. Powszechnego sprzeciwu nie widać. O czymś to świadczy.

            Odpowiedzialność nauczycieli to problem „odpowiedzialności za wykonywanie rozkazów”.

            Norymberskie skojarzenia, które się tu narzucają z powodów frazeologicznych, byłyby oczywiście nadużyciem, ale… Analogie mimo wszystko istnieją i warto się przyjrzeć niektórym zjawiskom. Np. hipotezie o tym, że hitlerowscy zbrodniarze to nie potwory z Milczenia owiec, ale ludzie skądinąd normalni — typowi reprezentanci średniej klasy. Albo obrazom z Borowskiego o tym, jak podle zachowują się ludzie w podłych warunkach. Albo wszystkiemu temu, co wiemy z eksperymentalnej pschylogii z lat siedemdziesiątych ub. stulecia — co z tego, że określanej jako behawiorystyczna, zwłaszcza, że sama siebie nazywała humanistyczną. Ludzie pod wpływem presji grupy i presji autorytetu zachowują się jak Eichamnn, albo w inny sposób podle lub chociaż nieracjonalnie. Z jednej więc strony odpowiedzialność nauczycieli za to, co wyprawiają jest ogromna i skaże ich kiedyś na męki piekielne, ale równocześnie z drugiej strony niestety to wszystko, co oni wyprawiają z naszymi dziećmi, jest absolutnie zrozumiałą normą.

            Ksawery pisze — słusznie — że analogia z McDonaldsem o tyle nie jest trafna, że mamy do czynienia z McDonaldsem z państwowego przymusu, a nie konsumenckiego wyboru. Jasne, że tak. Co by to jednak dokładnie miało znaczyć, żeby ten przymus zlikwidować — to już tak jasne nie jest.

            Pytania pozostają: czy zklikwidować monopol McDonaldsa, czy może podnieść w nim standard żywienia (np. zwiększając nakłady, albo normy zdrowego żywienia); dopuścić pluralizm, dbając o możliwość rzeczywistego wyboru pomiędzy standardem McDonalds, Sphinxa, San Marzano, czy czegoś jeszcze i dodatkowo sprytnie pomyślanymi bonami wyrównawczymi wspierać kuchnie droższe, by ich szkodliwa tanizna nie wyparła; czy wreszcie zachować sam tylko obowiązek żywienia dzieci, pozostawiając wybór kuchni swobodnej decyzji zainteresowanych, albo może z obowiązku żywienia również zrezygnować.

            Ksawery, którego podejrzewam o chęć wyboru tego ostatniego rozwiązania, pisze, że problem ma charakter polityczny. Potrzeba więc najpierw i przede wszystkim tej decyzji, a póki ona nie nastąpi, to na nauczycieli nie mamy prawa narzekać, skoro oni robią to, co im każe prawo i przełożeni. No, niezupełnie. O ile Norymberga wydaje się analogią skrajnie dobraną i przez to nieadekwatną, o tyle realny socjalizm epoki Gierka wydaje mi się już porównaniem zupełnie stosownym.

            Wtedy również partyjni apartczycy różnego szczebla robili swoje, a niektórzy z nich uczciwie. To samo dało się powiedzieć o milicjantach i również esbekach (dość dobrze wiem, co mówię, nieźle się znając z tymi, którzy wtedy zwijali mnie). Konfidenci aniołkami nie byli, niemniej słabo mi się robi, gdy słyszę dzisiejsze wrzaski o ich zdradzie. Byliśmy skundlonym społeczeństwem — po prostu dlatego, że nas przez lata kundlono, dość dobrze wiedząc, jak to się robi fachowo i skutecznie. Prawdopodobnie spora większość członków dziesięciomilionowej „Solidarności” z wielkich zakładów pracy posłusznie uczestniczyła w masówkach potępiających warchołów z Radomia w ’76 roku. Na pewno, kiedy się w tych czasach było jawnie zdeklarowanym opozycjonistą i nie żyło się w silnie zintegrowanych warszawskich środowiskach, to nie dało się liczyć na to, że się będzie miało wielu kumpli serdecznie poklepujących po plecach i podtrzymujących na duchu w kłopotach.

            W mojej ocenie mówienie o politycznej decyzji zmiany dzisiaj ma sens taki jak podobne postulaty wtedy. Ani ta decyzja nie nastąpi, ani też jej konieczność nikomu snu z powiek nie spędza. Nawet wśród tych rodziców, którzy dzisiaj poszukują dla swoich dzieci alternatywy w niełatwych warunkach, godząc się na wysokie czesne w prywatnych szkołach lub na ogromny wysiłek w edukacji domowej, nie widzę wielu, których w rzeczywistości interesowałoby cokolwiek poza „opanowaniem podręczników” przez ich dzieci. Mogą wiedzieć, że „szczurzy wiścig” to samo zło, a testy są idiotyzmem, niemniej nadal na ogół chcą, by dzieci zdały jakiś egzamin (np. certyfikaty językowe są niezwykle popularne), który otwiera dla nich możliwości na przyszłość.

            Obawiam się, że potrzeba nam z jednej strony moralnego szantażu dysydentów, jak to było za Gierka, a z drugiej kogoś, jak papież wzywający Ducha Św. na placu Defilad. To jest niestety paskudna perspektywa, o czym wiedzą ci, którzy tę historię pamiętają z autopsji. Ja pamiętam — zdecydowanie wolałem dysydentów niż przebudzonych papieskim apelem, ale jeśli tu coś wtedy przesądziło, to raczej właśnie on 😉

  28. „z obowiązku żywienia również zrezygnować”
    Masz rację, że tak to widzę. Ta analogia żywieniowa jest dość łatwa do pociągnięcia dalej. Nie ma niczego takiego, jak obowiązk żywienia. Jest tylko odpowiedzialność za doprowadzenie do śmierci głodowej, albo poważnego niedożywienia. Jest też pomoc społeczna, która biednym da bony Sodexo, by kupili sobie za nie i swoim dzieciom coś do jedzenia, a biednym i nieporadnym da nawet zupę z garkuchni. Nie ma też obowiązku ubierania dzieci, ale jest odpowiedzialność za to, że zamarzną albo dostaną zapalenia płuc, jeśli gołe będą bawić się na mrozie. I nie ma obowiązku trzymania dzieci na smyczy, a wyłącznie odpowiedzialność za to, że będąc pod naszą opieką wpadną pod samochód. Wystarcza zdrowy rozsądek sądów w egzekucji bardzo ogólnie postawionego obowiązku opieki. W zakresie edukacji państwowa szkoła musi tu spełniać standard, jaki wymagany miałby być od rodziców. Tak samo, jak wymagany standard minimum opieki w innych dziedzinach, jak żywienie czy ubieranie, nie może być wyżej ustawiony niż to, co dostają dzieci w państwowych domach dziecka. Jeśli więc tylko dziecko wie, ile jego spodnie z wyprzedaży kosztowały przed przeceną, to rodzicom nie można stawiać zarzutu zaniedbań edukacyjnych, a obowiązek edukowania dziecka trzeba uznać za wypełniony.

    „Kuroń vs. Wojtyła i decyzja polityczna”
    Też czuję dużo więcej sentymentu do Jacka Kuronia, niż do papieskich mszy. Choć lewactwo i harcerstwo są mi równie dalekie, co katolickie księżostwo, to jakoś kuroniowe ględzenie bardziej mi trafiało do serca, niż papieskie. Zwłaszcza, że na spotkaniach Towarzystwa Kursów Naukowych opowiadał o historii, a nie budził sumienia w imię Ducha Świętego, a „Wiarę i winę” czyta się lepiej, niż encykliki.
    Jeśli jednak wdepnąłeś w taką historiozofię, to zapomniałeś o trzecim aktorze tej zmiany, mniej dziś lubianym, ale w mojej opinii zdecydowanie najważniejszym, który załatwił całą sprawę w ogóle nie oglądając się ani na ludzi poruszonych przez Kuronia, ani przez JP2. O Michaile Gorbaczowie, który odgórną polityczną decyzją system zlikwidował i władzę sowiecką nad demoludami odpuścił. Komunizm zniknął wtedy również z tych krajów, gdzie opozycja była śladowa, a zafascynowanych papieżem katolików też na palcach można było liczyć — choćby z NRD, gdzie wcześniejsza opresja była dużo gorsza. Nie oszukujmy się, że to Papież z Kuroniem przekonali enerdowskich pograniczników, że nie należy strzelać do tych, co podejdą zbyt blisko do muru.

    • Paweł Kasprzak

      Argumenty o braku obowiązku żywienia i odpowiedzialności za głodzenie w pełni podzielam, starając się wszakże zrozumieć tych, dla których obowiązek pozytywnie formułowanych ma sens oraz – no trudno – myśleć w zgodzie z Konstytucją.

      Gorbaczowa oczywiście chowamy we wdzięcznej pamięci i wiem, że nie Kuroń wywalczył nam tę wolność, a właśnie on. Między Kuroniem, a Papieżem różnice widzę zresztàą nie w ideowych barwach, choć one są niewątpliwe, ale właśnie w tym, że papież miał tłum porwanych apelem, a Kuroń garstkę tych, którzy w imię racjonalnych i ważnych dla nich, dobrze uświadomionych celów chcieli działać. Gorbaczow być może zdemontowałby imperium również wtedy, gdyby w nim żaden gniew ludu nie drzemał i żadna opozycja nie istniała. Ale też i płacimy dzisiaj cenę za to, żeśmy nawet żadnej Bastylii nie zburzyli i nie czujemy się sprawcami własnej historii.

      Nie mam wielu złudzeń, że ci, którzy dzisiaj płaczą, że gorset MEN nie pozwala tworzyć dobrej szkoły, stworzą ją, kiedy gorset zniknie. Z wielu powodów nie stworzą, m.in. dlatego, że jest pomyl na McDonaldsa, a nie ma na cokolwiek innego, niezależnie od tego, że gadanie o popycie i podaży jest cokolwiek przedwczesne w sytuacji podaży przymusowej. Postulat zmiany ma polityczny charakter, masz rację, ale ma też i społeczny oraz kulturowy wymiar. Równocześnie nie jest tak, że się nie da zrobić niczego, bo możliwości są naprawdę spore. Wymagane jest minimum determinacji, a wcale nie akty heroizmu. Oraz przede wszystkim świadomość celów.

      • Paweł Kasprzak

        Wybacz błędy – słownik w telefonie: prof. Żurek chyba go układał zaraz po podstawie programowej 😉

      • Marzena Żylińska Post author

        Paweł,

        napisałeś: „Nie mam wielu złudzeń, że ci, którzy dzisiaj płaczą, że gorset MEN nie pozwala tworzyć dobrej szkoły, stworzą ją, kiedy gorset zniknie. Z wielu powodów nie stworzą, m.in. dlatego, że jest pomyl na McDonaldsa, a nie ma na cokolwiek innego …”.

        Odejście od jednolitej dla wszystkich podstawy programowej, wcale nie oznacza chaosu pod szyldem „róbta, co chceta”. Nie chodzi o to, żeby nie było żadnej struktury, ale żeby systemowi edukacji nadać nową, bardziej odpowiadającą potrzebom XXI wieku strukturę.
        To dotyczy zarówno doboru treści nauczania, metod stosowanych w szkołach i form kontroli wyników.
        To nie musi być tak, że wszyscy uczą się tego samego, w tym samym tempie i z tego samego są odpytywani. Profesora biologii, który dostał Nobla z dziedziny genetyki, nikt nie pyta o glaukocystofity. A jeśli ktoś by go zapytał, to by odpowiedział, że to nie jego pole badawcze.

        Chodzi o to, że dzisiejsza struktura to gorset, który nie pozwala na żadną autonomię czy kreatywność. Trzeba stworzyć strukturę, która nie będzie dusić, która pozwoli na indywidualizację i która pozwoli na szukanie nowych rozwiązań. I postępy uczniów w tej nowej strukturze też można monitorować, choć zupełnie inaczej niż robi się to dziś.

        Opisanie tego zajęłoby kilka godzin …

        • Paweł Kasprzak

          Marzena, nie mówię przecież, że gorset nie istnieje, ani że nie przeszkadza. Przeciwnie — moje własne widzenie tych problemów jest może nawet ostrzejsze niż Twoje. Moim zdaniem jednolita, szczegółowa podstawa programowa nie tylko i nie przede wszystkim dlkatego jest zła, że jest tak straszliwie głupia, ale właśnie dlatego, że narzuca jednolity projekt umeblowania dziesięcych mózgów. Ustrój szkoły i przede wszystkim jednolity system egzaminów zewnętrznych — to wszystko jest standaryzacją kosztem jawnie likwidowanej wolności (dzieci i rodziców), co uważam za ostro sprzeczne z konstytucją. W odpowiedzi słyszę — z biura Rzecznika Praw Obywatelskich — że przymusowa szkoła stoi na straży konstytucyjnej zasady równości! System jest zły do tego stopnia, że powinien budzić etycznie motywowane protesty, a współudział w nim powinien również budzić etyczne pytania.

          Ale równocześnie widzę w tym powszechnym narzekaniu na niemożność zrobienia czegokolwiek w szkole tę samą impotencję, którą dobrze znam z niedawnej historii. Próbując robić rozmaite rzeczy, widzę także, jak trudno jest znaleźć zainteresowanie i zrozumienie dla alternatywnych rozwiązań. Myślę o wzorcach wrytych w mózgi nauczycieli i rodziców, a również sporej części reformatorów szukających alternatywy. Ponieważ o Słowackim w Polsce opowiadał dotąd wyłąznie Pimko, wiemy dobrze, że albo istotnie Słowacki wielkim poetom był, albo uznajemy, że nowoczesność daje nam alibi, by się Słowackiego pozbyć, podobnie jak Pitagorasa i paru innych facetów. Czasem natomiast uznajemy, że Słowacki i Pitagoras nabiorą wartości i sensu, jeśli ich zamienimy na rap, czy cokolwiek w tym guście.

          Wiesz dobrze, że nie chodzi o to, by rapować — chodzi przede wszystkim o to, by w Słowackim i Pitagorasie uczące się dzieci odnalazły ważny dla siebie sens, bo to on powoduje, że „mózg chce się uczyć”. Problem w tym, że dla obu facetów jedynym uzasadnieniem istniejącym kulturowo, a więc jako tako powszechnie, są zdania Pimki. Innych się nie doprawcowaliśmy. Nie doprawcowaliśmy się również świadomości, że nauka to niewyłącznie krew, pot i łzy, albo lanie linijką po łapach, czy zastępujące je uczniowskie kontrakty. W tych sprawacch — o których kilka godzin pisania to mało — jest do wykonania gigantyczna praca. Moim zdaniem, bez niej ani rusz.

          To chciałem powiedzieć — nie to przecież, że prawo oświatowe jest ok, a ministrów oświaty mamy świetnych.

          • Paweł Kasprzak

            I jeszcze coś, żeby pokazać, jakie rozwiązania są w zasięgu ręki. Weźmy np. status edukacji domowej. Istnieją w Polsce dwie dające się rozpoznać instytucje, które z niego korzystają. Jedną jest stowarzyszenie min. Hall, co samo w sobie jest (a raczej powinno być) politycznym skandalem, skoro była minister uznaje za stosowne uciekać w ten sposób przed normami, których uszczelnieniem jako minister sama się zajmowała. Drugą taką instytucją jest pewna warszawska szkoła, której rozmiar mierzony ilością uczniów jest pokaźny i która ma wyłącznie uczniów w ED. Nie wymieniam tej szkoły, bo ona sama się nie reklamuje, a ja nie życzę jej wzrostu zainteresoania ze strony władz resortu.

            Da się w każdym razie utworzyć szkołę, która miałaby status placówki realizującej obowiązek szkolny w rozumieniu prawa oświatowego i która wzięłaby na siebie wszystkie obowiązki wynikające z przykrych i dolegliwych kontaktów z resortem, jego kuratoriami i innymi służbami, które tu bywają angażowane. Powiedzmy, że szkoła ma 1000 uczniów i wszyscy są w ED. I powiedzmy, że to jest gmina miejska. Zgodnie z prawem subwencja oświatowa zostaje w całości w tej szkole. Jest to ok. 450 tys. zł miesięcznie.

            Szkoły „prowadzące edukację domową” stosują rozmaite sztuczki na granicy prawa, by się tą subwencją dzielić z rodzicami. Np. stypendia. One oczywiście sięgają najwyżej poziomu 200 zł miesięcznie, czyli poniżej połowy subwencji. Można założyć, że szkoła, której obrót z subwencji wynosi 450 tys., ma być może całą tę kwotę, a może jej połowę, do zainwestowania w realną działalność oświatową, jeśli taka byłaby jej misja. Obsługa kuratoryjnych kontroli i dorocznych egzaminów wymaga czegoś w rodzaju gigantycznie rozbudowanej księgowości. Da się to zrobić w granicach kilkunastu tysięcy miesięcznie.

            Zostaje Ci w ręku budżet, który pozwala spokojnie realizować projekty w rodzaju polskiej wersji Khan Academy, prawda?

            Status ED to nie tylko klasyczna edukacja domowa, ale również rozmaite inicjatywy, które — jak szkoły p. Hall — po prostu omijają ministerialny absurd, w tym programowy przynajmniej w znacznej części.

            Jakoś nie umiemy sobie poradzić z uruchomieniem choćby tego rodzaju inicjatyw, jeśli nie stoją za tym rządowe lub unijne pieniądze, a wszystkim, czego tu potrzeba jest minimum samoorganizacji, w której podobno osiągnęliśmy mistrzostwo organizując niemal niezależne społeczeństwo w czasach komuny.

            Wśród sporej rzeszy obywatelskich instytucji zajmujących się edukacją, jakoś nie widzę aktywności w tym rodzaju, jeśli odliczyć STO, które działa od tak dawna, że jest kompletną historią i też jakoś nie rozwija się lawinowo. Wrzucam kamyczek m.in. do własnego ogródka. Sam mam fundację edukacyjną. Jest kompletnie martwa, nie stać mnie nawet na księgowość, zamknęli mi nieopłacane strony internetowe itd. Te fundacje i stowarzyszenia, które żyją i coś robią, żyją z grantów — a one są zawsze zapośredniczone przez MEN i w związku z tym sektor pozarządowy wykonuje jak najbardziej rządowe zlecenia. Standardowy wymóg przy „innowacyjnych pomocach naukowych” to ich zgodność z podstawą programową. Zresztą nawet komercyjne bryki przede wszystkim podstawą się kierują, bo podstawa tworzy rynek. Nawet CEO, z którego gościnności oboje korzystamy. Pamiętasz e-podręczniki? Jeszcze nie było wiadomo, co w nich będzie i kto je dokładnie zrobi, jeszcze się nawet pierwsze skandale w tej kwestii nie zdążyły zacząć, a już było wiadomo, że CEO będzie prowadzić szkolenia nauczycieli.

            Opisuję smutne zjawisko, ale nie po to to robię, by zarzucić klientyzm np. CEO, bo tego zarzutu wcale nie zamierzam czynić nikomu, a CEO już zwłaszcza. Raczej po to, by zwrócić uwagę, że najwyraźniej jednak wcale nie ma popytu na realną alternatywę w edukacji. Nie istnieje zaplecze dla obywatelskiego ruchu w tej sprawie.

            Spośród tutaj aktywnych masz raczej bez wątpliwości największe zasługi na tym polu, bo i Twój zasięg oddziaływania na opinię jest największy. Mnie się wydaje, że media powinny tu być głównym celem ataku. Ha… Mnie się np. wydawało, że kiedy złapałem MEN na jawnym szwindlu w wynikach PISA, to chociaż taką aferką ktoś się zechce zainteresować. Nic takiego się nie wydarzyło, robiłem — zdaje mi się — za kolejnego Macierewicza i tyle.

          • Pewna moja znajoma o biznesowym zacięciu zrobiła dwa lata temu biznes plan takiej para-szkoły na setkę dzieci w stylu K.Hall. I odpuściła sobie projekt, bo nie była w stanie dopiąć budżetu nie tylko za subwencję, ale nawet po akceptowalnym dla jej klientów czesnym. Ona chciała oferować rodzicom nie stypendia, ale „przyjazną świetlicę” i funkcję socjalizacyjną szkoły. To nie jest kilkanaście tysięcy miesięcznie, ale kilka razy więcej nawet przy takiej małej szkole. Nawet, jeśli wszystkich uczniów rozpuściłeś na status ED, to i tak musisz mieć pełną obsadę etatowych nauczycieli. Choćbyś nawet płacił pensję tylko kilku świetliczankom, a reszcie płacę minimalną za to, że nie pracują, a wyłącznie dają nazwiska, to i tak masz wszystkie obciążenia kosztami pracy. Musisz też mieć lokal, spełniający normy MEN, choćby stał pusty, albo służył tylko za świetlicę. Przy setce uczniów budżet się nie zapina w oparciu o samą subwencję.

          • Paweł Kasprzak

            Przekaż znajomej, żeby się skontaktowała na próbę z p. Hall i tam wstępnie uzgodniła warunki, a okaże się, że budżet jest do zapięcia bez żadnych problemów.

            Są tu dwa pojęcia szkoły i niekoniecznie oba muszą być brane pod uwagę. Warunki, na jakich działają „szkoły macierzyste” są czymś w rodzaju ich biznesowego sekretu, niemniej w kontakcie z Akademią Dobrej Edukacji można się dowiedzieć, jak to mniej więcej działa. Moja grupa rodziców taki kontakt prowadziła, a problem dotyczył tego, że p. Hall dysponowała w Warszawie kadrą usprawiedliwiającą wyłącznie nauczanie początkowe, a my mieliśmy również starsze dzieci. Kadrę do tego potrzebną można zatrudnić — twierdziła p. Hall i zakładam, że wiedziała, co mówi — na zasadach również wolontariatu. Ważne, żeby się dyplomy zgadzały.

            O „macierzystej szkole”, z której sami korzystamy najlepiej dowiedzieć się u źródła (szkoła Salomon do znalezienia w Google). Lokal nie kosztuje ich wiele, zapewniam. Kadrę stałą mają kilkuosobową. Ilu wolontariuszami dysponują, nie wiem. „Świadczą usługi” od podstawówki po liceum. Da się.

            Gdyby tego typu inicjatywę podjęły organizacje sektora pozarządowego, to lwią częścią subwencji oświatowej mogłyby dysponować zależnie od wyboru na kilka sposobów (można z nich tworzyć „ofertę zróżnicowaną”):
            – stypendia;
            – wsparcie kadrowe „szkół domowych”, „wolnych”, „demokratycznych” – czegokolwiek zechcą rodzice (my mamy domową szkołę wolną), przy czym żadna z nich nie jest w ogóle szkołą w rozumieniu prawa oświatowego, a tę rolę bierze na siebie „szkoła macierzysta”;
            – tworzenie oferty programowej (w postaci np. zasobów sieciowych), przygotowanie kadr (to jest ta działalność, która mi najbardziej leży na sercu).

            Dobrze zorganizowana obywatelska inicjatywa tego rodzaju byłaby w stanie podjąć współpracę również z instytucjami akademickimi, jak to się czasem zdarza np. Stowarzyszeniu Rodzice w Edukacji.

            Nasza „domowa szkoła” (12 dzieci w wieku 6 – 12 lat) opędza się przy pomocy 300 zł miesięcznej zrzutki, kilku osób odwiedzających nasze dzieci z zajęciami na umowach – zleceniach, dyżurach rodzicielskich. Nie działa to dobrze, ja wciąż marudzę, ale rozwija się w dobrym kierunku. Kiedy udało nam się natomiast wreszcie wydostać kawałek subwencji, omal nie zwariowaliśmy z tego dobrobytu.

            Myślę, że szacowna instytucja, rzeczywisty udział rozpoznawalnych choćby środowiskowo akademików, klimat intelektualny i inne duperele tego rodzaju byłyby w stanie dać chociaż zalążek obywatelskiego ruchu w tym kierunku.

            Rodzice zaś, którzy szukają dla dzieci alternatywy w edukacji domowej… Cóż, tu jest do zrobienia bardzo wiele niestety. Oni niestety wciąż polecają dzieciom np. filmy o perpetuum mobile i widzą w nich tę samą wartość, co w Centrum Nauki Kopernik (co jest przy okazji obserwacją trafniejszą niż się na ogół sądzi) — dla nich perpetuum mobile zrywa z akademicką nudą i fałszem… To jeden z powodów, dla których wspomniane prace nad zasobami uważam za pilne i bardzo ważne. A hasło „budzącej się szkoły” najchętniej zastąpiłbym „przebudzonym rozumem” 😉

          • Kontaktowała się… Do zapięcia tego jako niezależna instytucja jest dopiero przy dużej skali (rzędu 1000), albo połączeniu tego ze szkołą normalną (dzienną, z lekcjami, etc.) gdzie rodzice płacą dodatkowo dwa razy większe od subwencji czesne — jak u K.Hall — ona w końcu prowadzi i „paranormalną” szkołę, czyli taką, gdzie dzieci są formalnie w ED, ale chodzą na zajęcia do szkoły, a rodzice za to płacą.

            Skłania się ku współpracy z jakąś taką dużą przykrywką (Hall/S)., czyli zwalenia na nich całej biurokracji i wymogów formalnych, a samemu prowadzenia tylko świetlicy. Ale na razie rzecz pozostaje w planach…
            Podpowiem jej o tym wolontariacie kadry, choć sądzę, że miała prawnika, którzy takiej możliwości obejścia przepisów by nie przegapił i mi mówiła, że muszą być etatowi.

            Obiecuję niedługo wpis o perpetuum mobile — szukanie w nich błędu bywa często nie mniej pouczające, niż zwiedzanie wystaw w Koperniku.
            Choćby analiza tego bardzo klasycznego P.M., z łańcuchem, zawieszonym na trójkątnym klocku — toż to doskonała wprawka z geometrii i elementów fizyki dla tych młodszych.
            A już termodynamiczne P.M. (demon Maxwella) to temat na tygodnie dyskusji z licealistami…

      • Gorset polega nie na tym, że podstawa programowa jest taka, czy inna, tylko na tym, że jakaś władza decyduje za rodzica, jak i jakich treści on ma swoje dzieci edukować. To, o czym piszesz, to nie jest zdjęcie gorsetu, tylko zastąpienie jednego innym — być może troszkę mniej uciskającym pod pachami. Paweł pisze o skutkach zniesienia gorsetu — że większość ludzi wybierze wtedy dla swoich dzieci coś równie badziewnego, jak dzisiejsza szkoła. Tyle, że trochę bardziej polukrowanego. Dwie zabaweczki do zestawu Happy Meal! W pełni te jego obawy podzielam. Prawo do wyboru tandety jest jednak nieusuwalną konsekwencją wolności.

        Może i trzeba taką „nową strukturę”, o jakiej piszesz, stworzyć, może nie jest w ogóle potrzebna, to jednak inna sprawa. Może się ją da stworzyć, może nie (nie widziałem nigdy nie tylko realizacji, ale nawet projektu koncepcyjnego żadnej nowej wspaniałej szkoły). Przyjmijmy jednak, że się da stworzyć i należy stworzyć. To stworzenie nie jest zadaniem nauczycieli ani moim, tylko decydentów politycznych — Sejmu, czy też przygotowującego dla niego projekty ustaw MEN. Raczej nie jest prawdopodobne, by taka struktura miała zostać zaprojektowana, stworzona i wdrożona przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Wszystko przed Tobą — w końcu doradzasz Minister!

        Dopóki więc takiej „nowej struktury” nie ma, a obowiązuje „stary gorset”, to jedynym polem manewru dla rozsądnego rodzica, którego dziecko wchodzi w wiek szkolny, jest ucieczka spod systemu i zapewnienie mu edukacji poza szkołą, a dla nie pozbawionego sumienia nauczyciela wybór pomiędzy heroizmem sabotowania systemu, a zwolnieniem się z pracy i zajęciem edukacją pozaszkolną na własny rachunek.

      • Paweł Kasprzak

        No, właśnie chodzi o szkołę, do której zapisanych jest np. 1000 uczniów, a w której lekcje się żadne nie odbywają. Masz wtedy 450 tys. miesięcznego obrotu. Wymagani są dyplomowani nauczyciele o wymaganych ustawą formalnych kwalifikacjach zatrudnieni tak, jak ich sobie chcesz zatrudniać i jak Ci prawo pozwala. W ilości pozwalającej na przeprowadzenie egzaminu. Więc wolontariat — jak najbardziej. Umowy zlecenia — również. Formalnie edukacja odbywa się w domu.

        Jak to jest faktycznie, to jest całkiem inna sprawa i tu również jest wiele możliwości. Jedną z nich — wcale nie jedyną — wykorzystuje p. Hall, u której uczniowie formalnie uczą się w domu, faktycznie natomiast chodzą do jej szkoły, płacąc czesne. Albo zakładają własną szkołę, w której część nauczycieli jest formalnie zatrudniona u p. Hall i opłacana z subwencji, a część zatrudniają sami z własnego czesnego. Rozwiązań jest milion.

        Subwencję w każdym razie możesz oddać rodzicom — niech robią, co chcą. Albo wydać na nauczycieli, których rodzicom „udostępniasz” w ramach współpracy. Albo ją wydać na platformę internetową, do której dostęp mają „Twoi klienci”. Albo zrobić z nią coś jeszcze innego.

        Temat jest delikatny, a jego rozgrzebywanie tutaj — ryzykowne ze zrozumiałych względów. Takie cuda się w każdym razie zdarzają, że istnieją szkoły bez uczniów, z lokalem mniej więcej fikcyjnym i za złotówkę, z fikcyjną, kilkuosobową kadrą stałą i z większą kadrą zatrudnianą na okoliczność dorocznych egzaminów. Konieczne koszta są przy tej kwocie obrotu wynikającej z subwencji do pominięcia.

        • No właśnie. Edukacja w stylu Hall zaczyna być rentowna, czy choćby darmowa, dopiero powyżej pewnej skali, niedostępnej organizacyjnie dla przeciętnego człowieka — firmy o kapitale kilkudziesięciu milionów i obrotach stu milionów rocznie.

          Powtórz, że jest to opłacalny biznes, gdy Twoja mini-szkoła w jej realiach płatniczo-kapitałowych będzie Ci płacić za to, że uczysz dzieci choćby taką nędzną pensję, na którą wybrzydza Robert. Bo na razie, to to Ty dopłacasz te 300zł/miesiąc i poświęcasz czas i wysiłek warte kilkukrotnie więcej, więc trudno to nazwać dochodowym, czy choćby samoutrzymującym się przedsięwzięciem.
          Powtórz, że „subwencję można oddać rodzicom”, gdy to Twoja szkoła będzie płacić Tobie, a nie Ty jej.

          Co, oczywiście, nie znaczy, że Cię do tego zniechęcam! Wprost przeciwnie. Za edukację swoich dzieci warto płacić.
          Nie twierdźmy jednak, że korzystanie z subwencji to lukratywny biznes, z którego można stworzyć Bóg wie co jeszcze.

          • Paweł Kasprzak

            Ja nie mówię, że ja zarabiam. Ja mówię, że „szkoła macierzysta” zatrzymuje (albo może zatrzymać) subwencję, ja o to do niej pretensji nie mam, a z tego da się sfinansować coś, nad czym pracuje np. Mankiewicz.

          • Z równą sympatią podchodząc do Mankiewicza i do Ciebie: żaden z Was nie ma z tego finansowania i obaj dokładacie do interesu. Póki nie będzie choćby jednego przykładu, że da się z tego sfinansować coś rozsądnego, to nie mówmy, że subwencja to jest potencjalne źródło finansowania czegokolwiek.

            I nawet Katarzynie Hall (czy ją lubimy i cenimy, czy nie, czy bardziej ważą dla nas jej obecne zasługi, czy dawne przewiny) nie ma co wypominać, że prowadzi swoją firmę i nie sugerujmy, że to bananowy interes. Chwała jej za to, że daje kilkuset dzieciom drogę ucieczki spod systemu.

          • Wielu ludzi, od fundatorów STO, przez Ciebie, mnie, a zapewne i Mankiewicza, rozmyślało długo jak by tu sfinansować subwencją edukację. Dotąd nikomu się to nie udało. Zawsze rodzice musieli dopłacać i to dużo. Nawet w państwowej szkole dopłacają samorządy z podatków tych rodziców.
            Nie twierdź więc, że z subwencji można finansować cuda nie widy!

  29. Paweł Kasprzak

    Ależ ja nawet nie próbowałem dowodzić, że z subwencji da się utrzymać szkołę. Ja tylko mówię, że gdyby doborowe, świadome towarzystwo (choćby z blogów jak tutejszy), korzystając ze statusu organizacji pozarządowej, zechciało zrobić to, co robią dwie wspomniane wyżej instytucje, to mogą:
    – formalnie i faktycznie niemal całkiem uwolnić siebie i dzieci spod kurateli MEN i tworzyć szkołę marzeń ( więc np. Szacunku i dialogu, albo Budzącą się), a alibi niemożności tworzone przez ministerialny gorset znika;
    – odzyskać niemałą kasę z podatków na rzecz projektów, które uznają za sensowne, a nie takich, które zamawia MEN – ta kasa to więcej niż trzeba na finansowanie polskiego Khana i więcej niż MEN wyda na e-podręczniki.

    Tylko tyle. Mówię o tym, co zostaje w „macierzystej szkole” dzieci w ED. Rodzice tych dzieci i tak muszą sobie radzić sami. Część potrzebuje wsparcia materialnego i subwencja tu nie wystarczy nawet jeśli ją dostaną w całości, co się niemal nigdy nie zdarza . Wszyscy potrzebują wsparcia merytorycznego, a tu akurat subwencja tworzy możliwości, choćby tylko jej część dało się wykorzystać.

    • Marzena Żylińska Post author

      Przeczytajcie jeszcze raz ostatni wpis, mocno go zmieniłam. Wciąż chodzi mi po głowie pytanie Wiesława Mariańskiego, czy źródłem zła jest publikowanie rankingów, czy same testy w ich obecnej formule, oparte są na zero-jedynkowym kluczu, mocno ograniczające zakres mierzonych kompetencji.
      czy gdyby rankingi nie były publikowane, łatwiej byłoby zmienić szkoły?

      • Pytanie Wiesława jest o tyle jałowe, że rankingi szkół są publikowane, czy się to komuś podoba, czy nie, a jedynym sposobem, by przestały być, to wprowadzenie cenzury prasy i internetu.
        Tu racja – byłoby łatwiej – państwu totalitarnemu łatwiej wprowadzać zmiany w różnych instytucjach społecznych, niż ma to miejsce w liberalnej demokracji, gdzie każdy może publikować co tylko zechce, w tym rankingi szkół ułożone według dowolnego klucza.

        Testy są oczywiście wyjątkowo degradującym czynnikiem w edukacji, nie łudźmy się jednak, że jedynym. Stanowią tylko element układanki, zaczynającej się w podstawie programowej, zatwierdzonych programach, metodyce, etc., a przede wszystkim założeniu, że każdy ma mieć maturę. Za czasów Gombrowicza testów nie było. Szkoła była wtedy dużo lepsza, niż dzisiejsza, ale jednak wystarczająco głupia, by Gombrowicz poczuł potrzebę opisania tego.

      • Robert Raczyński

        Zaryzykowałbym tezę, ze nie ma złych narzędzi, a jedynie ich niewłaściwe lub nonsensowne używanie. Należałoby się zastanowić, czy z rankingów i testów potrafimy korzystać, w jakim celu to robimy, a przede wszystkim, czy te rankingi i testy potrafimy tworzyć. Jak pisze Xawer, nikomu nie możemy zabronić tworzenia lub korzystania z dowolnego rankingu np. przy wyborze szkoły dla dziecka; w końcu ludzie rozsądni nie są pozbawieni krytycyzmu i potrafią ocenić wiarygodność jakiegoś zestawienia, a już na pewno nie poprzestają na tym jednym źródle informacji. Troska o mniej rozsądnych nie jest chyba przedmiotem naszych rozważań – chyba nie istnieje model edukacyjny, nawet w pełni zgodny z osiągnięciami neurobiologii, który zagwarantowałby rozsądek wszystkim.
        Testy to trochę inne zagadnienie, ale znowu, jeżeli nie są celem samym w sobie i nadużywane, doskonale potrafię wyobrazić sobie ich użyteczność. Zgrozą natomiast wieje z rozmaitych egzaminów i konkursów, których autorzy udowadniają, że układania testów nigdzie się nie uczyli. I to jest problem podstawowy.

        • Marzena Żylińska Post author

          A jednak są kraje, w których takich rankingów się nie publikuje.
          Oczywiście, że można zabronić publikowania rankingów, to nie jest jakieś prawo naturalne. Trzeba się zastanowić, jakie są plusy i jakie minusy tego rozwiązania i wybrać lepsza opcję. Po to mamy rozum, żeby wybierać lepsze rozwiązania.

          • Jakie to kraje, poza Koreą Północną? Możesz podać listę?

            Są natomiast kraje (USA) gdzie prawo wręcz nakazuje publikowanie rankingów (No Child Left Behind act)

          • Marzena Żylińska Post author

            W którymś z krajów skandynawskich, ale nie jestem pewna w którym.
            Rozumiem, że wymieniając Koreę Północną sugerujesz, że taki zakaz byłby przejawem totalitaryzmu. czy tak?

            Ja uważam, że testy mogłyby być robione na dużo mniejsza skalę i to anonimowo. Jednego dnia wylosowani z każdego rocznika uczniowie pisaliby test, żeby zobaczyć, jaki jest ogólny poziom i co trzeba by poprawić. Wyniki byłyby udostępniane każdej szkole. Tylko matura byłaby egzaminem oceniającym konkretnego ucznia.

            Co o tym powiesz? I nie uciekaj zaraz w skrajności i nie pisz pierwszej myśli, która przyjdzie Ci do głowy 😉

          • Tak właśnie: taki zakaz byłby przejawem totalitarnej cenzury, zakazującej mediom komentowania i oceniania jakości działań państwowych instytucji, które przecież w totalitaryzmach wszystkie są doskonałe.

            Znajdź koniecznie ten skandynawski kraj! Gotów jestem przekopać się nawet przez czytanie po fińsku 😉
            Choć, tu mogę Ci przyznać rację — w Finlandii, gdzie obowiązuje ścisła rejonizacja, rankingi nie maja większego sensu, bo i tak każdy rodzic musi posłać dziecko do rejonowej szkoły i nie ma w tym zakresie żadnego wyboru.
            Patrz reportaże A.Pezdy o fińskiej szkole gdzie rodzice kombinują jak konie pod górkę, posuwając się nawet do fikcyjnego przemeldowania się do innej dzielnicy, albo posyłania półgłuchego dziecka do szkoły muzycznej, by je tylko wyrwać spod tej przymusowej rejonizacji. Ale to wyrywanie się spod rejonizacji dotyczy kilku procent rodzin — mogę więc uwierzyć, że nie jest to wystarczająco liczna grupa, by media przygotowywały dla nich rankingi. Tym bardziej, że te górne kilka procent jest mało zainteresowane prasowymi rankingami, a potrafi samodzielnie dokonywać oceny, bazując na innych źródłach.

            Przeciwko anonimowym testom badawczo-poznawczym nic nie mam. Wręcz przeciwnie — widzę głęboki sens tego typu badań. Nawet z OBUT można sporo wyczytać.

            Nie widzę natomiast żadnego powodu, dla którego matura jest egzaminem państwowym. Dlaczego to urzędnik z CKE ma decydować o tym, czy Jaś ma studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim? Profesorowie z Jagiellonki są zbyt głupi, by wybrać najlepszych kandydatów na swoją uczelnię? Po jaką cholerę państwo włazi ze swoimi testami i egzaminatorami pomiędzy Jasia i jego wymarzoną uczelnię?

  30. Alex

    Porusza Pani tematy bardzo na czasie, gdyż dotyczy to również mojej rodziny. Dzieciak ma w gimnazjum „wykłady” a potem lecą kartkówka za kartkówką. Jak sobie pomyślę, że gimnazjum to przecież jeszcze moja szkoła podstawowa, to od razu robi mi się miło, ale zaraz potem opamiętuję się i szybko wracam do codzienności – pomocy dziecku w nauce. Chodziło się do szkoły, nie było komputerów i laptopów (pamiętam czasy TV czarno-białej), tylko słowniki i encyklopedie. W szkole nauczycie nauczyli nas całkiem dobrze (nie jesteśmy niedokształconym pokoleniem), a zadania domowe odrabiało się czasami dłużej, czasami krócej, ale samodzielnie! Obecnie widzę dzieciaka (notabene całkiem zdolnego -subiektywne, ale serio) godzinami zalegającego w zadaniach, mapkach, rysunkach, gimpie, itp. to myślę sobie jak to jest, niby bystre dziecko, tyle godzin spędza w szkole, ale trzeba mu pomagać, objaśniać, tłumaczyć… Czyżby nauczyciele na lekcjach nie mieli na to czasu? I co się okazuje? Ano to, że chyba nie mają! Często Wytłumaczenia na lekcjach są jakieś pokrętne, a do dzieci przemawiają przecież obrazowe porównania, proste tłumaczenia, lepiej zapadające w pamięć. Jak przeglądam aktualne podręczniki, to widzę indeksy, suche treści, bez podsumowań, czasami nawet bez podkreśleń i bez wyróżnień! Dziecko zdezorientowane wmawia mi, że wszystko ważne, dopiero ja uczę go priorytetów, wybieram materiał do przeczytania, zrozumienia i ew. do zapamiętania. Dlaczego tego nie uczy się w szkołach? Dzieciak się skarży, że Pani robi wykład na tablicy, zdąży zagadać kilkoro uczniów z ponad trzydzieści, szybko zadanie domowe, a następnego dnia kartkówka. Oczywiście, nie mam nic do systematycznych sprawdzianów, ale chciałbym, żeby odbywały się wtedy, gdy nauczyciel nauczył, a nie tylko uczył… Wspominam różnych nauczycieli, nawet nauczycielki w których się podkochiwałem, bo… były miłe (czasem nawet b. ładne), dobrze tłumaczyły, panowały nad klasą, uczyły nas życia. Wspominam tych wspaniałych nauczycieli z krwi i kości, oddanych służbie, wspominam tych mniej przekonywujących, ale za to dowcipnych i bezpośrednich, wspominam tych b. poważnych, nieco stresujących, ale w końcu przyjaznych. Każdy był inny, ale każdy jakoś umiał nawiązać kontakt z klasą, zapanować nad nami, nauczyć nas najistotniejszych rzeczy – w końcu pozdawaliśmy do następnych klas, zdaliśmy matury, obroniliśmy prace magisterskie. Mieliśmy szczęście? Może, bo jak patrzę na mojego dzieciaka, który boi się tej i tamtej Pani, to przychodzi na myśl motto tego bloga:

    „W przedwczorajszych szkołach wczorajsi nauczyciele uczą dzisiejszych uczniów rozwiązywania problemów jutra”.

    Ale, ale – jak to w „przedwczorajszych”? Przecież szkoły są nowocześniejsze, zwykle odnowione (choćby z funduszy UE), wyposażone w pomoce naukowe i komputery, a dzieci w przepełnionych plecakach noszą nowe wydania podręczników. Czyżby to jednak przedwczorajsi…? Ufff, co mi do głowy znowu przyszło!

  31. realista

    Jestem nauczycielem z prawie 20 letnim stażem pracy w szkołach publicznych. Jako praktyk pozwolę sobie na kilka uszczypliwości:
    – proponuję autorce nie chwalić się, że jest doradcą Ministra Edukacji – obecnie nam panująca Pani Minister jest gwoździem do trumny państwowej oświaty, więc (chyba) nie jest to powód do dumy,
    – czy na podstawie wypowiedzi taty jednego ucznia można stawiać daleko idące tezy?
    – pracuję w szkole ponadgimnazjalnej, w której średnia liczebność oddziału wynosi 35 uczniów (SIC!). To dzięki Platformie Obywatelskiej mam przyjemność uczyć chemii w wymiarze jednej godziny w tygodniu (co daje 30 godzin w całym cyklu kształcenia). Z fizyką, geografią i biologią jest dokładnie tak samo. Jest to oczywista strata czasu, ale Pani Minister twierdzi, że jest OK,
    – „Nasza obecna kultura edukacyjna bazuje na strachu” – coś w tym jest, tylko, że nie zgadzam się, że rodzice boją się nauczycieli. W obecnym systemie edukacyjnym nauczyciel jest tym elementem, na którym skupia się cała frustracja organu prowadzącego, dyrekcji i … rodziców,
    – marzy mi się praca z klasami max.18 uczniów, tylko który samorząd wytrzymałby takie obciążenie finansowe (sądząc po treści wpisu mniemam, że Pani Marzena ma bliskie kontakty z Toruniem – sprawdziłem budżet Torunia, prawie co trzecia złotówka wydawana jest na edukację, skąd więc brać pieniądze na realizację Waszych pomysłów?)
    – podstawa programowa, testy zewnętrzne, siatki godzin itp – kto to „uchwalił” – czy nie Minister Edukacji? Może jako doradca trzeba szepnąć, że to wszystko nie ma sensu?
    – wg mnie, nauczyciel jest zakładnikiem obecnego systemu edukacji. Proszę więc o głębszą analizę problemu, a nie skupianiu się na tezach, które można wyczytać w literaturze obcojęzycznej. To takie osoby jak Pani powinny wpływać na Ministrów, by zmiany w oświacie nie były podyktowane głownie względami ekonomicznymi. Póki co, to praca szkoły (nauczyciela) oceniana jest nie z perspektywy indywidualnego rozwoju i zadowolenia ucznia, tylko … z realizacji podstawy programowej.

    • Podpisałbym się pod Pana komentarzem, za jednym wyjątkiem: „nauczyciel jest zakładnikiem obecnego systemu edukacji”.

      Nie jest. Istotą bycia zakładnikiem jest pozostawanie wbrew swojej woli w czyjejś władzy. Nauczyciel jest jedynym uczestnikiem tego procesu, w przeciwieństwie do rodzica i ucznia, nie podlegającym przymusowi i mającym możliwość złożenia wymówienia z pracy i wyjścia z tego systemu, przez nikogo nie będąc zatrzymywanym.

      • Paweł Kasprzak

        A ja bym się zastanowił. Pamiętam swego czasu apele Michnika (jeszcze go wtedy każdy polski patriota lubił tak jak dziś każdy polski patriota wie, że go trzeba nie lubić) do członków PZPR o reformatorskich skłonnościach, żeby z PZPR nie występowali 😉 To jest dość podobna sytuacja, obawiam się…

      • realista

        Gdy 20 lat temu zaczynałem zabawę w „nauczycielstwo”, nikt nie przypuszczał, że można doprowadzić edukację w naszym kraju do stanu agonalnego. Z wykształcenia jestem nauczycielem (ukończyłem studia nauczycielskie) – nie mam więc innych kwalifikacji. Na dzień dzisiejszy jestem szczęśliwym mężem i ojcem, mam więc „na kogo pracować”. Gdybym był młodszy (czyt. bez dzieci), mógłbym zacisnąć pasa i próbować przekwalifikować się na inny zawód. Zakładnikiem jestem dlatego, że pomimo wewnętrznego buntu moja odpowiedzialność za najbliższych nie pozwala mi na radykalne rozwiązania. Przed nami wybory parlamentarne, które (mam nadzieje) „odsuną obecną władzę” i być może sytuacja w oświacie zacznie zmieniać się na lepsze. Jeśli nie, to i tak obecna władza zafunduje nam powody do zmian zawodu i siłą rzeczy mój problem rozwiąże się sam.

        Pozdrawiam wszystkich

      • Pawle, ja nie apeluję, by występowali z Partii, a tylko, by nie opowiadali, że wystąpić nie mogą. Partia w 1970′ i zawód nauczycielski, to jednak nie sycylijska mafia — z każdej można iść precz, kajdan nie ma i mordercy za odchodzącym nikt nie wysyła.

        No cóż — jeśli się nie umie robić niczego innego i nie jest się gotowym, by się czegoś innego nauczyć, to się rzeczywiście jest zakładnikiem. Ale nie systemu szkolnego, tylko własnych ograniczeń i własnej rodziny. Zewnętrznego przymusu nie ma. Jest to jednak Pana wolny wybór (którego nie oceniam, ani nie namawiam do zmiany), a nie przymus.

        • realista

          Może zabrzmi to naiwnie, ale … od zawsze chciałem być nauczycielem, więc cały swój wolny czas, wysiłek, finanse etc. poświęcałem na doskonalenie swojego warsztatu pracy. Tak samo chciałbym, by lekarz, który mnie leczy, stale inwestował „w swój warsztat pracy” i nie chciałbym, by w wolnych chwilach chodził na kursy spawania, ogrodnictwa etc, bo może go kiedyś zwolnią i co on ze sobą zrobi. Moja dewiza jest prosta – jeśli się czymś zajmuję, to robię to na 100%. Pomimo 20 lat pracy nadal kocham uczyć, uwielbiam pracę z młodzieżą, ale cała ta otoczka wokół sprawia, że coraz bardziej narasta we mnie frustracja patrząc na to, w jakim kierunku to wszystko zmierza. Nie chciałbym dożyć czasów, w których zabraknie „edukacyjnych pasjonatów”, a pojawią się „zawodowcy”, którzy zatrudniani będą na godziny …

          • Robert Raczyński

            Na ogół w pełni zgadzam się z liberalizmem Xawera i popieram jego stanowisko, nie liczyłbym jednak na jego zrozumienie w kwestii osiągnięcia „małej stabilizacji” ;). Liberalizm, z którym mi po drodze, słabo sobie radzi z ludzkim dążeniem do uzyskania takiej homeostazy…

        • Ależ ja nie o tym. Nie oceniam wyborów, a postawę wobec uczenia doceniam. Występuję tylko w obronie znaczenia słów. Nauczyciel jest zakładnikiem systemu w takim samym stopniu jak zakładnikiem pracodawcy jest każdy inny pracownik, który już zdobył jakie doświadczenie, a zmiana pracy wiązałaby się dla niego ze sporym kłopotem albo zmianą warunków na gorsze. Takie rozumienia słowa `zakładnik’, stając się synonimem słowa `pracownik’, odbiera mu znaczenie.

          Słowo `zakładnik’ oznacza kogoś zupełnie innego. Według Słownika Języka Polskiego PWN to „człowiek zatrzymany przez porywacza lub terrorystę chcącego wymusić spełnienie swoich żądań groźbą, że będzie torturował lub zabije zatrzymanego”.
          W stosunku do Pana sytuacji to słowo, nawet metaforycznie potraktowane, jednak zupełnie nie pasuje. To nie system stosuje tu groźbę, nie system Pana przetrzymuje i nie system Pana porwał. Jest Pan tam z własnej woli, mając możliwość odejść w każdej chwili, co nie wywoła żadnej represji ze strony systemu.

          I tylko w obronie słów przed przeinaczaniem znaczeń tu skomentowałem.

  32. CiężkoNam

    Witam! Po ostatnich Wiadomościach, w których poruszono problemy w szkołach, trafiłam w internecie na ten ciekawy wątek, więc korzystając z chwili wolnego czasu postanowiłam anonimowo podzielić się naszymi przeżyciami. Czytam, czytam i… ciężko mi bardzo, smutno również. Tutaj coraz dłuższe, skomplikowane wywody (nawet polityczno-partyjne), coraz trudniejszy język specjalistów, a ja postawię (mam nadzieję) wszystkich na nogi i zwrócę się wprost do tytułu wątku „Kultura strachu”, z tym, że to co nas dotyka posiada już nieco dłuższą nazwę:

    KULTURA STRACHU CIĄG DALSZY, CZYLI SĄD NA DZIECKIEM – Z KOPYTA KULIG RWIE…

    Opowiem bardzo ogólnie, bo tak naprawdę nie chodzi tutaj o genezę i szczegóły (chociaż to też bardzo boli), ale o to, co nas rodziców dotyka na samym końcu szkolnej katorgi. Nasze nieśmiałe dziecko zaczęło mieć problemy relacyjne z rówieśnikami w I klasie gimnazjum, do tego stopnia, że pomimo bardzo dobrych wyników w nauce, nikt nie chciał z nim siedzieć w ławce. O tym wszystkim dowiedzieliśmy się o wiele za późno. Teraz też wiemy, że dziecko nie było zapraszane na spotkanie po szkole, zostało „wyrzucone” z forum szkolnego otrzymywało nawet dziwne smsy, zaczęło chorować – niewykluczone, że było trochę symulacji, ale również realne bóle żołądka, wymioty, ból głowy, bladość. Potem lekarze stwierdzili, że na tle nerwowo-lękowym. Do tego doszedł jeszcze przedmiot, którego dziecko nie lubiło, a jednak „zawzięta” nauczycielka (pomimo naszych próśb) forsowała dziecko, żeby je… rozkręcić.
    Efekt: dziecko przestało chodzić do szkoły, zmiana szkoły nie wchodziła już w grę , bo było już za późno. Leczymy się w prywatnie (!) w klinice psychologicznej z lęków i zablokowania, trwają również starania o nauczanie indywidualne i niby wszytko nabierało już jako takiej stabilizacji – jeśli tak można nazwać stan wykończenia psychicznego dziecka i rodziców – aż tu nagle okazuje się, że wezwanie do sądu dotyczy również naszego dziecka.

    Szkoła tłumaczy, że musiała donieść do sądu brak uczęszczania dziecka do szkoły. Na nic nasze stwierdzenia, że szkoła zawiniła, że szkoła nie zareagowała na czas, że szkoła nie informowała o problemach, że szkoła nie tylko pozwoliła na to, ale wręcz stała się powodem ciężkiej choroby naszego dziecka. Bywaliśmy na każdej wywiadówce, sami chodziliśmy do szkoły na rozmowy, bo nikt nas nie wzywał, nikt nie zapraszał. A teraz szkoła wypisuje do sądu totalne bzdury, niczym niepoparte, bez twardych argumentów, bez podstaw i dowodów. Oskarża nas o brak nadzoru i brak opieki nad dzieckiem, brak kontaktu ze szkołą, brak reakcji na informacje szkoły, itp. itd. Jak mogliśmy reagować i naprawić cokolwiek, skoro dziecko zaparło się całkowicie? Rozważania podania szkoły do sądu z powództwa cywilnego skwitowaliśmy przygnębionym uśmieszkiem -jak walczyć z instytucją? Ale co teraz? Sąd otwiera sprawę dot. pozbawienia nas praw rodzicielskich, a do tego wzywa na rozprawę nasze dziecko!!! Jesteśmy w 100% przekonani, że na to nie pozwolimy, ale będzie to nas znowu kosztować – wizyty u lekarzy prywatnych, zaświadczenia od lekarzy, psychoanalityków, itp. Jesteśmy pewni, że wizyta dziecka w sądzie tylko pogłębi istniejącą sytuację lękową dziecka i uważamy również, że jeśli już, to sąd powinien najpierw rozpoznać sytuację, a nie pisać z kopyta wezwanie dla nieletniego, chorego dziecka…

    • Paweł Kasprzak

      Przeżywają Państwo bez własnej woli konflikt, w który sam miałem ochotę wejść z własnej woli po prostu bojkotując obowiązek szkolny. Wystraszyłem się — głównie zresztą presji ze strony bliskich. Moje dziecko trafiło zamiast tego do edukacji domowej. Szkolnym przymusem próbowałem bezskutecznie zainteresować Rzecznika Praw Obywatelskich. Bardzo proszę o kontakt — p.kasprzak@wp.pl. Gdzie Państwo mieszkają? Gdzie ten sąd? Potrzebują Państwo z pewnością pomocy prawnej, prawda? Czy również finansowej? Zapomniałem jak to się nazywa — status przyjaciela sądu, czy jakoś tak. Bardzo bym był szczęśliwy, gdyby Państwo dopuścili taką możliwość. Wiem, że to brzmi idiotycznie, bo z pewnością są Państwo nie na żarty przerażeni — ale to dobrze, że się taka sprawa ujawnia. Z sądami rodzinnymi mam spore doświadczenie niestety. I na ogół bardzo dobrze je wspominam — więc proszę spróbować się nie bać.

    • Marzena Żylińska Post author

      @ CiężkoNam

      Ja myślę, że trzeba grać w otwarte karty! Proszę napisać, jaka to szkoła, którzy nauczyciele nie reagowali, nie próbowali pomóc, a potem donieśli do sądu. Czy zanim ten donos do sądu został wysłany, szkoła kontaktowała się z Państwem?
      Proszę napisać, co zrobił wychowawca, żeby pomóc Państwa dziecku? Co zrobił, żeby chronić zdrowie państwa dziecka? Myślę, że jak długo tacy biurokraci bez grama empatii i ludzkich uczuć są anonimowi, mogą zachowywać się w ten sposób. Czy opisanie sytuacji i podanie szkoły i nazwisk osób, które doprowadziły do ciężkiej choroby ucznia może jeszcze w czymkolwiek zaszkodzić?

      Ja myślę, że rodzice posyłający swoje dzieci do tej szkoły powinni wiedzieć, na jaką „pomoc” mogą tam liczyć.

  33. CiężkoNam

    Marzeno, Pawle,
    dzięki za dopuszczenie naszego wpisu i odzew. Bardzo przepraszamy, ale na obecnym etapie wolimy ogólne sformułowania i anonimowość -naprawdę są ku temu powody. Mamy wezwania na 2 rozprawy w sądzie, stąd kontakt z prawnikami, przeszukiwania w internecie, bo ciężko się zwierzać w takiej sytuacji, itd.
    Jedna sprawa o demoralizację, a druga o ograniczenie praw rodzicielskich. Co prawda, prawnik nas uspokoił, że nie powinno być źle, że mamy mocne argumenty, ale szkoła użyła bardzo mocnych zarzutów i jako instytucja może być bardziej przekonywująca. Ale jest parę wątpliwości i obaw, bo to w końcu nasza pierwsza wizyta w sądzie i może być różnie. Jesteśmy normalną rodziną, ale w obliczu zaistniałej sytuacji zaczynamy również szukać winy w sobie. Jeżeli ktokolwiek z Was ma/miał podobne doświadczenia, to bardzo prosimy o jakiekolwiek info/rady na ten adres: ciezkonam@onet.eu Serdecznie wszystkich pozdrawiamy!

    • Paweł Kasprzak

      Pytanie obok korespondencji podjętej już bardziej prywatnie, bo są ważne z powodów, że tak powiem, publicznych:

      Czy którakolwiek z tych spraw została rozpoczęta na wniosek szkoły? A jeśli tak, to czy powodem jest nieobecność dziecka w szkole ponad przewidzianą prawem normę?

      Sam mam doświadczenia w sądzie rodzinnym. No, trudno powiedzieć, czy podobne, nie wiedząc, o co chodzi w Państwa przypadku…

      Proszę się trzymać — skuteczną strategią w przypadkach tego rodzaju, tj. w konfrontacji z „instytucją”, jak Państwo piszą, jest po prostu narobić wrzasku…

      • CiężkoNam

        Tak, szkoła podała wniosek do sądu z urzędu, bez względu na okoliczność tych nieobecności -chorobę lękową i zupełne zablokowanie. Sama przyczyna bezpośrednia nawet psychologom nie jest jeszcze znana, ale jest związana ze szkołą! Na publiczne leczenie czekaliśmy bardzo długo i ostatecznie nie doczekaliśmy się, więc musieliśmy skorzystać z prywatnych poradni. Teraz nawet „nie dziwimy się” szkole, bo widzimy, że spokojne, nieprzebojowe, kulturalne, ale zarazem wrażliwe dziecko było problemem w tej szkole, ale czy nieśmiałe dziecko powinno chodzić do szkoły specjalnej?
        W podstawówce były bardzo duże osiągnięcia, dziecko jest (raczej było, bo zabito w nim to!) typem naukowca: czyta bardzo szybko, zdolności logicznego-analitycznego myślenia, lubiąca wszystko zrozumieć, w podstawowej szkole udział w wielu różnych konkursach, wielokrotnie nagradzana, wybierana najmilszą, itd. Komplet punktów na koniec podstawówki, więc wyszło, że będzie to „dobre gimnazjum”, ale wybrana szkoła to wielkie dno wyniesione przez chorą punktację państwową na szczyty czyjejś głupoty! Ludzie! Publiczne szkolnictwo w Polsce dorównuje już chorej służbie zdrowia!

        Pozwoliliśmy sobie napisać o tym w kategorii „Kultura strachu”, gdyż w tym przypadku szkoła nie pomagała, a jedynie eskalowała problem, doprowadzając do totalnego zablokowania się dziecka. Jako rodzice dostrzegaliśmy inność naszego dziecka, ale w obliczu nowej, wymagającej szkoły, dojrzewania i zmian fizycznych (sugestie lekarzy), nie widzieliśmy wyraźnego zagrożenia. Szkoła nastawiona na 100% realizację ciężkich plecaków, w ogóle nic nie zrobiła wobec już totalnie widocznych i zauważalnych animozji w klasie, braku przyjaźni i braku integracji klasy -totalny wyścig szczurów. Niestety dziecko w natłoku zadań domowych, blokowało się i nie dzieliło tymi bardzo niedobrymi przeżyciami, aż w końcu powiedziało co myśli o tych i innych nauczycielach i o całej szkole -generalnie szkoła nie jest fajna i nie będzie do takiej chodzić! W podstawówce byli ulubieni nauczyciele, ulubione przedmioty, zachwyt i chęć pochłaniania wiedzy -naturalne motywacje. Tutaj po paru miesiącach już nic z tego nie zostało!

        Niestety w szkołach zbyt często promuje się przebojowość, a nawet rozrabiaczy, pyskaczy (dla świętego spokoju?), a nie dostrzega spokojnego, kulturalnego, często samotnego dziecka na przerwie! Pewnie to nasze subiektywne odczucia, ale tak było! Przerwa w lekcjach to przecież papierek lakmusowy -dlaczego nauczyciele nie reagują, jak widzą osamotnione dzieci? Dlaczego wyraźnie nam tego nie artykułowali? Dlaczego integracja w klasie była pod psem, dlaczego liczyły się tylko codzienne kartkówki, dlaczego w szkole jest brak rozmowy, wciągających dyskusji na lekcjach, tylko wykłady i egzaminy? Ano bo nie ma czasu!!! Do tego stopnia, że nauczyciele mailami wysyłają zadania domowe, bo widocznie sami nie mogą ogarnąć tego systemowego chaosu! Nie powiem już o tym co szkoła zadaje do domu, bo jest to cały ciężar b. trudnych i czasami dziwnie wyszukanych zadań, z którymi dziecko walczy do północy i dłużej! Wybrane gimnazjum to wielkie nieporozumienie, nauczyciele zachowują się tak, jakby mieli do czynienia już co najmniej z licealistami lub studentami! A przecież to wiek rozwoju, dojrzewania dziecka, które zostało wyrwane z przyjaznej podstawówki do nieprzyjaznej, obcej szkoły, w której jedni drugich mają gdzieś, gdzie tylko test, test, za testem test…

        Czy punktacja nie powinna priorytetowo oznaczać przyjazności szkół, a nie tylko sztucznego poziomu testów? Czy my podatnicy, oprócz już prywatnej służby zdrowia (tak jest w naszym przypadku od dawna), mamy też za wszelką cenę posyłać swoje dzieci do prywatnych szkół? OK, ale może Państwo zwróci nam przynajmniej połowę naszych wydatków na te cele? Państwo nie dostrzega udziału prywatnej służby zdrowia i szkolnictwa, chociaż to znacznie odciąża publiczne jednostki – krótkowzroczność, manipulacja i naciąganie społeczeństwa!

        • Robert Raczyński

          Niestety, prostych rozwiązań dla Państwa problemu nie ma… Żadna instytucja nie jest i nie będzie przygotowana na problemy indywidualne. To, czy nauczyciel oprócz bycia urzędnikiem jest również człowiekiem, nie zależy od żadnych, najbardziej nawet „przyjaznych” procedur istniejących w danej szkole, ani od docelowej „kultury dialogu”. Zawodzi system kwalifikacji do zawodu.
          Proszę mi wierzyć, że punktacja za „przyjazność” też nie byłaby rozwiązaniem lepszym niż zdawalność testów, co więcej, przesunięcie akcentu na „przyjazność” (czymkolwiek ona jest), doprowadziłoby do dużo większego problemu – pełnej uznaniowości organów edukacyjnych w definiowaniu tego pojęcia. Jedynym wyjściem jest wolny rynek usług edukacyjnych. Nie twierdzę, że skokowo podniósłby się poziom edukacji, ale do takich sytuacji, jak opisywana przez Państwa, z pewnością dochodziłoby rzadziej. Życzę powodzenia w walce.

      • CiężkoNam

        Przykro nam, że ten blog stał się miejscem naszego rozładowania emocjonalnego, ale kiedyś to musiało nastąpić i może i dobrze, że „pod skrzydłami” Doradczyni MEN. 🙂

        • Marzena Żylińska Post author

          @ PrzykroNam

          Podobnie jak Paweł uważam, że w Państwa sytuacji najlepszą strategią byłoby nagłośnienie sprawy.
          Jeśli jest tak, jak Pani pisze, tzn. dobre dziecko, dobry uczeń idzie do renomowanego gimnazjum i tu traci nie tylko chęć do nauki, ale w ogóle do życia, bo nie może lub nie chce brać udziału w zorganizowanym przez szkołę wyścigu szczurów, a w szkole nauczyciele poza testami i sprawdzianami nie są zainteresowani uczniem jako człowiekiem i nie dostrzegają skutków tak zorganizowanej „nauki”, nie widzą że dziecko poddane regularnemu stresowi, wpada w chorobę, to jest to naprawdę powód do publicznej dyskusji. Państwa dziecko niestety nie jest wyjątkiem. Dzieci, które nie mogą odnaleźć się w tym, opartym na ciągłej rywalizacji, systemie edukacyjnym jest więcej. Ostatnio opowiadał mi znajomy, którego córka jest uczennicą renomowanego warszawskiego gimnazjum (średnia ocen powyżej 5) i każdego wieczora mówi, że ona już do tej szkoły nie pójdzie, że na wywiadówce zapytał wychowawczynię, czy poza klasówkami, kartkówkami i testami szkoła ma może coś jeszcze w swoim repertuarze metodycznym. Nauczycielka odpowiedziała, że przykro jest słyszeć takie słowa. Na to mój znajomy odpowiedział: „Mnie też jest przykro, że pani jest przykro, ale jeszcze bardziej jest mi przykro każdego wieczora, gdy moje dziecko płacze, że nie chce iść do szkoły.” Inni rodzice też opowiedzieli o niechęci swoich dzieci do szkoły i o ciągłych dyskusjach, by ją zmienić. Nauczycielka powiedziała, że nie rozumie tych pretensji, bo przecież przysłali swoje dzieci właśnie do tej szkoły wiedząc, że zostaną tu dobrze przygotowane do zdawania testów, więc wszystko służy temu celowi.

          Można by dodać: „Koszty się nie liczą, a słabsi muszą odpaść.” Mnie brak na to słów. Dzieci są dla takich szkół narzędziem do osiągania celu, jakim jest wysokie miejsce w rankingu. Fakt, iż niektórzy uczniowie tracą zdrowie i chęć do nauki, że nie mają normalnego życia, ani czasu na własne hobby nikogo nie obchodzi. Uważam, że jeśli jako społeczeństwo przestaliśmy chronić dzieci, to znaczy, że straciliśmy instynkt samozachowawczy. Uważam, że trzeba piętnować szkoły, dla których nie liczą się uczniowie jako ludzie, a jedynie osiągane przez nich wyniki. Dlatego powinniście Państwo tę sprawę nagłośnić, a my będziemy pomagać wszystkimi dostępnymi metodami. Problem Państwa dziecka ukazuje wadę obecnego sytemu edukacyjnego.

          • Paweł Kasprzak

            Marzena, to jest skandal, który występuje dość powszechnie — dlatego zresztą uważam, że ostatni wpis Wiesława o edukacji wyczynowej zawiera bardzo trafną obserwację.

            Ale tu masz jeszcze rzecz kolejną — wniosek szkoły do sądu rodzinnego! No, to jest naprawdę wyjątkowe. Wciąż nie znamy szczegółów, ale jeden wniosek poszedł z urzędniczego obowiązku — jak rozumiem, dziecko przekroczyło ustawowy limit nieobecności. Drugi natomiast zawierał już twórczo przez szkołę opracowane zarzuty pod adresem rodziców!

            Poza tym, że mamy do czynienia z przypadkiem szkoły maltretującej dzieci (takich jest mnóstwo), to ten przykład pokazuje również system, w którym dzieci są własnością państwa, a rodzice ew. pełnią rolę pomocniczą — mają dziecko nakarmić, ubrać i tak przysposobione pilnie odstawiać prawidłowemu właścicielowi.

            O ile okrutne ekscesy jeszcze jakoś bywają zauważane, tak to kompletne odwrócenie zdrowego rozsądku w kwestiach konstytucyjnych jakoś nikomu snu z powiek nie spędza.

            Trudno zważyć znaczenie jednego i drugiego, kiedy mamy do czynienia z taką traumą, jak się ją da tu podejrzewać. Ale ja zwracam uwagę na ten drugi akpekt sprawy, bo on jest kompletnie niedostrzegany.

            Zobacz na zapis ustawy o tym, że od decyzji o skierowaniu dziecka do szkoły specjalnej rodzicom przyługuje odwołanie do kuratorium oświaty… Potrafisz sobie wyobrazić, co by za traumę przeżywali i jakie by szanse mieli ci Państwo, gdyby ich szkoła wpadła raczej na taki (lepszy przecież) pomysł, a nie na wniosek do sądu?

          • Marzena Żylińska Post author

            @ Paweł

            To prawda. Trzeba tu zadać pytanie, czy rodzice w obecnym porządku prawnym mają jakąkolwiek możliwość bronienia swojego dziecka przed złą szkołą. Nie można przecież założyć z góry, że wszystkie szkoły są dobre. Tej iluzji już się nie da utrzymać.

            Paweł, jak sądzisz, czy w takiej sytuacji rodzice nie powinni podać szkoły do sądu?

          • Al

            Problem polega na tym, że inni rodzice lekceważą niepokojące sygnały, bo każdy uważa, że jego dziecka to nie dotyczy, że problemy mają tylko słabe jednostki, outsiderzy, ci, którzy nie nadążają, a przecież ich dziecko jest inne, zdolne, otwarte, popularne, lubiane i kto jak kto, ale ono sobie poradzi. A że jakieś słabe jednostki odpadną tym lepiej, mniejsza konkurencja.
            Współczuję sytuacji, która jest mi bardzo znana, jedno z moich dzieci miało podobny problem w gimnazjum, z tą różnicą, że w naszym przypadku wychowawca i pedagog byli naprawdę super i dzięki temu nie doszło do eskalacji lęku, a dziecko skończyło to gimnazjum może nie jako klasowa gwiazda, ale z przyjemnoscią wraca i wspomina. Zachowanie szkoły kuriozalne, rozumiem to jako asekuracyjne ustawienie się szkoły w pozycji mocniejszego w tym konflikcie. Czy powinno się przestrzegać przed takimi szkołami? Zapewne, choć to sprawi tylko, że zdolne dzieciaki będą rezygnowały z „lepszych” mozliwości typu klasy dwujęzyczne, profilowane, dla zdolnych, a nie powinny, bo to szkoła powinna się zmienić, a nie uczeń odejść (tak, wiem, że to niemozliwe w naszych realiach). Jedyne, co taka szkołę może czegos nauczyć to porzadna kontrola kuratorium, nękanie wizytacjami i obecnosc kontrolera na każdej lekcji. Tylko czy nasze organy nadzoru sprawują w ogole jakąś władzę i co jest dla nich nadrzędne – wynik szkoły czy przypadek jednego czy nawet kilkorga dzieci? Szkola nie musi się bac zadnego nadzoru i to jest najgorsze.

          • Paweł Kasprzak

            Ja sądzę, że jak najbardziej szkoły powinno się do sądów podawać. Zabawne to jest zresztą. Napisałaś „nie można przecież założyć z góry, że wszytkie szkoły są dobre”. Podobnie zresztą nie da się założyć, że wszyscy rodzice są dobrzy. W związku z tym drugim zastrzeżeniem sądy rodzinne, zgodnie po pierwsze z Konstytucją, po drugie z kodeksem rodzinnym, mogą orzekać o ograniczeniu rodzicielskiej władzy. Pierwsze z tych założeń w prawie obecne już nie jest. Ani Konstytucja, ani prawo oświatowe żadnych możliwości ograniczenia władzy państwa nad dzieckiem nie przewidują. Rodzice nie mają więc żadnego tytułu, żeby podać do sądu np. szkołę, która nie uczy, albo uczy głupot, albo wychowuje dzieci na janczarów w jakiejś sprawie — no chyba, że nauczyciel bije, ale to już jest rzecz osobnego kodeksu. Od ewentualnego kontrolowania szkół są co najwyżej instytucje państwa — rodzice nic do gadania nie mają. „Odwołanie do kuratorium oświaty”.

            Z biura RPO napisano do mnie, że są rady rodziców. Też pięknie. Te rady rozmaite rzeczy pięciorzędne opiniują. Ale niechby nawet decydowały w sprawach istotnych — te decyzje z kolegialnej natury takiej rady w żadnym stopniu nie mogą dotyczyć tego, co szkoła robi z moim indywidualnym dzieckiem. Np. jakich głupot próbuje je uczyć. Szkoła przyznaje sobie prawo sprawdzać z tych głupot moje dziecko — przynajmniej raz w roku w maksymalnie wolnościowej sytuacji edukacji domowej. Ja szkoły sprawdzić w żaden sposób nie mogę. Mogę co najwyżej zamienić jedną na drugą, ale program, siatki godzin, zasady promocji, egzaminy, kwalifikacje wymagane od nauczycieli — wszystko to jest jednolicie opisane dla każdej ze szkół tak samo i przed tym się uciec nie da.

            Weź tekst ustawy w pdf-ie i każ sobie pokazać wszystkie wystąpienia słowa „rodzic” (z możliwymi różnymi formami gramatycznymi) — to bardzo pouczające. Zobaczysz właśnie rady rodziców oraz obowiązki dotyczące dostarczania dziecka do szkoły: odżywionego, ubranego, wyposażonego w podręczniki, z odrobionymi zadaniami domowymi… Żadnych praw indywidualnych. Dosłownie. Z jednym wspomnianym wyjątkiem odwołania do kuratorium.

            Okazje takie jak tych państwa, którzy tu się wpisali, są niezwykle rzadkie. Dramatyczne oczywiście i skandaliczne, ale myślę, że cenne o tyle, że dzięki temu jest w ogóle szansa na sądową rozprawę — a doprowadzić do tego jest niezwykle trudno. Sam jestem absolutnie przekonany, że istytucję szkoły da się i należy atakować z punktu widzenia podstawowych praw ludzkich — bo system szkolny je łamie również bez tego rodzaju ekscesów: szkoła po prostu na tym łamaniu praw polega. W wolnym kraju w XXI wieku, kurczę…

          • CiężkoNam

            Szanowna Państwo!

            Nie zmieniamy już nicka, chociaż w tej chwili (po 1 rozprawie o demoralizację) to nie ciężko i straszno, ale śmieszno nam, bo w końcu zaczynamy rozumieć na czym polega „machina szkolna” w dużych miastach (czy tylko?) i wydaje nam się, że przyłapaliśmy „system” na gorącym uczynku, ale po kolei.
            1. Dyrekcja kierując sprawę do Sądu (gł. argument: tylko Sąd jest w stanie nam i dziecku wytłumaczyć na czym polega obowiązek szkolny), kierował sprawę do sądu rejonowego szkoły, gdzie znany sędzia rodzinny zastrasza rodziców od wielu lat.
            2. Zanim sprzyjający szkole sędzia przejął sprawę, została ona przekierowana do naszego sądu rejonowego i uruchomiony proces w sprawie o ograniczenie praw rodzicielskich -złożyliśmy tam obszerne wyjaśnienia.
            3. Jednak „właściwy sąd” ocknął się i wyprzedzająco (3 tyg. wcześniej) wezwał nas nas i dziecko w sprawie o demoralizację i jesteśmy właśnie po tej sprawie.
            4. Sędzia nie dał nam czasu na swobodną wypowiedź, na szczęście złożyliśmy obszerne wyjaśnienia pisemne.
            5. Oczywiście przeszkolono (czyt. zastraszono) nas na wstępie przez „proszę siadać, WSTAĆ!!!, proszę siadać, WSTAĆ!!!…
            6. Przetrzepano matkę a ojcu nie dano prawie dojść do głosu.
            7. Ostateczne odwołanie się do złożonych pisemnych wyjaśnień wzburzyło Sąd: „Zamierzacie podważać wniosek szkoły?… Jeśli macie Państwo inne zdanie to proszę iść do Sądu z pow. cywilnego!… Tutaj jest zgłoszenie szkoły i tylko ono się liczy!…”
            8. Sąd uważa, że nie mamy pisemnych odpowiedzi do szkoły, więc rozmowy, telefony, maile nie liczą się. Rzeczywiście pierwszych ustaleń ze szkołą dot. leczenia nie mieliśmy pisemnych, to nauczka, ew. podpowiedź dla innych rodziców. Jednak jak chcieliśmy odpisywać, to Pedagog, Psycholog uważali, że nie trzeba, my wiemy, itd.
            9. Na koniec jak Sędzia już (w trakcie procesu!) przejrzał nasze pisemne wyjaśnienia zaczął nagle się nagle uśmiechać, i powiedział m.in. „dla Waszego dobra nie nagrywamy sprawy” – czy na pewno dla naszego? Zarzucił nadopiekuńczość (nad chorym dzieckiem???!!!), nagadał się tyle, że nawet nie jesteśmy pewni, czy dziecko dostało upomnienie czy nie (wcześniej o tym wspominał, a pod koniec mówił już innym tonem) i tak zamieszał, że nie wiemy kto ponosi koszty sprawy. Dodał, że tę drugą sprawę też on poprowadzi, albo anuluje -dziwne, bardzo dziwne! Jeszce nie wiemy z czym formalnie wiąże się upomnienie i czy można je dawać choremu i leczonemu dziecku???

            Podejrzenia i mocne konkluzje:
            1. Najprawdopodobniej w dużych miastach foruje się chory układ, tzn. szkoły wieloklasowe (7 klas!) jako najtańsze rozwiązania „tuczące mózgi” naszym dzieciom. Dopiero to analizujemy, ale wydaje nam się, że idzie to od samej góry i chodzi o koszty, a łańcuch wspierających się „ogniw” jest długi: szkoła-sąd-kuratorium-miasto! Na tym „ktoś” zarabia, a na pewno tracą mniejsze, wartościowe szkoły publiczne…
            2. Wobec tej „machiny” Rodzic jest NIKIM, jest gnojony nawet w obliczu choroby lękowej dziecka, nabytej i pogłębianej w szkole!
            3. Przygotowując się do sprawy, znaleźliśmy ciekawe zalecenia MEN dla szkół pt. Dziecko z zaburzeniami lękowymi w szkole i przedszkolu – Informacje dla pedagogów i opiekunów. Link: http://www.bc.ore.edu.pl/Content/198/07ore_leki.pdf
            Ciekawe, że Sąd w ogóle nie dał nam szans na wypowiedzi w tym temacie, a właściwa szkoła ma je za NIC!
            4. Takie niehumanitarne szkoły mają cel „nabijania dzieciom mózgów”. Możliwe nawet, że są dobre w tym i forowane przez nas Rodziców, bo chcemy żeby nasz dzieci zdobywały wiedzę, ale czy za wszelką cenę w niehumanitarnych molochach?
            5. Mamy tylko jedno wielkie poczucie winy, że do takiej właśnie szkoły skierowaliśmy nasze kulturalne, spokojne, wrażliwe dziecko.
            6. Jak tylko zakończymy z tą szkołą, to jako odpowiedzialni rodzice, zamierzamy podać do publicznej wiadomości dane „chorej machiny”, aby w Polsce szybko zacząć w końcu leczyć chory system edukacji publicznej

            Najprawdopodobniej następna sprawa (za 3 tyg.) będzie anulowana, ale jeżeli nie, to dopuszczamy myśl, żeby zgłosić na świadków osobistości, ew. organizacje pro-rodzicielskie (chętni, kontakt: ciezkonam@onet.eu). Sami na pewno znowu nie zostaniemy dopuszczeni do głosu i będziemy tylko zastraszani w galopującej kulturze strachu…

            Serdeczne, wiosenne pozdrowionka!

  34. CiężkoNam

    Kilka komentarzy:
    @Robert Raczyński
    1. „Żadna instytucja nie jest i nie będzie przygotowana na problemy indywidualne” -oj tu nie o to chodzi! To tylko przykład indywidualny, ale podejście zbiorowe… Uważamy, że nasz dziecko potrafiłoby sobie poradzić z poziomem nauczania, ale doszły okoliczności – łagodnie mówiąc – niesprzyjające 🙂
    2. „Jedynym wyjściem jest wolny rynek usług..” -pewnie tak! Było, minęło i nie ma co drzeć szat! Czujemy się jednak winni katorgi, którą zgotowaliśmy dziecku, posyłając go do „takiej szkoły”

    @Marzena Żylińska
    1. Nagłaśniając tę sprawę musielibyśmy publicznie przyznać się do błędu, a chyba nas na to nie stać – wystarczy, że tutaj napisaliśmy!
    2. „Koszty się nie liczą, a słabsi muszą odpaść.” -hmmm, w tym wypadku chodzi oczywiście o słabość psychiczną dziecka i rodziców, brak świadomości zagrożeń, itd. Szkoły bym już nie przywoływał -to raczej walka z wiatrakami, najważniejsze: ostrzegać przed takimi szkołami!!!

    @Paweł Kasprzak –
    1. „od decyzji o skierowaniu dziecka do szkoły specjalnej rodzicom przysługuje odwołanie do kuratorium oświaty…” -rozsądne jest też urzędowe proponowanie innej szkoły -no bo skoro są jednak „gorsze i lepsze”… Wg nas nie od razu musi być specjalna, trzeba w takiej sytuacji urzędowo wspomóc rodziców w sprawie zmiany szkoły, bo to w tych czasach nie jest proste, naprawdę!
    2. „Rodzice nie mają więc żadnego tytułu, żeby podać do sądu…” -do sądu podaje się już lekarzy, najwyższy czas na nauczycieli (oczywiście spokojnie…)
    3. „Ja szkoły sprawdzić w żaden sposób nie mogę. Mogę co najwyżej zamienić jedną na drugą…” -brak obiektywnego i efektywnego nadzoru!

    @AI
    1. „Problem polega na tym, że inni rodzice lekceważą niepokojące sygnały…” -święta prawda! Ale jak na wywiadówce ostrzegaliśmy o wariackim zakresie i sposobie nauczania, to znaleźli się natychmiast rodzice, którzy uważali, że trzeba „kuć żelazo póki gorące…” i nie oszczędzać dzieciaków -ufff!
    2. „A że jakieś słabe jednostki odpadną tym lepiej…” -może za „odpadnięte” dziecko należy zabierać kasę/subwencje, a nawet karać? Przyjęcie do szkoły to zobowiązanie uczenia w zdrowej atmosferze – akurat nie wiemy dokładnie jak działa finansowanie…
    Obecnie szkoły zwalają wszystko na rodziców (przepraszam, że generalizuję, oczywiście są też perełki :)).

    Ogólnie:
    1. Widzimy też problem z nauczaniem indywidualnym -wg nas nie powinna go prowadzić szkoła, która „dała ciała”!
    2. Szkoła nie uczy w szkole!!! Mało nauki w szkole, a maj i czerwiec to już porażka! Za dużo zadań domowych.
    3. Brak nauczania hierarchicznego -nie żartujmy, że wszystko jest najważniejsze!
    4. Wdaje mi się, że gdzieś padło sformułowanie „rzadka sytuacja” -nie zgadzamy się! Z tego co zobaczyliśmy w Klinice i poradniach to jest przepełnienie! Oczywiście są inne powody, ale jak zaczęliśmy gadać ze znajomymi, to okazuje się, że jedni lub drudzy znali już podobne przypadki! Ostrzegam, nie jest to rzadkość, a ludzie nie zwierzają się z tego, bo w wielu przypadkach nie mają już siły na zwierzenia i dod. emocje. Poza tym – tak jak pisaliśmy – czują się winni, chociażby za decyzję o „taaakiej super szkole” dla swojego dzieciaka!

  35. EKO

    Z niepokojem odczytuję kolejny dowód na to, że dzieci są nadmiernie obciążane pracą domową. Nauczycielka pewnie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku nie zastanawia się, jak ten fakt wpływa na życie dziecka i jego rodziny. Dziecko nie znając celu tak zadanej pracy domowej, nie rozumie korzyści ze swojego wysiłku. Źle się dzieje, jeśli dziecko musi samodzielnie, bądź przy wsparciu rodziny lub korepetytora nadrobić w domu to, czego nie zrozumiało i nie nauczyło się w szkole. Czyli „nadrobić” niekompetencję nauczycielki. W tej opisanej sytuacji motywacja Jędrka jest skutecznie „zabijana”. A przecież dobra nauczycielka powinna przede wszystkim rozwijać w nim poczucie wiary we własne możliwości i zainteresować go tym, co ona proponuje podczas lekcji i po lekcji.

    Ciekawi mnie, jak ta nauczycielka rozumie swoje zadania zawarte na poziomie podstawowym w wymaganiu drugim wobec szkół „Procesy edukacyjne zorganizowane są w sposób sprzyjający uczeniu się”, w których czytamy:
    • Uczniowie znają stawiane przed nimi cele uczenia się i formułowane wobec nich oczekiwania
    • Informowanie ucznia o postępach w nauce oraz ocenianie pomagają uczniom uczyć się i planować ich indywidualny rozwój
    • Nauczyciele kształtują u uczniów umiejętność uczenia się
    • Nauczyciele i uczniowie tworzą atmosferę sprzyjającą uczeniu się
    • Nauczyciele motywują uczniów do aktywnego uczenia się i wspierają ich w trudnych sytuacjach

    Zastanawiam się, jak to się dzieje, że mając konkretne zapisy i wymogi prawne, szkoła (dyrektor) nie potrafi wyegzekwować od swoich pracowników ich przestrzegania i stosowania? Dlaczego wewnątrzszkolna społeczna akceptacja niechęci do zmian jest silniejsza niż poczucie odpowiedzialności za rozwój uczniów?
    No i jeszcze mamy organy prowadzące i nadzorujące szkoły, które mam nadzieję znają wymagania państwa wobec szkół i robią wszystko, by szkoły na ich terenie spełniały te wymagania na jak najwyższym poziomie.

    A może warto jeszcze bardziej nagłośnić i upublicznić te wymagania, które zostały postawione przed każdą polską szkołą i niech świadomość i presja społeczna weryfikują pracę nauczycieli?

    • Marzena Żylińska Post author

      Zadała Pani / pan kluczowe pytanie! „Dlaczego wewnątrzszkolna społeczna akceptacja niechęci do zmian jest silniejsza niż poczucie odpowiedzialności za rozwój uczniów?”

      Właśnie, dlaczego???

      • Robert Raczyński

        Ponieważ nikt jeszcze nie znalazł sposobu na wykazanie prostej zależności między działaniami nauczyciela, a umiejętnościami ucznia. Związek oczywiście zachodzi i wszyscy są co do tego zgodni. Niestety, stopień tej zależności wynika z tak wielu czynników, że poza skrajnymi przypadkami, jego określenie jest po prostu niemożliwe. Z jednej strony jest to listek figowy dla niekompetencji, z drugiej pretekst do złożenia na barki nauczyciela odpowiedzialności za rzeczy, na które żadnego wpływu mieć nie może…

  36. Ewa

    Mój syn, obecnie uczeń klasy III, trafił na mądrego nauczyciela i zdarzają się dni bez pracy domowej:)
    Ale z przerażeniem myślę o klasie IV. Czy nauczyciele będą myśleć tylko o swoim przedmiocie i „zrealizowaniu” podręcznika i ćwiczeń? Czy policzą ile lekcji miały dzieci tego dnia i ile w sumie mają zadane?
    Uczę i nie zadaję prac domowych. Ale ja uczę tylko plastyki:)

  37. Ola

    Ech…żeby ludzie się porozumieli to muszą mówić i słuchać. Mówić, precyzować swoje oczekiwania i ujawniać prawdziwe postawy. A ja tutaj widzę przynajmniej klika. Ambitna nauczycielka, która chce zadowolić rodziców i dyrektora. Skoro źle się do tego zabrała, może trzeba dalej rozmawiać, a nie od razu pisać do kuratorium? Wiele w tym agresji i niechęci. I nasuwa mi się pytanie? Czy to nie my rodzice również sami nakręcamy tę spiralę edukacyjną, chcąc aby nasze dzieci były naj? Też mam dzieci w szkole i nie pamiętam aby kiedykolwiek musiały rezygnować z życia poza szkołą. Rodzice czasami sami projektują swoje pragnienia i zachowania na dzieci, a intencje na nauczycieli. W szkole też pracują ludzie, a czytając ten wątek mam wrażenie, że nie jest to takie pewne;) Trochę dystansu pozwala czasami zobaczyć sprawy z innej perspektywy…polecam

  38. Marta

    Regularnie zdarza mi się odrabiać lekcje z dziećmi na świetlicy (dodam pozaszkolnej). Niezależnie od tego czy uczeń jest bystry i ambitny czy ma trudności w przyswajaniu wiedzy, scenariusz jest taki sam – opór czynny lub bierny. I trudno się dziwić. Jeśli dziecko w klasie IV SP dostaje do domu dwie strony zadań z ułamkami, które dopiero wprowadzono na lekcji, można mieć dość. Sama przestałam myśleć po zrobieniu pierwszej stronicy. Ze zdziwieniem słucham też, że nauczyciele zadają dzieciom zadania na ferie „bo przecież test piszą niedługo” (lub „są opóźnienia w realizacji programu”). Nie wiem skąd naiwne przekonanie, że w dwa tygodnie można zrobić więcej niż w trzy lata nauki. W całą tę machinę wplątują się nierzadko też rodzice. Jeśli mama siedzi w domu z dzieckiem i uczy go na dwa konkursy (bo pani dziecko zgłosiła, ale już czasu nie ma na przygotowanie) i jeszcze lekcje bieżące odrabia, to trudno się dziwić, że młody człowiek wysiada. Jeśli jeszcze jawnie się buntuje to całe szczęście. Gorzej, gdy za podporządkowane dziecko upomina się jego ciało i zaczynają się przeróżne dolegliwości, a co za tym idzie pielgrzymka po gabinetach lekarskich. Nie wiem czy cała ta sytuacja jest kwestią strachu ze strony dorosłych i winą złego systemu. W minionej epoce żyło się ciężko, ludzie się bali, system był represyjny, a i tak przeważająca większość nie zatraciła zdrowego myślenia i racjonalności w działaniu. Dzisiaj tych „zdrowych” jest mniejszość, ale dobrze, że są jeszcze nauczyciele (i rodzice), którzy uczą i inspirują, a nie nauczają i hodują. I dobrze, że są jeszcze i tacy, którzy są zdolni do wglądu i przemiany, nawet jeśli do tej pory nie zawsze byli ok.

  39. Aga

    Co moga zrobic rodzice? Nic! Jestem nauczycielka jezyka angielskiego. Niejednokrotynie spotkalam sie z sytuacja, kiedy rodzice musieli organizowac swoim dzieciom korepetycje poniewaz nauczyciel w szkole pedzil z materialem jak szalony, a oni sami nie znali tego jezyka i nie byli w stanie pomoc dzieciom. ‚Niektore szkoly oczekuja, ze rodzice bede uczyc w domu swoje dzieci’? -ci rodzice, nawet gdyby chcieli, to by nie mogli. Musza wiec prosic o pomoc obcych, zapisywac dzieci do szkol jezykowych i placic za to duze pieniadze. Rodzice sa bezradni, nauczyciel poniekad tez, poniewaz, jak wspomiane to zostalo w artykule – po pierwsze, musi realizowac program, po drugie, nawet jesli zdaje sobie sprawe, ze ten system nie do konca poprawnie funkcjonuje, to boi sie o tym powiedziec dyrektorowi.

  40. Problem polega na tym, że my jako nauczyciele uwikłani jesteśmy w pewnym systemie. Rodzice oczekują wyników, inni wyrozumiałości, dyrekcja wysokich efektów naszej pracy. Oczywiście nic się nie zmieni, jeśli sami nie podejdziemy do tego „systemu” twórczo. Uważam, że powinniśmy my jako nauczyciele zadawać zadania domowe jako zadania-problemy.Pomyśl, pogłówkuj, rozwiąż, znajdź metodę, doświadcz, a potem podziel się tym z kasą. Wtedy może zadanie nie będzie krótsze, ale ciekawsze. Oczywiście te „nudne” utrwalające ćwiczenia nie są możliwe do wyeliminowania, ale można je ograniczyć na rzecz tych bardziej twórczych. Jestem jak najbardziej „za” brakiem zadania domowego na weekend.

  41. CiężkoNam

    Witam ponownie po półrocznej przerwie, ciekawe czy ktoś znajdzie jeszcze ten stary wątek…
    Niestety nie jest dobrze, stąd nasza prośba o pomoc na pytania poniżej. Byliśmy w sądzie na drugiej sprawie (o ogr. praw rodzicielskich). Tym razem sędzina była b. kulturalna i wszystko przebiegło spokojnie, bez straszenia i zakrzyczenia -sąd oddalił pozew szkoły. Dzieciak miał nauczanie indywidualne z b. dobrym wynikiem i w czerwcu wydawało się, że idzie ku normalności, ale jednak nie!
    Po zmianie szkoły, dziecko było w szkole tylko kilka dni niby nauczyciele OK, ale uważa, że inne dzieci się czepiają, itp. To prawda, że po tym wszystkim jest przewrażliwiona, a 8-mies. kuracja w poradni psychologicznej nic nowego nie wniosła, a nowa szkoła to kolejny lek. Robiliśmy wiele różnorodnych badań i nie stwierdzono nic więcej oprócz tych spraw lękowych wieku dorastania.

    Poprzednia szkoła chciała koniecznie posłać dziecko na kilka miesięcy do kliniki psychiatrycznej. Oczywiście nie zgodziliśmy się (nie widzimy podstaw, poradnia nie uznała to za ciężki przypadek). Dziecko jest inteligentne i kulturalne, ale odczuwa lek przed szkołą! Żeby było ciekawiej, to pop. gimnazjum napisało do kliniki do której uczęszczała nasza córka z informacją, żeby czasami nie wnioskować o dalsze nauczanie indywidualne -to było tamtej szkole b. nie na rękę. Po tym zdarzeniu oraz po naszym info, że dziecko w dalszym ciągu nie chce uczęszczać do szkoły, klinika zaczęła traktować nas z dystansem, proponując więcej spotkań z całą rodziną…

    Kończy się wrzesień i nie bardzo wiemy jak postąpić, do kogo się zwrócić? Oddanie dziecka do kliniki psychiatrycznej było chyba bezpodstawne, choć b. forsowane przez psycholog ze starej szkoły. Nowa szkoła to już płatna szkoła społeczna, więc czy nauczanie indywidualne w takiej szkole jest możliwe? Czy można się starać o nauczanie indywidualne w kolejnym roku? Kto może pomóc rodzicom w takim pacie, do kogo się zwrócić? Znacie Państwo takie sytuacje? Jak i gdzie leczyć dziecko bez zadzierania z sądami w temacie obowiązku nauczania?

    • Róża

      Czemu nie przejdą Państwo na edukację domową? Są prywatne szkoły, w których taka możliwość jest darmowa, to co płacą Państwo szkole społecznej, można zainwestować w ewentualne korepetycje z przedmiotów, w których sami Państwo, czy córka nie czujecie się mocni. Albo w kursy językowe. Czy koniecznie muszą ubiegać się Państwo o nauczanie indywidualne? Przecież wtedy dziecko też nie spędza dnia w klasie z rówieśnikami, a jak rozumiem, właśnie to jest w tej chwili jednym z głównych problemów. ED da córce możliwość odpoczęcia od szkoły tak długo, jak będzie to potrzebne, a w tej chwili przejść na tę formę nauczania można w dowolnym momecie roku szkolnego. Mając taką podkładkę urzędową mogą też Państwo dowolnie dysponować czasem przeznaczając go choćby na leczenie, o ile córka na koniec roku szkolnego zda wymagane egzaminy. W niektórych szkołach egzaminy te można rozłożyć na kilka miesięcy nawet – nie trzeba zdawać wszystkich przedmiotów w ciągu tygodnia.

  42. Co robić?

    Wielkie dzięki za odzew! Edukacja domowa nie wchodzi w grę z różnych powodów.
    Pytanie co można zastosować alternatywnie pomiędzy nauczaniem indywidualnym i oddaniem dziecka do kliniki?

    Chodzi już o poważne zaburzenie lękowe przed szkołą. Już kolejna klasa i cały miesiąc bez szkoły i końca nie widać! Konsultacje psychologiczne nie pomagają, są kontynuowane, ale ciemność widzę! Może jakaś hospitalizacja domowa? Zdolne dziecko oddawać do kliniki psychiatrycznej? -tak jedna z Pań zaproponowała, ale to bezsens! Jakie jest więc rozwiązanie lecznicze i nie podpadające prawu (obowiązek szkolny)?

  43. Moja córka czuje się w swojej szkole nieszczęśliwa. Widzę to, ale nie umiem jej pomóc. Z formalnego punktu widzenia jej nauczyciele odpowiednio wykonują swoje obowiązki. Tak to odbieram, właśnie „wykonują obowiązki”. Nie ma tam żadnej życzliwości, ciepła, wsparcia, są zadania, sprawdziany, punkty, wymagania, oczekiwania i ciągłe mierzenie i sprawdzanie wiedzy. Uczniowie interesują nauczycieli tylko z jednego punktu widzenia; efektywności uczenia się. Dobry uczeń to taki uczeń, który podnosi miejsce szkoły w rankingu. Moja córka chodzi do renomowanego gimnazjum w Łodzi. Uczy się średnio, coraz bardziej średnio. Kiedyś miała pasje, była radosnym i lubiącym się uczyć dzieckiem, dziś wypełnia obowiązki i mówi,”Byle do piątku”. Kiedyś chodziła do pobliskiej podstawówki, wspaniałej szkoły ze wspaniałymi nauczycielami. Dziś to jest Budząca się Szkoła. Szukam w Łodzi Budzącego się Gimnazjum, w którym na uczniów nauczyciele nie będą patrzeć jak na chodzącą średnią ocen, ale jak na ludzi. Szukam dla mojego dziecka szkoły, w którym będzie mogło uczyć się bez ciągłego stresu. Chciałabym, by przed wyjściem do szkoły moje dziecko mogło zjeść śniadanie, by na myśl o szkole nie traciło apetytu. Chcę ją przenieść do innej szkoły, bo żadna średnia ocen i żadne świadectwo z paskiem nie jest warte tego, by zabierać młodym ludziom radość z życia. Czy w Łodzi jest jakieś Budzące się Gimnazjum? Proszę o informację.

Reply to realista CANCEL?

Your email address will not be published. Required fields are marked *

© 2015 Sofarider Inc. All rights reserved. WordPress theme by Dameer DJ.