Nowe technologie w nauczaniu języków obcych

Nowe technologie w nauczaniu języków obcych: Uczniowie jako pasywni odbiorcy czy aktywni twórcy?

W ostatnim czasie miałam kilka wykładów w ramach spotkań z nauczycielami zorganizowanych przez Wydawnictwa Macmillan i Hueber. Wczoraj wzięłam udział w bardzo ciekawej konferencji „Lepsza Edukacja” organizowanej we Wrześni. Jej inicjatorem jest Dariusz Andrzejewski, nauczyciel propagujący mądre wykorzystanie nowych technologii w edukacji.

Wydawnictwa Macmillan i Hueber zajmują się dydaktyką języków obcych, organizatorów konferencji we Wrześni interesują głównie nowe technologie, a jednak oba wydarzenia mają z sobą wiele wspólnego.

Zacznijmy od języków obcych, z którymi mamy dziś ogromny problem. Pokazują to badania, np. European Survey on Language Competences, z którego wynika, że bardzo duża grupa uczniów kończących gimnazjum nie umie prawie nic. Z językiem angielskim jest bardzo źle, a z niemieckim jeszcze gorzej (dokładne dane można znaleźć w starszych postach). Nie dostrzegając problemu, nie możemy go rozwiązać, dlatego z jednej strony próbuję wyjaśniać, co dziś  – w dobrej wierze – robimy źle, a z drugiej pokazuję, jak można uczyć inaczej. W tym celu pokazują przykłady zadań uwzględniających postulaty badaczy mózgu. Ich wspólną cechą jest to, że aktywizują uczniów i czynią z nich aktywnych uczestników procesu uczenia się. Doskonale nadają się do tego nowe technologie. Uczniowie zamiast zaznaczać w zeszytach ćwiczeń poprawne odpowiedzi, łączyć elementy lub wpisywać w luki słówka, stają się aktywnymi twórcami zadań. Praca z tradycyjnymi zadaniami z zeszytów ćwiczeń wymaga jedynie bardzo płytkiego przetwarzania informacji, a to nie pozostawia trwałych śladów w strukturach pamięci. Rozwiązywanie setek receptywnych i reproduktywnych zadań nie prowadzi do opanowania nowego języka, bo mówienie wymaga głębokiego przetwarzania i zadań uwzględniających jego złożoność.

Uczniowie jako twórcy materiałów dydaktycznych

Stworzenie zadania receptywnego lub reproduktywnego wymaga od jego autora czasu,  dużego nakładu pracy i głębokiego przetwarzania, a jego rozwiązanie polegające na postawieniu krzyżyka, trwa krótką chwilkę i charakteryzuje się płytkim przetwarzaniem. Neurobiolodzy podkreślają, że skutkiem nauki jest zmiana struktury mózgu. Aby to się mogło stać, neurony muszą wykonać odpowiednią pracę. Rozumiejąc ten mechanizm, wiemy, że to uczniowie, a nie twórcy zadań czy nauczyciele, powinni być stroną aktywną. Efektywna nauka możliwa jest tylko wtedy, gdy mózg uczącej się jednostki wykona określoną pracę i samodzielnie rozwiąże problemy, które wychodzą poza granicę tego, co uczeń już umie.

 

Na seminariach metodycznych w Nauczycielskim Kolegium Języków Obcych studenci uczą się, jak to robić. Najpierw sami wchodzą w rolę uczniów i tworzą materiały edukacyjne nowej generacji, a następnie przenoszą te metody do szkół, w których odbywają praktyki.

Jedną z metod ćwiczenia gramatyki jest tworzenie przez uczniów materiałów dydaktycznych, np. zdjęć lub filmów, do których opisu należy użyć nowych struktur.

Pokazują to następujące przykłady:

1)      Film zrobiony przez amerykańskich nauczycieli języka niemieckiego. (German Two-Way Prepositions  https://www.youtube.com/watch?v=XY9J8C2eKJg )

2)      Film zrobiony przez studentów NKJO w Toruniu. (Grammatik anders – Dativ und Akkusativ  https://www.youtube.com/watch?v=MQBON8HAHt4) Tu do tworzenia sytuacji wymagających zastosowania Dativu lub Akkusativu „wykorzystany” został kot J

3)      Film zrobiony przez studentów NKJO w Toruniu. (Grammatik anders – przyimek „in” https://www.youtube.com/watch?v=Uq-coypdwXM)

Wpisując „Grammatik anders“ w portalu youtube można znaleźć również inne filmy toruńskich studentów. Oczywiście trzeba pamiętać, że autorami tych materiałów powinni być uczniowie. Ja udostępniłam filmy przygotowane przez nauczycieli i studentów z uwagi na to, że publikowanie materiałów, których autorami są uczniowie wymaga pisemnej zgody wszystkich rodziców.

Zaletą zaprezentowanej formy pracy jest możliwość ćwiczenia nowych struktur gramatycznych w określonych kontekstach sytuacyjnych. Stosując tradycyjne metody ćwiczenia gramatyki, często można zauważyć, że uczniowie wiedzą, jak tworzy się np. czas simple past i prawidłowo uzupełniają luki w zadaniach, ale gdy piszą opowiadanie, nie wiedzą, jakiego czasu powinni użyć w danej sytuacji. Robiąc zdjęcia lub kręcąc film muszą sami tworzyć odpowiedni kontekst i łączyć go z odpowiednią strukturą. W ten sposób grupa przygotowująca matariał ćwiczeniowy dla koleżanek i kolegów z klasy, ćwiczy gramatykę już na etapie wymyślania zadania. Inną zaletą takiej formy pracy jest odejście od dominacji czystego kanału werbalnego. Samodzielnie tworząc sytuacje, uczniowie uczą się nie tylko poprzez słowa, wyjaśnienia i definicje, ale całym sobą i wszystkimi zmysłami. Stawianie miseczki w różne miejsca pozwala lepiej zapamiętać regułę, która mówi, że Akkusativ łączy się w języku niemieckim z ruchem i zmianą miejsca. Wiedza poznawana wszystkimi zmysłami, łącząca się z konkretnymi sytuacjami i własnymi aktywnościami, przetwarzana jest w mózgu w zupełnie inny sposób, niż ta oparta jedynie na słowach.

 

Nowe technologie a tradycyjna metodyka

Tu wracamy do debaty, która odbyła się podczas konferencji we Wrześni. Mówiąc o zastosowaniu nowych technologii w nauczaniu warto postawić sobie pytanie, czy mogą one zmienić szkołę.

Odpowiedź brzmi: Mogą, ale tylko wtedy, gdy zrozumiemy, że samo ich zastosowanie nie jest jeszcze żadną innowacją. Z pomocą komputerów i internetu można robić również ultrakonserwatywne lekcje. Jeśli uczniowie mają dalej zaznaczać właściwą odpowiedź i wstawiać w luki brakujące słowa, to zastosowanie do tej aktywności tabletu nie czyni tej pracy z punktu widzenia funkcjonowania mózgu bardziej sensowną.

Wykorzystanie potencjału nowych technologii wymaga odejścia od metod podawczych i tzw. szkoły transmisyjnej. Uczniów nie powinniśmy traktować jako biernych słuchaczy, ale jako aktywnych twórców. Nowe technologie w starych metodycznych butach nie wnoszą do nauczania niczego nowego. Wykorzystanie ich potencjału wymaga stworzenia nowej metodyki, która umożliwi rozwój uczniowskiej autonomii i nie będzie oparta na drobiazgowym planowaniu lekcji przez nauczyciela. Największą siłą Webquestów, zadań wymagających szukania informacji w internecie jest to, że uczniowie samodzielnie wyszukują informacje, rozwiązują postawione problemy i sami wybierają najbardziej dla nich odpowiednie metody pracy. Jednak przeglądając zadania dostępne w sieci, można się przekonać, że wielu ich twórców udziela tak szczegółowych wskazówek, że webquesty przestają różnić się od typowych zadań podręcznikowych. Skażeni tradycyjną metodyką nauczyciele wierzą, że proces uczenia się jest prostą pochodną procesu nauczania, dlatego uczniów trzeba wciąż prowadzić za rękę.

W nowych technologiach tkwi ogromny potencjał, ale żeby go wykorzystać trzeba zejść z już wydeptanych ścieżek edukacyjnych i wytyczyć nowe. Musimy dziś stworzyć metodykę na miarę XXI wieku, która z jednej strony uwzględni postulaty badaczy mózgu, a z drugiej umożliwi wykorzystanie innowacyjnego potencjału tkwiącego w cyfrowych narzędziach.

 

 

Przy okazji zapraszam nauczycieli języka angielskiego i niemieckiego na mój kolejny wykład „Dydaktyka języków obcych w świetle badań nad mózgiem”, który odbędzie się w sobotę 1 marca w Gdańsku.

Szczegółowe informacje o konferencji można znaleźć na stronie Wydawnictwa Macmillan:

http://www.macmillan.pl/component/conferences/

Chciałabym tą drogą przeprosić wszystkich, którzy do mnie piszą i nie dostają odpowiedzi. Niestety maili jest czasami tyle, że nie jestem w stanie na wszystkie odpowiedzieć.

 

Informacja dla osób zainteresowanych moją ostatnią książką „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi”

Ponieważ na rynku jest jeszcze inne wydanie „Neurodydaktyki” informuję, że prawa do mojej książki ma jedynie Wydawnictwo Naukowe UMK i tylko pod zawartymi w tej książce tezami mogę się podpisać. Za błędy zawarte w innym wydaniu, nie ponoszę odpowiedzialności. Swoim nazwiskiem firmuję jedynie „Neurodydaktykę” z pokazaną tu okładką. Jeśli ktoś chce przeczytać MOJĄ książkę, to proszę korzystać z wydania z granatowym profilem twarzy. Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych stanowi, iż to autor odpowiada za treść i formę swojego dzieła. Ja miałam wpływ jedynie na formę i treść książki wydanej przez Wydawnictwo Naukowe UMK.

Neurodydaktyka

 

Kiążkę można kupić również przez internet np. tu:

http://www.kopernikanska.pl/prod_228283_Neurodydaktyka_Nauczanie_i_uczenie_sie_przyjazne_mozgowi.html

 

 

Comments ( 0 )
  1. Jestem rodzicem (prowadzę Blog Rodzica), rozmawiam z innymi rodzicami. Gdy czytam ten tekst Marzeny, gdy czytam inne teksty, gdy słucham wypowiedzi ekspertów – odczuwam, podobnie jak inni rodzice, coraz większy niepokój.

    W naszej pracy zawodowej ciągle musimy doskonalić się i wdrażać nowe urządzenia i technologie. Na początku wymaga to zazwyczaj sporego wysiłku i trudu, ale później bardzo ułatwia pracę. Dlaczego szkoła i nauczyciele unikają modernizacji, a może nawet stawiają opór wobec nowości ?

    My, rodzice, dostarczamy szkole surowiec. Dlaczego szkoła i jej robotnicy używają do obróbki starodawnych, zużytych i nieefektywnych narzędzi ?
    Zastanawia mnie, dlaczego my, rodzice godzimy się na takie traktowanie naszych dzieci ? Rozmawiamy między sobą po kątach, ale oficjalnie milczymy.

    Marzena pisze: „Wykorzystanie potencjału nowych technologii wymaga odejścia od metod podawczych i tzw. szkoły transmisyjnej. Uczniów nie powinniśmy traktować jako biernych słuchaczy, ale jako aktywnych twórców.” Dlaczego tak oczywiste prawdy są ciągle tylko przedmiotem debat i pobożnych życzeń ?

    • Róża

      „Zastanawia mnie, dlaczego my, rodzice godzimy się na takie traktowanie naszych dzieci ? Rozmawiamy między sobą po kątach, ale oficjalnie milczymy.”

      A co możemy zrobić? Przecież tak naprawdę, jeśli nawet zacznę walkę o zmianę szkolnictwa, o modernizację szkół, o dokształcanie nauczycieli, to zanim cokolwiek się zmieni, moje dziecko skończy szkołę. Nie wywalczę już teraz, żeby moje dziecko, które podobnie jak syn Beatrice, program nauczania 1-3 ma w zasadzie opanowany, mogło robić coś innego. Można próbować rozmawiać z nauczycielem, ale to powinna być zmiana systemowa – inaczej będzie jak w przypadku mojej znajomej i jej bardzo zdolnego syna, która po zmianie nauczycielki w trzeciej klasie SP, usłyszała od nowej wychowawczyni „Proszę porozmawiać z dzieckiem, bo przez swoje nietypowe myślenie, zadawanie pytań i wynajdowanie alternatywnych rowiązań dezorganizuje mi lekcje.” Poprzednia ukochana pani umiała te zalety dziecka wykorzystać i przez dwa lata zachęcała chłopaka do samodzielnego myślenia…

      Tu trzeba wywrócić do góry nogami cały system, bo jak inaczej? Małe zmiany w nauczaniu zintegrowanym? A potem co, na następnych etapach zostaje, jak było? Co rodzice, nawet działając zbiorowo, mogą zrobić? Rodzice sześciolatków próbowali. Abstrahując od słuszności ich postulatów, bo tu każdy ma inne zdanie, co osiągnęli?

      Ja wybrałam edukację domową, ale mam świadomość, że to też nie jest do końca dobre wyjście z sytuacji. Wyciągnęłam dziecko z budynku szkoły, mogę uczyć je jak chcę, dostosowywać się do jego możliwości i potrzeb, ale wciąż podlegam pod system i muszę stosować się do jego absurdalnych wymagań. Pod pewnymi względami mam nawet gorzej niż nauczyciel w szkole, bo jestem rozliczana co roku i nie mogę sobie dowolnie rozłożyć materiału na cały etap edukacyjny, tak jak teoretycznie może nauczyciel. Egzamin co roku odbywa się w szkole, która może mi narzucić zakres materiału do opanowania w danym roku szkolnym. Poza tym nie jest to rozwiązanie dla każdego, nie sprawdzi się jako sposób buntu rodziców przeciw skostniałym szkołom – niewiele osób w skali kraju może sobie pozwolić na taki luksus.

      Mam pełną świadomość, że moja polityka jest raczej strusia – zabieram dziecko i udaję, że przynajmniej część problemów mnie nie dotyczy. Ale prawdę powiedziawszy, nie mam pomysłu, co mogłabym zrobić innego. Tym bardziej, że lat straconych w szkole nikt mojemu dziecku nie zwróci. To jest chyba jedna z głównych przyczyn milczenia rodziców – nawet jeśli zaczniemy coś zmieniać, to już nie dla własnych dzieci.

      • Marzena Żylińska Post author

        @ Róża

        Zastanowiło mnie jedno Pani zdanie. Pisze Pani, że decydując się na edukację domową wyciągnęła Pani swoje dziecko z budynku, ale nie z obowiązującego systemu.

        Uważam, że ma Pani – niestety – rację. Dziś wobec tego sytemu jesteśmy bezradni. I tak trudno z nim walczyć, bo przecież wszystko robi się dla dobra dzieci. Tylko że to „dobro” całkiem inaczej rozumiemy. Jedna z moich córek też twierdzi, że lata spędzone w szkole były dla niej latami straconymi i że kiedyś wystąpi do państwa o odszkodowanie. I mówi to całkiem poważnie. A ja nie potrafiłam jej pomóc i byłam wobec tego systemu totalnie bezradna. Do dziś pamiętam, z jakim uczuciem chodziłam na wywiadówki do X LO.

  2. O ile dobrze Cię zrozumiałem Wiesławie, to akceptujesz rolę rodziców, jako dostarczycieli surowca, a problem widzisz w tym, że te dzieci są potem mielone na mielonkę starym poniemieckim flajszwolfem na korbę.
    Jakby je mleć nowoczesną elektryczną maszynką, to już byłoby wszystko w porządku?

    Tak! Szkoła zdecydowanie potrzebuje nowocześniejszych narzędzi do przetwórstwa dzieci!

  3. Xawery, wydaje mi się, że odpowiedź na Twoje pytanie tkwi w zacytowanych przeze mnie słowach Marzeny: „Uczniów nie powinniśmy traktować jako biernych słuchaczy, ale jako aktywnych twórców”. Jeśli cała szkoła, lub jeden nauczyciel tak potraktuje ucznia, to ten przestanie być przedmiotem obróbki, a stanie się podmiotem procesu edukacji. Są tacy nauczyciele, ale czy są takie szkoły ?

  4. Celowo tak to przerysowałem, by zaznaczyć różnicę pomiędzy nowoczesnością i warsztatem z jednej strony, a humanitaryzmem i podmiotowym traktowaniem z drugiej.
    Niezależnie od wizji flajszwolfa autorstwa Alana Parkera i Rogera Watersa z filmowego „The Wall”

    Dzieci można traktować podmiotowo używając narzędzi i technologii sprzed 200 (albo i 2000 lat). A najnowocześniejszymi metodami można wyrządzać krzywdę jeszcze skuteczniej, niż przestarzałymi.
    Nowoczesność narzędzi nie ma nic na rzeczy co do sposobu traktowania uczniów.

    Szkoła mełła dzieci na mielonkę i miele je nadal.
    Powinieneś się cieszyć (jeśli masz trochę życzliwości dla swojego dziecka), że miele nieefektywnie.

    • Marzena Żylińska Post author

      Nieefektywnie? To dlaczego tracą motywację i chęć do uczenia się? W niszczeniu motywacji, z którą przychodzą dzieci, szkoła jest bardzo efektywna.

      • Beatrice

        Mojemu synowi wystarczyło pół roku pobytu w szkole… Ze wszystkich stron słyszę, że przemiany w szkole muszą dokonywać się oddolnie, odgórnie jakoś się nie daje… Słuchałam ostatnio rozmowy z psychologiem Natalią Minge o tym jak rozmawiać z nauczycielami i mówić im co chcielibyśmy zmienić… Tylko obawiam się, że mogłabym być jedynym takim rodzicem w klasie… Tak naprawdę nie interesują mnie oceny córki, tylko jej postępy… Co z tego, że ma z angielskiego 5 jak nic nie umie i sama to mówi, że nic nie umie.

        • Marzena Żylińska Post author

          @ Beatrice
          To prawda, szczególnie na lekcjach języków obcych uczniowie bardzo boleśnie odbierają brak postępów. Na jednej z wywiadówek, w których brałam udział, tata koleżanki mojej Ady zadał ciekawe pytanie. Było to w 3 klasie gimnazjum i pan, który sam powiedział, że nie zna angielskiego, opowiadał, że podczas urlopy w Egipcie oczekiwał, że jego córka po ponad 5 latach nauki tego języka (w szkole miała 5) będzie umiała się dogadać. Niestety było inaczej. Dlatego zapytał nauczycielkę jęz. angielskiego, kiedy jego córka, piątkowa uczennica, zacznie mówić po angielsku.
          W świetle badania Europea Surwey on Language Competences ta dziewczynka należy do bardzo dużej grupy polskich uczniów, którzy robią na lekcjach to, czego oczekują nauczyciele, dostają bardzo dobre oceny, ale mówić nie potrafią. Dzieje się tak dlatego, że zadania, które w szkole robią, wymagają bardzo płytkiego przetwarzania, które nie pozostawia śladów w strukturach pamięci i nie rozwija bardzo złożonej i wymagającej głębokiego przetwarzania mówienia i rozumienia języka.

          @ Al
          To o czym piszesz (nauczyciel „gubi” pracę ucznia) jest przejawem tak niewyobrażalnej ignorancji i arogancji, że aż trudno uwierzyć, że jest możliwe. Ale jest możliwe, moje dzieci również miały takich nauczycieli. I takim nauczycielom włos z głowy nie spada, oni wiedzą, że mogą pozwolić sobie ta taką arogancję i brak kultury.
          I o takich przypadkach się potem głośno mówi. Nie o kilkunastu dobrych, czy 4 świetnych nauczycielach, którzy uczą w danej klasie, ale o tym jednym aroganckim. Czy masz jakiś pomysł, jak bronić dzieci przed takimi toksycznymi jednostkami?

          @ Xawer
          Nie mogę teraz odpowiadać, a na Twoje uwagi nie da się odpowiedzieć krótko 🙁 Z Sokratesem masz oczywiście rację. Do dobrych lekcji nie trzeba mieć nowych technologii, ale one wiele rzeczy umożliwiają i warto to wykorzystać.
          Mam górę prac do sprawdzenia, a potem jadę do szpitala.

          • Beatrice

            Czyli szkoła jest darmowa, dziecko spełnia obowiązek szkolny, ma dobre oceny,a nic nie umie np. z j. angielskiego. I jeśli chcę to zmienić, to i tak muszę je uczyć sama, albo wydać pieniądze na kurs. Póki nie jest za późno i całkowicie nie nabierze przekonania, że nic nie umnie i uczyć się nie lubi. Ostatnio rozmawiałam z dziećmi o wakacjach i padł Paryż, albo Francja wogóle i dzieci stwierdziły, że najpierw trzebaby było nauczyć się j. francuskiego. Świetna motywacja 🙂

          • Robert Raczyński

            @Beatrice, bardzo często tak się dzieje, że celem szkoły nie jest wcale jakiś konkretny efekt (np. komunikacja). Tylko w propagandzie MEN można coś takiego przeczytać. Wszystkie realia temu przeczą. Dziecko ma się nauczyć zamówić hamburgera i napisać maila z wakacji. Nikomu nie przeszkadza, że nie poprosi o sztućce w restauracji, ani nie jest zdolne do normalnej narracji – do tego potrzebny jest ten stopień abstrakcji, którego szkoła się boi, bo wreszcie musiałaby przyznać, że nie jest w stanie zrealizować go u wszystkich. Jeśli dodamy do siebie programowe nastawienie na IQ rzędu 70, dyktaturę zdawalności, zafiksowanie na ocenach i punktach, uczenie „umiejętności” bez połączenia ze świadomością, testomanię i oportunizm wszystkich zainteresowanaych, otrzymamy dokładnie wynik, o którym pani pisze.

          • Beatrice

            Kiedy wiele lat temu przeczytałam Summerhill przeczuwalam, że gdzieś musi istnieć coś innego, że to nie może tak być… No i jest… – inne sposoby uczenia… Co do nauki języków, to zawsze będzie mi się przypominać moja pani profesor z liceum od j. francuskiego… Przez pierwsze 2 tyg. zastanawialiśmy się, czy mówi po polsku… A nikt z nas nie znał ani słowa po francusku. Podręczniki – korzystaliśmy z takich z lat 60-tych… Kiedy na półrocze komuś wahała się ocena, to te wszystkie osoby siadały obok siebie i zadawały sobie pytania po francusku i odpowiadały na nie – jakiekolwiek pytania. I na tej podstawie pani profesor stwierdzała kto ile umie. Albo uczyliśmy się tekstu na pamięć i na następnej lekcji mieliśmy go napisać z pamięci. Problem polegał na tym, że mieliśmy go zapisanego tylko w pamięci… I na każdej lekcji jedna osoba szła do tablicy i zapisywała po francusku datę całą słownie – dzisiaj jest poniedziałek… A wszyscy zapisywali to samo do zeszytów. Choćby ktoś miał najgorsze zdolności językowe czegoś się nauczył.
            Czasami mam ochotę pokrzyczeć sobie z bezsilności… Jak uświadomię sobie ilu rodziców zadowala się dobrymi ocenami swoich dzieci… Jak uświadomię sobie ile czasu moja córka traci na bezproduktywne siedzenie w ławce szkolnej…

          • Robert Raczyński

            Za ten pogląd zostałaby pani ukamieniowana przez 90% metodyków. O ile rozumiem opis, pani profesor hołdowała metodzie audiolingualnej i grammar translation. Dziś zostałaby odsądzona od czci i wiary, bo pierwsze podejście pachnie podejrzanym (niepoprawnym politycznie) behawioryzmem, a drugie to absolutne muzeum. Po cichu każdy je stosuje, ale oficjalnie nikt się do tego nie przyzna, bo w szkolnej rzeczywistości króluje metoda komunikacyjna. Oczywiście to nie jest tak, że metodyka nie posunęła się do przodu od lat 60-tych. Metoda komunikacyjna jest wspaniała, ale matka Unia wybierając wytyczne kształcenia dla krajów członkowskich zapomniała, że została ona pomyślana dla grup wielonarodowych, a więc nie mających wspólnego języka. Takie warunki w szkole nie występują, ale maszyna ruszyła, interes (podręcznikowy) się kręci, więc kto nie z nami, ten przeciw nam. Mądry nauczyciel będzie korzystał ze wszystkich dostępnych mu sposobów i środków (metodami w sensie naukowym ich nie nazwę, bo dużo im do tego pojęcia brakuje), ale jak przyjdzie do lekcji pokazowej to i tak będzie to Communicative Language Teaching… I nie jest ważne, że dzieciak nie czuje potrzeby zamawiania pizzy po angielsku; nauczyciel ma mu tę potrzebę magicznie zaszczepić, co bez krzty logiki nazywa się kształtowaniem motywacji wewnętrznej. Na szczęście są jeszcze ludzie myślący samodzielnie, rozumiejący, że żadnego Graala metodyki nie ma i nie będzie, trzeba trzymać rękę na pulsie, a podejścia dobierać w miarę indywidualnie i stosownie do wymagań grupy.
            Jeśli pani profesor miała wyniki, chwała jej za to, choć nie sądzę żeby dochowała się dużej grupy frankofilów. Sam mam obecnie grupę, w której jakiegokolwiek efektu w dostępnych mi warunkach mogę się spodziewać jedynie stosując metody Pawłowa. Żeby uspokoić wszystkich zwolenników „miękkich kompetencji”, dodam, że nie używam prądu ani nachajki, ale cukierki się zdarzają :).

          • Beatrice

            Byliśmy w liceum podzieleni na 2 grupy jeśli chodzi o j. francuski. My mieliśmy z naszą panią profesor, a druga grupa z inną. I z tej drugiej grupy były osoby, które bardzo nam zazdrościły i zrobiłyby wszystko, żeby w naszej grupie się znaleźć 🙂 A mieliśmy 6 godz. francuskiego w tygodniu, więc można się było nauczyć. No i nasza pani profesor mówiła do nas po francusku, a potem chyba w 4 kl. mieliśmy lekcje już z inną panią i ona żaliła się rodzicom, że mówimy do niej na lekcji po francusku. Bo co innego uczyć kogoś języka, a co innego do tego rozmawiać z nim w tym języku. Chyba wielu nauczycieli tego nie robi…

          • Paweł Kasprzak

            Już o tym kiedyś tu wspominałem, ale chcę przypomnieć w kontekście wspomnień Beatrice. Nauczyciele języków często i bardzo słusznie narzekają na ilość i siatkę godzin – to są rzeczy sztywne, ustalane centralnie, niewiele da się na nie poradzić, a one wykluczają sens nauki języka, bo kontakt z językiem, którego mamy się efektywnie uczyć, musi być częsty. Za bardzo głębokiej komuny moje liceum rozwiązało to w sposób, który dało się przeprowazić wtedy, więc sądzę, że i dzisiaj. Wtedy wymagało to jakichś ekstra-zezwoleń, ale udało się je załatwić – nie sądzę, żeby w tym tkwił problem również dziś.

            Całą dopuszczoną przepisami ilość godzin języka (chodziło o angielski, co wtedy było mniej oczywiste niż teraz) umieszczono mianowicie w pierwszej klasie. Pierwsza klasa zamieniła się w ten sposób w gigantyczny i bardzo dla uczniów obciążający intensywny kurs językowy. To, czy na nim stosowano metody konserwatywne, czy progresywne, miało w tej sytuacji mniejsze znaczenie, o ile w ogóle jakiekolwiek – z czym się chyba łatwo zgodzą również entuzjaści nowoczesnej metodyki. Kurs językowy w programie pierwszej klasy uzupełniały jakieś inne nieliczne przedmioty, z przysposobieniem obronnym na przykład i innymi rzeczami, które uznano za mniej istotne składniki programu. W następnych klasach przedmiot „język angielski” (oraz programowe duperele) nie występował w planach lekcji wcale. Za to większość lekcji (język polski chyba był wyjątkiem :)) odbywała się po angielsku według opisywanej przez Beatrice zasady: nauczyciele (wszystko jedno – nativesi, czy nie) mówili wyłącznie po angielsku.

            Pomysł uczenia dzieci języka na lekcjach języka nie tylko nie jest wcale oczywisty, ale wydaje się również po prostu nienajlepszy. To spostrzeżenie oczywiście da się uogólnić na całość szkolnego programu, ale jego znaczenie w nauce języka jest szczególne, bo i przedmiot jest szczególny. W każdym razie zanim zaczniemy się zastanawiać nad nowymi technologiami w tej kwestii, warto pamiętać – o czym tu pisze Marzena – że z ich wykorzystaniem można zrobić lekcję fatalną i bardzo dobrą, konserwatywną i nowoczesną. Dodałbym do tego, że lekcje nowoczesne mogą być również fatalne, a konserwatywne dobre. Przede wszystkim tego typu „eksperymenty” warto rozważyć, może nawet przed technologiami i wynalazkami metodycznymi. Takie rozwiązania są w zasięgu ręki pomimo MENowskich gorsetów, choć rzecz jasna wymagają mówiącej językami kadry, co jest tematem wstydliwym mimo, że chwalimy się nauczycielską kadrą o wykształceniu niemal najwyższym w Europie.

            Chcę jeszcze zwrócić uwagę na ową specyfikę nauki języków, bo ona jest istotna i sprawia, że wniosków dotyczących języków obcych nie da się łatwo ekstrapolować na resztę szkolnej rzeczywistości, co bywa często czynione, skoro jest moda na metodykę, a treści uznaje się za nieistotne. W odróżnieniu od innych przedmiotów (niemal wszystkich) język obcy ma najczęściej „narzędziowy” charakter. Jeśli pominąć tych, którzy kochają brzmienia np. języków romańskich lub innego rodzaju urok klasycznej łaciny, czy hebrajskiego, którzy są w szkolnej rzeczywistości raczej pomijalnym marginesem. Dla ogromnej większości nauka języka angielskiego nie wynika i raczej nie może wynikać z zainteresowania nim samym. Chodzi wyłącznie o to, że się angielski przydaje, jak osławione procenty, których zasadnicze znaczenie co i raz podkreśla Danusia. Rozmaite sztuczki mogą więc służyć osłabieniu związanego z tym bólu żmudnej nauki, która sama w sobie interesująca nie jest. Sztuczek, które się tu stosuje, nie należy jednak mylić z tymi, które są dopuszczalne na innych lekcjach. Drugą z różnic – o tym też była tu wielokrotnie mowa – jest to, że w nauce języka chodzi w dużej mierze o pamięć, nawyki i odruchy, a nie o świadome rozumienie. To właśnie powoduje, że zupełnie innego rodzaju trening jest tu potrzebny niż przy wszystkich innych szkolnych przedmiotach.

          • Beatrice

            No właśnie, najpierw osłuchaliśmy się z językiem, a dużo później nauczyliśmy się zasad pisania i czytania. Sądzę, że zaczynanie nauki języka od zasad jakie dotyczą czytania może znichęcić.
            A u nas w liceum też wprowadzono klasę z wykładowym j. francuskim. I wszyscy nauczyciele innych języków musieli przejść kurs przygotowujący do prowadzenia lekcji w tym języku poczynając od 2 kl. 1 kl. była przeznaczona właśnie do intensywnej nauki j. francuskiego.

          • Al

            @Paweł Kasprzak
            Rozkład godzin na poszczególne przedmioty w poszczególnych klasach reguluje rozporządzenie. Klasy dwujęzyczne to jeszcze inna kwestia. Tu moga jeszcze funkcjonować tzw. klasy zerowe, istotnie polegające na intensywnej nauce języka, ale klasa zerowa nie jest klasą pierwszą, a poza tym, o ile nic się nie zmieniło, to są ostatnie lata funkcjonowania takich klas (http://natablicy.pl/nie-bedzie-klas-zerowych-w-liceach-dwujezycznych,artykul.html?material_id=513ef7c1142d5cc973000000) Poza tym do nauczania dwujęzycznego potrzeba nauczycieli z certyfikatami językowymi na poziomie C1, a z tym u nas nie jest łatwo, może poza duzymi osrodkami.

        • Róża

          Beatrice, szczerze polecam Ci edukację domową, szczególnie dla zniechęconego syna. To nie jest łatwe zadanie, w którymś komentarzu wspomniałaś o braku kolegów i to faktycznie może być problem. Ja mieszkam w dużym mieście, na młodym osiedlu, szkoła przepełniona, więc teoretycznie dzieci dużo. Ale wszystkie ciągle poza domem – szkoła na dwie zmiany, świetlica, zajęcia dodatkowe i nawet na podwórko nie ma kto wyjść. Finansowo to też nie wychodzi taniej niż szkoła, bo siłą rzeczy chce się dziecku jak najwięcej pokazać, a wycieczki, ciekawe książki, dodatkowe atrakcje (mamo, chociaż malutki mikroskop) też kosztują. Ale jeśli chodzi o motywację dziecka, możliwość szybkiej reakcji na jego potrzeby, doboru treści i metod – to jest bezcenne. Mimo licznych wad w postaci egzaminów, niemożności wyrwania się z podstawy programowej (nic nie przełożysz na później), ogólnego podlegania pod system, który jest, jaki jest…
          Ja się poddałam w kwestii zmian oddolnych na poziomie przedszkola i nie żałuję. Czasem jest ciężko i męcząco, ale przynajmniej widzę sens i efekt swoich działań. Przez dwa lata przedszkola walczyłam z wiatrakami, teraz patrzę, jak walczą niektórzy znajomi. I egoistycznie cieszę się, że nie biorę w tym udziału. Idea zmian w szkolnictwie jest szczytna, tylko dlaczego musi się to odbywać kosztem dzieci?

        • Agunek

          Beatrice, ja po wysłuchaniu audycji z udziałem Pani Marzeny w Trójce, przesłałam link do niej wszystkim rodzicom z naszej klasy (klasa pierwsza szkoły podstawowej). Miałam nadzieję na podjęcie dyskusji o edukacji. Wyobraź sobie, że poza jedna mamą, która podziękowała za maila, nikt mi nie odpowiedział! Wysłałam również ten link do pani wychowawczyni – urzędniczki, dzięki której mój syn nienawidzi swojej szkoły. Bez rezultatu. Ostatnio jedna z mam, którą znałam zanim nasi synowie poszli do szkoły, powiedziała mi, że nie chce wnikać w niedoskonałości metod nauczania w naszej szkole, bo wtedy musiała by coś z tym zrobić, np. zmienić szkołę. Wygodniej jest udawać, że wszystko jest w porządku. Podejrzewam, że większość rodziców niestety tak właśnie myśli.

          • Robert Raczyński

            Ależ skąd, większość rodziców w ogóle o tym nie myśli…
            Zdecydowanie lepiej idzie im liczenie średnich. Mając do wyboru lepszą średnią przy miernych wynikach i słabszą średnią przy realnych osiagnięciach, zawsze wybiorą tę pierwszą. Dzięki takiej alternatywie możliwe jest powszechne równanie w dół. Szkoła stworzona jest dla oportunistów z wyboru. I jak tu wytłumaczyć dziecku, że „nie uczy się dla ocen”? Dyktat Excela…

          • Agunek

            „Ależ skąd, większość rodziców w ogóle o tym nie myśli…”
            Istotnie 🙂 Miałam na myśli rodziców z klasy mojego syna, którzy mieli szansę usłyszeć Marzenę Żylińską.
            Mnie łatwiej dostrzec potrzebę zmian, bo mój syn spędził cztery lata w przedszkolu z elementami pedagogiki waldorfskiej 🙂 Udało nam się nawet zebrać grupę przedszkolnych rodziców, którzy założyli w Katowicach społeczną szkołę podstawową wykorzystującą metody Rudolfa Steinera. Szkoła rusza od września tego roku, ale powiem Wam, że nie jest łatwo przekonać innych rodziców do rezygnacji z tradycyjnej szkoły 🙁

  5. Właśnie przecież życzę Wiesławowi (raczej jego dzieciom), by szkoła nie stosowała bardziej efektywnych metod niszczenia tej motywacji i obrzydzania nauki.

    Na szczęście w tym obrzydzaniu ma daleką od 100% efektywność. Znam kilkoro dzieci, którym się udało przeżyć. By nie powiedzieć, że większość z nas tutaj, to tacy, co przelecięli przez tę maszynkę do mięsa bez rozcięcia głowy na pół. Niech lepiej szkoła nie unowocześnia się, by osiągnąć większą efektywność mielenia.

  6. Al

    To, czy szkoła wykorzysta uczniów jako twórców czy biernych odbiorców, nie zalezy od narzędzi, niestety, ale od nauczycieli. Pamiętam jeszcze z podstawówki moich dzieci, kiedy nauczyciel bardzo specyficznie ocenił wykorzystanie nowoczesnych technologii (czyt. komputera). Moje dziecko twórczo spędziło dzień, przygotowujac ręcznie plastyczno-tekstową prezentację (ja byłem zdumiony zarówno formą, jak i merytorycznościa treści, a mnie dość trudno tu zdziwić), tymczasem znacznie wyżej pani oceniła pracę kolegi, który twórczo wykorzystał nowoczesne narzędzie pt. komputer, tworzac artykuł złozony z e skrawków wyjętych z wikipedii. Nie musze chyba mówic, ze twórcze zapędy mojego dziecka po tym siadły?
    Owszem, im dalej, tym więcej technologii i młodzież bardzo dobrze potrafi je wykorzystać. Co z tego, skoro nauczyciel wymaga np. przesłania gotowej pracy mailem, po czym gubi ją w swojej skrzynce i uczeń dostaje pałę, bo nauczyciel gubi się w narzędziach, którymi każe posługiwać się dzieciakom?

  7. Przyznam, Marzeno, że nie rozumiem sensu łączenia razem spraw nowych technologii i dydaktyki „przyjaznej mózgowi”.
    Jak dla mnie jedno z drugim nie ma żadnego związku, a wręcz podejrzewam, że w praktyce szkolnej antykoreluje, bo fascynacja technologią rzadko łączy się z przygotowaniem przedmiotowym i staje się maskowaniem niekompetencji pod modną formą.

    Jak sama piszesz, z pomocą komputerów i internetu można robić również ultrakonserwatywne lekcje (jak rozumiem Twoje „ultrakonserwatywne” znaczy tyle, co „belferskie”, „podawcze”, „głupie i sztampowe”). To oczywista racja. Z drugiej strony by uczniów nie traktować jako biernych słuchaczy, ale jako aktywnych twórców nie potrzeba żadnych zaawansowanych technologii. Sokrates nie potrzebował do tego nawet kredy ani tablicy, a Euklidesowi do prowadzenia zajęć wystarczał patyk i mokry piasek na aleksandryjskiej plaży.
    Od kiedy ludzkość w ogóle uprawiała jakąkolwiek edukację, to byli zarówno głupi nauczyciele, pracujący w belferskim stylu, jak i mądrzy, mający przemyślaną dydaktykę i partnerskie podejście do uczniów. Nie zmieniło tego ani zastąpienie woskowych tabliczek papierem, ani późniejsze wynalazki technologiczne.

    Problem leży w belferskim (jeśli wolisz: „ultrakonserwatywnym”) stylu dydaktyki, a nie w narzędziach. Narzędzia są rzeczą wtórną i w gruncie trzeciorzędną — należy je dobierać do zamysłu dydaktycznego, a nie na odwrót, czyli dopasowywać dydaktykę do posiadanych narzędzi. Internet, komputery i smartfony dają trochę nowych możliwości, ale są to jedynie możliwości do wykorzystania, jeśli będą pasować do zamysłu, a nie wolno poddawać się dyktatowi tych gadżetów ani z ich użycia czynić wyróżnika.

    Dopisałbym do Twojego artykułu jeszcze jeden akapit:
    Staromodne technologie a dydaktyka oparta o aktywność ucznia

  8. Pytanie: Czy jest jakieś „miejsce”, które można polecić nauczycielowi języka obcego, który chciałby przewietrzyć swoje metody pracy i zmodernizować je ?

    • Marzena Żylińska Post author

      @ Wiesław

      Dwa tygodnie temu byłam w Poznaniu. Na wykładzie było ponad 200 osób, ale chyba nauczycielki Twojej córki nie widziałam 😉
      Ciekawa jestem, jak ona uczy. Może podeślesz mi krótki opis typowej lekcji? Czy jest tam miejsce np. na listy słówek? To najlepszy sposób do niszczenia motywacji, a przy okazji najmniej efektywny i najtrudniejszy dla mózgu sposób uczenia się. Równie nieefektywne jest ciągłe ćwiczenie gramatyki z pomocą ćwiczeń receptywnych i reproduktywnych (czyli takich, że nie trzeba tworzyć własnych zdań).
      W najbliższą sobotę będę w Gdańsku.

      • Kasia

        Dziękuję za wspaniały wykład w Gdańsku.Czekam na następne.pozdrawiam

        • Marzena Żylińska Post author

          @ Kasia, Justyna

          Bardzo się cieszę, że mój wykład natchnął Was pomysłami na zmiany 🙂

          @ Wiesław

          To nie były tajne komplety, ale otwarty wykład, na który przyszło około 200 osób
          W przyszłą sobotę mam wykład w Krakowie dla OSSKO, czyli dla dyrektorów szkół, a potem biorę udział w konferencji na Uniwersytecie Warszawskim. Po rozmowach z uczestnikami takich spotkań zaczynam coraz silniej wierzyć w to, że zmian nie uda się dłużej powstrzymać 🙂

          • Kasia

            Już siedząc na wykładzie układałam sobie w głowie z którą klasą i w jaki sposób mogłabym przeprowadzić taka „inną” lekcję. Myślę, że my wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do takiego starego sytemu,jakoś tak w nim tkwimy,że zapominamy,że można by te lekcje inaczej prowadzić.W zeszłym roku w jednej klasie gimnazjum na zajęciach gościłam Hansa Hase (pacynka z Goethe Institut, która wędruje po całym świecie).Program został zrealizowany,ponieważ gramatykę obowiązującą podciągnęłam pod zakres, który miał być opanowany a całe nasze sprawozdanie znajduje się na stronach Goethe Institut.Uczniowie pytali się mnie, kiedy znowu zrobimy coś fajnego:).Wymyśliłam, że skoro zajmowaliśmy się zwierzątkami, to pojedziemy do Zoo, zrobimy zdjęcia, nakręcimy filmiki i zrobimy projekt edukacyjny -wyszło super, fajna zabawa:) a teraz znowu pytają, co teraz zrobimy…Dzięki Pani wiem, co można by znowu zrobić ciekawego:). Jutro ide do biblioteki i wypożyczam ksiażki autorstwa Spitzera, Puckana itp.. DZIĘKUJĘ:)

          • Marzena Żylińska Post author

            Pani Kasiu,

            na tym mi właśnie najbardziej zależy, żeby słuchacze odnosili to, o czym mówię do własnej praktyki i żeby sami wyciągali praktyczne wnioski. Wtedy teoria przekłada się na praktykę.

            Ten drugi autor, o którym mówiłam to Wolfgang Butzkamm „Lust zum Lehren, Lust zum Lernen ”

            Pozdrawiam serdecznie,

            m.ż.

  9. Agata

    Dziękuję Pani bardzo za tę ciekawą i pouczającą wypowiedź, zgadzam się z tym, że uczniów nie powinniśmy traktować jako biernych słuchaczy, ale jako aktywnych twórców. Uważam, że tylko dzięki takiemu traktowaniu młodzi ludzie mogą uczyć się efektywnie. Miałam okazję poznać szkołę zarówno ze strony ucznia jak i ze strony nauczyciela i mogę potwierdzić, że przygotowanie zadania wymaga od człowieka bardzo często o wiele więcej wysiłku niż jego rozwiązanie, dlatego bardzo dobrym pomysłem jest angażowanie w proces tworzenia zadań i materiałów edukacyjnych uczniów, ponieważ im więcej włożonego przez nich wysiłku, tym lepsze i trwalsze efekty pracy. Tym bardziej kiedy jest to wysiłek przyjemny i dzięki temu często przez samych uczniów niedostrzegany. Owoce tego wysiłku są za to widoczne dla wszystkich.

    Pozdrawiam

  10. Zatem czy słusznie przypuszczam:
    – że nie ma takiego miejsca ?
    – że dwustu nauczycieli wysłuchało z entuzjazmem wykładu Marzeny, a następnie rozjechali się do swoich gmin i dalej będą rzeźbić po swojemu, jak każdy potrafi ?
    – że rodzice nie mają szansy dowiedzieć się, czy ich dziecko będzie/jest uczone języka obcego zgodnie z ze starymi, nowymi lub „jakimiś” zasadami ?
    – że w nauczaniu języków obcych (i nie tylko) jesteśmy na etapie pełnej dowolności i spontaniczności ?

    • Robert Raczyński

      – Ja takiego miejsca nie znam. Teoretycznie powinien nim być każdy WODN. W praktyce nikt nie jest władny podać ci takiego adresu, bo najpierw musiałbyś zdefiniować, o co ci chodzi. O szkolenia? Jest tego pełno (wątpliwej jakości).

      – Ci, którzy spotkali się z Marzeną pewnie czuli taką potrzebę i zakładam, że wyciągną wnioski.

      – Rodzice zawsze mogą się tego „dowiedzieć”. Czy to przełoży się jakoś na kształcenie ich dzieci? Najczęściej taka informacja jest mieszaniną pseudonaukowego bełkotu i systemowego żargonu, przefiltrowaną przez ego nauczyciela.

      – W nauczaniu języków zawsze byliśmy na takim etapie. Od czasu do czasu ktoś oznajmia, że odnalazł Graala edukacji lingwistycznej i ładnie go nazywa. Jest to pochodna aktualnie modnych trendów filozoficzno-ideologicznych, na ogół umocowana na statystycznie wątpliwej próbie i wymagająca dość specyficznych warunków początkowych. Entuzjaści usiłują następnie dowieść, że zastosowanie takiej ekwilibrystyki jest możliwe i przez kilkanaście lat staje się ona dyżurnym tematem lekcji pokazowych. Potem okazuje się, że to jednak nie był Graal i poszukiwania trzeba zacząć od nowa. Ostatnio poszukiwania się intensyfikują, bo społeczeństwo jest coraz bardziej naiwne i spragnione prostych rozwiązań. Najlepiej niewymagających wysiłku. Coraz trudniej jest uwierzyć, że do sukcesu potrzeba niewiele: kogoś, kto się CHCE nauczyć, kogoś, kto CHCE w tym pomóc i przestrzeni, w której MOGĄ się spotkać. Reszta jest biciem piany i rozwiązywaniem kwadratury koła. Ludzie na ogół nie zdają sobie sprawy, jak wiele dzieli naukę od metodyki, a zwłaszcza ile czasu potrzeba na wdrożenie najprostszej obserwacji naukowej do praktyki dydaktycznej. Najczęściej są to dziesiątki lat. I za każdym razem daje się zaobserwować zastanawiający paradoks. Uczeni, którzy w pocie czoła opracowali nowy paradygmat, do swojej wiedzy i intelektualnej sprawności doszli w zupełnie inny sposób – po prostu tego chcieli.

  11. Al

    „Coraz trudniej jest uwierzyć, że do sukcesu potrzeba niewiele: kogoś, kto się CHCE nauczyć, kogoś, kto CHCE w tym pomóc i przestrzeni, w której MOGĄ się spotkać. ”
    Jeszcze powinno być kto POTRAFI w tym pomóc, bo z tym jest na ogół kiepsko. Co z tego, ze są w klasie osoby, które chcą się uczyć i nawet jest nauczyciel, który chce im pomóc, skoro w klasie nie można, jak się okazuje, utworzyć grup różniących się zaawansowaniem ani utworzyć grup międzyklasowych (choć to pewnie podchodzi pod CHCE dyrekcji, która niby chce, ale moze nie chce tego az tak bardzo, żeby MÓC to zrobić) i w konsekwencji osoby sa zmuszone do cofania się w edukacji języka, żeby dostosowac się do poziomu wiekszości grupy? Albo co z tego, że jest grupa uczniów równych poziomem, skoro pracuje tam nauczyciel, który nie jest w stanie pociągnąć ich dalej, bo jego znajomość języka jest taka sobie (są nauczyciele, z których błędów śmieją się po cichu uczniowie, po cichu, bo urazić ego nauczyciela to samobójstwo) a metody są demotywujące? Pani Marzeno, prosze przejść sie do najbliższego Pani Kolegium liceum i przyjrzeć się, jak prowadzone są lekcje języków obcyh. Ale nie jednego wybranego, najlepszego, którego kazda szkoła ma i najczęściej obsadza nim klasy, które szkoła uważa za najwazniejsze dla siebie, a reszta buja się z niedouczonymi, sfrustrowanymi nauczycielami. Prosze ich posłuchać i popatrzec, jakie stosują metody. Bo ci, którzy przyjeżdżają na zjazdy to ci, którym i tak się chce i którzy i tak się będa starać, ale oni stanowią wierzchołek góry lodowej lingwistów w szkołach. Moje dziecko miało w liceum nieszczęście trafic do klasy, która nie jest priorytetem dla dyrekcji. Dostał im się anglista który tych uczniów, którzy są na poziomie FCE, nie jest w stanie pociągnąć dalej i dla nich jest to marnowanie 3 godzin w tygodniu, dostał się świetny germanista, ale wiekszość grupy jest na poziomie podstawowym i uczniowie, którzy do klasy przyszli na poziomie A2, musza z reszta robić A1. Jaki jest sens i co tu pomoga nrzedzia takie czy inne? Nauka języków obcych w wielu szkołach jest po prostu zapełnianiem godzin pseudoedukacją, bo jak można nazwać lekcje, które nic uczniowi nie dają?

    • Robert Raczyński

      Dwie uwagi. Po pierwsze, użyłem liczby pojedynczej. Rzeczywistość szkolna jest zbiorowa i to wymaga wielu kompromisów, w tym różnych „niemożności” tutaj wymienionych. Po drugie (wynika z pierwszego), nie ma takich metod, które satysfakcjonowałyby każdego.
      Poza tym, w ogromnej większości przypadków, „zapełnianie godzin pseudoedukacją” wynika z wymogów systemowych. Nauczycielowi (kwestię jego warsztatu zostawiam chwilowo na boku) nie wolno „przekraczać poziomów”, podyktowanych z automatu wiekiem ucznia. Jeżeli to robi, to wyłącznie na własną odpowiedzialność i w razie „wpadki”, jest pozostawiony samemu sobie. Czas przestać wymagać od wybranych grup zawodowych ideowego nonkonformizmu. To swoista schizofrenia – z jednej strony stawiać je pod pręgierzem zunifikowanych wytycznych, a z drugiej oczekiwać, że na własne ryzyko dokonywać będą „cudów”.

    • W pełni podzielam Twoje spostrzeżenie, że „zapełnianie godzin pseudoedukacją” wynika z wymogów systemowych.
      Daleki jestem od oceniania postaw nauczycieli wobec tego systemu i nie domagam się od nich nonkonformizmu.

      Zauważam tylko, że z punktu widzenia rodzica/dziecka i jego interesów od tak zorganizowanego systemu najlepiej trzymać się jak najdalej.

      Zauważam też, że cele edukacji powinny być określane z punktu widzenia odbiorcy (dziecka/rodzica), a nie pracownika-nauczyciela. Niestety potencjał lobbystyczny ZNP jest większy niż rodziców.

      Niemniej uważam, że jakość usług świadczonych przez ten system jest aż tak badziewna między innymi (nie będę się kłócił, czy jest to czynnik główny, czy drugorzędny) dlatego, że zatrudnia on niekompetentnych pracowników.

      • Robert Raczyński

        No bo skąd niby brać tych kompetentnych? Przecież nie spośród absolwentów studiów pedagogicznych, które powinny być naturalnym zapleczem kadr, a są jedynie sublimacją patologii edukacyjnej. To naczynia połączone. W tej chwili, można liczyć jedynie na jednostki, czyli na margines rozkładu normalnego. Do zawodu nie prowadzi żadna selekcja pozytywna. Do produkcji miernot nie potrzeba fachowców. Instytucjonalne cele edukacji, jak zauważyłeś, nie są tożsame z celami indywidualnymi, bo są obliczone na zadowolenie wszystkich, czyli nikogo.

      • Na masową skalę nie ma skąd. Ale o ile Fryderyk Wilhelm II i zum Altenstein mają usprawiedliwienie, że rzeczywiście nie mieli skąd ich wziąć, bo von Humboldt jeszcze nie pobudował swoich uniwersytetów, o tyle niemal wszystkie późniejsze władze edukacyjne już tego usprawiedliwienia nie mają. Zwróćmy też uwagę na trójstopniowość pruskiej edukacji: szkoły powszechne, maturalne i wyższe. Do uczenia w liceum trzeba było mieć skończony normalny wydział normalnego uniwersytetu, a nie Wyższą Szkołę Pedagogiczną. Kaprale, a później przyuczeni maturzyści (po uczciwych jednak maturach), uczyli tylko w szkołach powszechnych, służących alfabetyzacji dzieci z niepiśmiennych rodzin.

        Jeśli państwo zdecydowało się rekrutować kadrę wszystkich poziomów spośród absolwentów najgorszych pseudostudiów, na które idzie się po pseudomaturze, to państwo ma, co zamówiło, a my mamy taką pseudoedukację, jaką widzimy, niezdolną nawet do tej alfabetyzacji dzieci z marginesu.

        Na małą skalę jednak daje się znaleźć bardziej kompetentnych. Prywatne szkoły zatrudniają głównie absolwentów uniwersytetów, a nie szkół pedagogicznych.

        • Robert Raczyński

          „Jeśli państwo zdecydowało się rekrutować kadrę wszystkich poziomów spośród absolwentów najgorszych pseudostudiów, na które idzie się po pseudomaturze, to państwo ma, co zamówiło, a my mamy taką pseudoedukację, jaką widzimy, niezdolną nawet do tej alfabetyzacji dzieci z marginesu.”

          100% racji, tylko zauważ, że to pochodna pauperyzacji profesji, która trwa w najlepsze od zwycięstwa „najlepszego z ustrojów” i trendu tego nie będzie łatwo odwrócić. Zgoda, lata selekcji negatywnej doprowadziły do miernoty, ale czy ktoś z ambicjami, zapleczem intelektualnym i trzeźwym osądem będzie chciał zaczynać pracę w zawodzie od pensji niemal równej minimalnej i latami „awansować” by wreszcie cieszyć się niespełna 3K u schyłku kariery? Na szczęście dla państwa, ten trzeźwy osąd przychodzi na ogół po ładnych paru latach… W szkolnictwie prywatnym też nie jest lepiej, bo po co przepłacać?
          W żadnym razie nie uważam, że rozdawanie pieniędzy jest panaceum, ale obecna sytuacja sprzyja pogardliwemu stosunkowi do zawodu, odpływowi sensownych ludzi, a w konsekwencji mechanizmowi równi pochyłej.

        • Nie byłbym pewien, czy to jest sprawa „zwycięstwa najlepszego z ustrojów”, bo w krajach, gdzie ten ustrój nigdy się nie pojawił jest podobnie. To „zwycięstwo” nastąpiło chyba już w momencie, gdy Fryderyk Wilhelm uznał, że szkoła będzie państwowa i zarządzana urzędniczą hierarchią, a potem cały świat to podchwycił. Tyle, że od czasów Fryderyka spauperyzował się nie tyle zawód nauczyciela, co wszelkie funkcje urzędnicze.
          Zawód listonosza (państwowej poczty) przez ostatnie 50 lat spauperyzował się dużo bardziej.

          • Robert Raczyński

            Tylko żeby zostać listonoszem nie trzeba paru lat studiów i nikt od niego nie wymaga by ustawicznie podpatrywał jak inni listonosze dostarczają pocztę, w nadziei, że dzięki temu list zostanie dostarczony zanim był wysłany…
            Nie zazdropszczę listonoszom, zastanawia mnie tylko, jaki mechanizm rynkowy musiałby zadziałać, żeby (dobry) nauczyciel był opłacany na poziomie średniej krajowej i to jeszcze zanim zacznie się zastanawiać, jak zdoła przeżyć z wynalazku Bismarcka.

          • Nie może zadziałać (ale i nie musi) żaden taki mechanizm rynkowy, bo i płace nauczycieli nie są regulowane rynkowo, tylko przepisami.

            Według danych GUS za 2012 rok (ostatnie dane publikowane według zawodów) średnia płaca brutto w całej populacji wynosiła 3,900zł miesięcznie, a nauczycieli 4,150zł. W tym nierynkowym mechanizmie już zarabiają powyżej średniej krajowej.

          • Robert Raczyński

            To ja chyba w innej rzeczywistości żyję…

  12. Bardzo słuszne to uzupełnienie. Tu Al wpadł na drażliwy na tym blogowisku temat merytorycznej kompetencji nauczycieli (najlepiej wykształconych w całej Europie — sic!): z nauczycielem francuskiego nie da się porozmawiać po francusku, nauczyciel angielskiego myli czasy i nigdy nie słyszał o Dickensie, nauczyciel matematyki wierzy, że $frac{22}{7}$ jest liczbą niewymierną, a nauczyciel fizyki nie widzi niczego absurdalnego w pytaniu „do jakiej temperatury trzeba podgrzać stalowy gwóźdź, żeby wydłużył się dwukrotnie”.

    Ale, oczywiście, wszyscy ci nauczyciele i wszyscy wspierający ich metodycy wierzą, że istnieje magiczna metoda, która pozwoli lekko, łatwo i skutecznie udoskonalić nauczanie tak, że będzie można doskonale nauczać nie umiejąc samemu nic ponad podstawę programowa własnego przedmiotu na tym etapie edukacyjnym, na którym się naucza (bo już w innych dziedzinach, to nawet podstawy programowej nie trzeba znać).

    Zastanawiam się, czy to przekonanie o metodzie, pozwalającej uczyć niekompetentnym merytorycznie belfrom, nie jest jednym z najistotniejszych dla funkcjonowania szkoły elementów dziedzictwa pruskiej szkoły zum Altensteina, bazującej na emerytowanych gefrajtrach, którzy sami ledwo umieli czytać.
    Ale o ile u zum Altensteina takie podejście można uznać za Realpolitik — nie miał lepszych — o tyle dziś cały system kształcenia nauczycieli i doboru do zawodu służy podtrzymywaniu ich powszechnej niekompetencji.

    Te same uwagi Ala o pseudoedukacji odnoszą się zresztą nie tylko do nauki języków, ale do tak samo do uczenia matematyki, biologii, czy historii. Może nawet w większym stopniu, bo w uczeniu języków przynajmniej oficjalny cel jest w miarę oczywisty i sensowny, to już tego nie da się powiedzieć o celach definiowanych podstawami programowymi większości przedmiotów.

    • Robert Raczyński

      Dla mnie nie jest to żadne tabu. Nauczyciele są takim samym „produktem” edukacji jak ich późniejsi uczniowie. Podlegają tym samym ograniczeniom. I też uczy się ich umiejętności z pominięciem wiedzy. Potem okazuje się jednak, że umiejętność napisania prawidłowego konspektu, nie przekłada się na znajomość psychologii i fizjologii uczniów oraz wiedzę o procesie kształcenia, które to dopiero prowadzić mogą do umiejętności prowadzenia zajęć. Najgorsze jest to, że jest to akceptowane – tzw. młody nauczyciel swojego zawodu uczy się dopiero w klasie. Wynika to z powszechnego przeświadczenia, że to łatwa fucha i nauczycielem może być każdy.
      Nie należy jednak mylić braku kompetencji z lenistwem, zmęczeniem i brakiem motywacji. Na dwa pierwsze lekarstwa nie znam – dotyczą wszystkich, o trzecim, chyba zgodnie z cichą umową, nie rozmawiamy. Oczywiście nie mam na myśli satysfakcji zawodowej, ani innej tzw. motywacji wewnętrznej.

  13. Paula

    Trudno się nie zgodzić z Pani stwierdzeniem, że poziom języka obcego u uczniów kończących zarówno gimnazjum jak i szkołę średnią jest generalnie bardzo słaby. Ciężko powiedzieć dlaczego nauka języka obcego sprawia takie trudności. Być może program nauczania jest zbyt przeładowany, być może treści są źle dobrane, a może ma na to wpływ lenistwo uczniów. Dosyć często zdarza się, że nauczyciele prowadzą zajęcia w sposób niezbyt interesujący, nie potrafią zaciekawić ucznia. Zgadzam się z Pani stwierdzeniem, że nauczać powinno się w sposób aktywny. Wiadomo nie od dziś, że lepiej się coś zapamiętuję, kiedy samemu się „odkrywa” nową wiedzę. Dodatkowo nauczyciel może zorganizować naukę w taki sposób, aby uczniowie nawet nie zauważyli, że się uczą, żeby nauka była przyjemnością, zabawą.

  14. Justyna

    Witam
    Wczoraj byłam na Pani wykładzie w Gdańsku i chciałabym bardzo podziękować. To, co Pani mówiła było tak prawdziwe. Po 13 latach pracy w gimnazjum wiem, że zmiany, które Pani proponuje są konieczne, a metody – trafiają w punkt. Dała mi Pani nową energię, pomysły – np. zdjęcia zrobione przez uczniów jako materiały na lekcję – tak genialne i tak proste zarazem. Poprawianie błędów – które zniechęca uczniów do pisania czy otwierania ust w ogóle. Chciałabym, żeby polska szkoła zmieniła się i chciałabym zrobić coś więcej w tym kierunku.
    Pozdrawiam 🙂

  15. „- Ci, którzy spotkali się z Marzeną pewnie czuli taką potrzebę i zakładam, że wyciągną wnioski.” Wyciągną, albo nie wyciągną. Oto przykład: „Chciałabym, żeby polska szkoła zmieniła się i chciałabym zrobić coś więcej w tym kierunku.” Ja też chciałbym. Chcemy już tak 25 lat – ciągle bezskutecznie.
    Wygląda na to, że o metodach aktywizujących można poczytać i posłuchać na tajnych kompletach, np. prowadzonych przez Marzenę Żylińską. Zwykły nauczyciel, dyrektor, rodzic nie może posiąść, w zwyczajny sposób, stosownej wiedzy na ten temat.
    Czy słusznie mam przeczucie , że misja Marzeny może być syzyfową robotą ?

  16. Wiesławie, można posłuchać nie na tajnych kompletach, tylko na jawnych spotkaniach i poczytać z książek dostępnych w sprzedaży, bibliotekach i mnóstwie darmowych tekstów na kliknięcie. Każdy może posiąść wiedzę na ten temat, książkę można zamówić i przyjdzie listonosz ją przynosząc, a nie ubecja, żeby cie zamknąc za czytanie prohibitów.

    Zupełnie nie rozumiem Twojego narzekania na to, że „zwykły nauczyciel, dyrektor, rodzic nie może posiąść, w zwyczajny sposób, stosownej wiedzy na ten temat”. Mają do tej wiedzy taki sam dostęp, jak krowa na pastwisku ma do trawy. Wystarczy skubnąć, przeżuć i przetrawić.

    Problem nie polega na dostępie do wiedzy, bo ten nie jest specjalnie trudny, tylko w tym, gdzie tę wiedzę ludzie mają, czyli, że ich to nic nie obchodzi.

    To tak, jak z tobą i Ogólną Teorią Względności. Nikt Ci nie broni się w nią wgłębiać i posiąść ją w najzywlejszy sposób (przez przeczytanie i przemyślenie). Teksty źródłowe są nawet dostępne prościej, niż książka Marzeny, bo za darmo, na kliknięcie, bez wychodzenia z domu. Czytasz je? Nie. Ale nie dlatego, że ktoś ci broni i OTW jest propagowana na tajnych kompletach, a dla Ciebie niedostępna, tylko dlatego, że geometria Wszechświata obchodzi Cię dużo mniej, niż geometria pączków obchodzi moje znajome przedszkolaki.
    Choć jedno z drugim ma bardzo dużo wspólnego — jest całkiem prawdopodobne, że nasz Wszechświat jest rodzajem amerykańskiego hiper-donuta, a nie jak sądził 80 lat temu Einstein hiper-berlinera…

    • Beatrice

      Teraz mieliśmy ferie i zastanawiałam się co dalej. Zerówka jest obowiązkowa. Syn chodzić do szkoły coraz bardziej nie chce. Czuję, że tonę w oparach absurdu. Bo są w grupie dzieci, które różnych rzeczy dopiero się uczą, a są takie, które już to umieją i wszystkie tak samo korzystają z jednego podręcznika, i syn musi siedzieć i robić zadania z podręcznika, chociaż już to dawno umie, ale pani przecież, jak to już ktoś tutaj wspomniał, nie może dzielić dzieci na te mniej i bardziej zdolne. A ja nie mogę przecież zabronić synowi czytania czy pisania, bo za dużo będzie umiał… Jutro wybieram się do pani. Ale nie wiem co uda się ustalić… A syn już dziś zapowiedział, że do szkoły nie chce pójść… Coraz więcej głosów jest o tym, że zmiany muszą dokonywać się oddolnie… Ale do tego właśnie potrzebni są chętni, zaangażowani rodzice chcący coś zmienić… Tacy, którzy nie zadowolą się dobrymi ocenami swoich dzieci, ale ich realną wiedzą…

    • Beatrice

      Tak sobie właśnie myślę jak to jest z tym dostępem do wiedzy… Jakby tak zapytać rodziców czy słyszeli o czymś takim jak neurodydaktyka, nawet nie co to jest, tylko czy słyszeli o czymś takim… Dostęp do wiedzy oczywiście jest większy niż kiedykolwiek, ale czy kiedyś, kiedy wiedzę trzeba było zdobywać, pożyczać od kogoś książki, o ksero nie było mowy, to czy chęci nie były większe…

      • Róża

        Jak wspomniał Xawer, jak ktoś chce, to usłyszy… Ja jestem takim zwykłym rodzicem, może o tyle niezwykłym, że jednak uczę dziecko sama. Od tygodni czytam kopalnię wiedzy, jaką są prowadzone tu blogi i komentarze do nich. „Neurodydaktykę” właśnie wyciągnęłam z paczkomatu. Nikt mnie nie nakierował na te poszukiwania, sama znalazłam, bo zależy mi na jak najlepszym uczeniu mojego dziecka. Natomiast z rozmów z innymi rodzicami dowiaduję się, że oni nie wnikają w metody nauczania, bo od tego są nauczyciele. Oni mają swoją pracę, dzieci powierzają fachowcom, a przynajmniej chcą w to wierzyć. Poza tym w Polsce jakoś tak się porobiło, że wszyscy na wszystkim muszą się znać – pacjent doucza lekarza, klient serwisanta… To jest na dłuższą metę męczące, nie można być specjalistą od wszystkiego, więc z tej dziedziny jakoś rezygnują – pewnie wychodząc z założenia, że w końcu za naszych czasów szkoła była gorsza, a jakoś żyjemy i coś umiemy. Swoją drogą, trudno wymagać od każdego rodzica wiedzy o nauczaniu, w końcu po co nauczyciele studia kończą. Poza tym osobiście spotkałam się z przekonaniem, że bycie nauczycielem wymaga jakiejś magicznej wiedzy i zdolności – nie wiem już, ile razy słyszałam „Jak to, sama pani uczy, ale to takie trudne, to trzeba być nauczycielem, tyle wiedzieć i umieć…” Jak się dopytywałam, w czym widzą ewentualne trudności, to odpowiedź zawsze była nieokreślona, że tak w ogóle… Takie osoby nie będą wnikać w neurodydaktykę, bo dla nich to co teraz dzieje się w szkołach, jest wystarczająco nieodgadnione. A dodam, że nie były to osoby niewykształcone.

        Ja, tak prawdę mówiąc, też chciałabym mieć komfort niewnikania w pracę hydraulika czy człowieka, który naprawia mój samochód. Że o lekarzu nie wspomnę. Chciałabym móc wierzyć, że są to osoby wykształcone, mające pojęcie o tym, co robią, otwarte na nowości – w końcu są specjalistami, którym ja nie jestem i być nie muszę. I tak jak w zakresie wychowania uważam, że szkoła i rodzice powinni współpracować, tak kwestią przekazywania wiedzy powinni zająć się nauczyciele. Rodzice mogą to robić, jeśli mają takie możliwości i chęci, ale nie muszą się na tym znać. Szczególnie wobec istnienia obowiązku szkolnego.

        • Robert Raczyński

          @Różo, w pani słowach jest mnóstwo prawdy. Też chciałbym mieć komfort polegania na kwalifikacjach innych, bo moje własne są ograniczone. Niestety, moje zaufanie zostało wielokrotnie wystawione na próbę i od tego czasu nie spodziewam się np., że odstawiając samochód do warsztatu nie będę musiał samodzielnie wszystkiego sprawdzić. Robię to zawsze odkąd zorientowałem się, że w pewnym autoryzowanym serwisie jest jeden fachowiec i kilku kolesi noszących za nim narzędzia. Taka norma.

          Niestety, to tylko jedna strona medalu. Na drugą rzadko kto spogląda, a warto. Po pierwsze, żyjemy w kraju, w którym wszyscy znają się na wszystkim i często trudno im wytłumaczyć, że nie mają racji. Jest pewnie wielu nauczycieli dyletantów, ale niech mi pani wierzy, rodziców, którzy na wszystko mają receceptę (dlaczego z niej nie korzystają, zagadka) rówmie dużo.
          Po drugie, człowiek jest trochę bardziej skomplikowany niż zepsuty mikser i trudniej mu się pewne rzeczy „wykłada”, niż płytki na podłodze. Uczę od 20 lat i z całą odpowiedzialnością twierdzę, że nie ma jednolitego, o gwarantowanej skuteczności środka pedagogiczno-edukacyjnego, jakiego społeczeństwo oczekuje od nauczyciela. Jest tak z jednego, jedynego powodu: każdy człowiek (uczeń) jest inny. Dotarcie do każdego z osobna w 30-osobowym zespole nawet, na takim przedmiocie jak jęz. polski (stosunkowo dużo godzin, zapewniona komunikacja), jest praktycznie niemożliwe. Zgadzam się z panią w kwestii „magii” w tym zawodzie. Też mam wrażenie, że ludzie spodziewają się z mojej strony wiedzy tajemnej, magicznej różdżki, których, z sobie tylko znanych przyczyn, nie chcę użyć. Takiej wiedzy nie ma. Można liczyć na doświadczenie i na to, że nauczyciel chce korzystać z dostępnych mu środków. Tzw. wiedza metodyczna to mit, wydmuszka, bo pochodzi na ogół sprzed 20-30 lat, i to nie dlatego, że nauczyciel się nie dokształca, ale ze wzglądu na opóźnienie przełożenia teorii na praktykę codzienną. Metodyka ma niewiele wspólnego z tym, co potocznie uważa się za teorię falsyfikowalną. To raczej zestaw ogólnych wskazówek, które zmieniają się co jakiś czas, ale ani magii, ani prostej recepty w nich nie ma.
          Po trzecie, kwestia trywialna. Wielu ludzi rezygnuje z usług fachowców (lub „fuck’off’ców”) ze względów finansowych. Sam do nich należę i co mogę robię sam, bo mnie nie stać na (czasami wątpliwej jakości) usługi. Przyzwyczailiśmy się, że pewne rzeczy nam się po prostu należą. Nie bierzemy pod uwagę, że prawdziwa edukacja to bardzo cenny produkt i nie dziwi nas, że jest rozdawany na co drugim rogu. Niestety, tak naprawdę, rozdawany może być jedynie jej erzatz. Patologia polega na tym, że Polacy chcieliby wymagać darmowej, dobrej edukacji w szkołach publicznych, ale od korepetytorów i szkół prywatnych (też różnej jakości) już takiej akcji charytatywnej nie wymagają. Naiwnie lub oportunistycznie uznają, że państwo sfinansuje kadry równie dobrze. Biurokracja z pewnością się wyżywi, dobry nauczyciel już niekoniecznie, bo dostanie tyle samo, co ten kiepski. Na jak długo wystarczy mu motywacji? Z moich obserwacji wynika, że średnio na siedem lat.

          Jest prawem niezbywalnym rodziców posyłających dzieci do szkoły oczekiwać kwalifikacji i dobrej woli, ale nie cudu. A cudem jest np. oczekiwanie, że w 24-osobowej (zgodnie z przepisami, niedzielonej na grupy) klasie, skojarzonej od Sasa do lasa pod względem możliwości intelektualnych, w ciągu 15 lekcji w semestrze nastąpi przyrost umiejętności komunikacyjnych w dowolnym języku. Nawet z zastosowaniem neurodydaktyki. Nawet jeśli nauczyciel nie znalazł się tam z przypadku. Nawet jeśli się jeszcze nie „wypalił”. Nawet jeśli zarabia netto nieco więcej niż kasjerka w Biedronce. To nie jest kwestia roztrząsania etyki zawodu, praw i obowiązków, a nawet praktyki edukacyjnej – nawet na tym forum często dalecy jesteśmy od przyziemnych realiów, bo mam wrażenie, że nie potrafimy się z nimi zmierzyć.

    • Kto chciał usłyszeć, to usłyszał i o Ogólnej Teorii Względności i nawet o neurodydaktyce. A jeśli nie słyszał, to znaczy, że temat go po prostu nie obchodzi.
      Działa prawo Lema: „nikt niczego nie czyta, jeśli nawet przeczyta, to nie rozumie, a jeśli zdarzy się, że zrozumie, to go to nie obchodzi”.
      W takim świecie żyjemy — i nad tym brakiem chęci można ubolewać, a nie nad jakąś tajnością i niedostępnością wiedzy, skrywanej przed maluczkimi i Wiesławem.

      Niech Pani zabierze to dziecko ze szkoły, zanim mu zaszkodzi!
      Do końca roku szkolnego nikt nie zdąży zrobić Pani nic złego w związku z „niewypełnianiem obowiązku szkolnego”. A od przyszłego roku już może Pani zarejestrować „nauczanie domowe”. Choćby go Pani nie nauczyła absolutnie nic w domu, to i tak wygrana w stosunku do posyłania go do szkoły, bo nie cofnie się w umiejętności czytania, zmuszany do robienia głupot i nie będzie przeżywał traumy robienia czegoś, czego nie chce.

      Choć życzę, żeby się Pani udało wynegocjować z nauczycielką, żeby mu dała święty spokój z głupimi ćwiczeniami — niech sobie siedzi w ostatniej ławce i czyta swoje książki ze stoperami w uszach. To może być prostsze, a i darmowa przechowalnia na dziecko też się może przydać.

  17. Marzena i Xawery – muszę trochę pospierać się z Wami (oczywiście nie „dla sportu”, lecz żeby popchnąć sprawę edukacji choćby o mikron).
    Mi chodzi konkrety (taki będzie podtytuł mojej mini-trylogii „Co robić”), a nie o możliwości, nadzieje, wiarę, itp.
    Takim konkretem jest ostatni tutaj wpis Beatrice. Przez jaką liczbę należałoby go pomnożyć, aby uzyskać realny obraz sytuacji ?
    Ja jednak podtrzymam moje określenie ‚tajne’ dla wykładów Marzeny. Oczywiście nie w sensie dosłownym, ale jednak te spotkania odbywają się poza przestrzenią systemu edukacji publicznej. Mają charakter prywatny. No i najważniejszy problem: jaka jest skuteczność tych spotkań, publikacji i debat ? Co setki słuchaczy Marzeny wniesą do szkół ? Czy tylko możliwości, nadzieję i wiarę, czy może coś bardziej konkretnego ? Spójrzcie na pierwsze zdania mojego „Co robić ? Cz. 1”. Co konkretnego możemy zrobić, żeby za 25 lat, jakiś Wiesław M. nie znalazł na makulaturze tekstów Marzeny ?

    „Mają do tej wiedzy taki sam dostęp, jak krowa na pastwisku ma do trawy. Wystarczy skubnąć, przeżuć i przetrawić.”
    Xawery, nic bardziej mylnego. Twoja propozycja jest dobra dla elity. To jest dobre, ale nie dla nas, bowiem elity opuściły nasz kraj i opuszczają codziennie. Drogi Xawery, jestem pewien, że przed wyjazdem wypoczynkowo-turystycznym w rejon Hrubieszowa, przeczytasz kilka książek o tej krainie. Ale tysiące Polaków tego nie zrobi. My jedziemy do Hrubieszowa w piątek, w sobotę idziemy do informacji turystycznej po jakieś proste mapki, żeby w pośpiechu skonsumować atrakcje regionu. Identycznie funkcjonują nauczyciele i rodzice. Jedni i drudzy działają pod presją i w pośpiechu. Twoje propozycje są nieadekwatne do konkretnej rzeczywistości. Nie oczekujcie od nauczyciela, że będzie badaczem i eksperymentatorem. Stąd moje pytanie o konkretne „miejsce informacji” o lepszych sposobach uczenia języków obcych.
    Moje oczekiwanie uważam za naturalne: jeśli jest idea edukacji opartej na metodach i postawach proaktywnych, jeśli jest to dobre, to powinienem mieć dostęp do „informacji turystycznej” na ten temat. Podejrzewam, że w Niemczech, Holandii czy Danii nie miałbym z tym problemu. U nas mam, ponieważ my specjalizujemy się w mówieniu, natomiast mamy olbrzymi kłopot z konkretyzacją.
    Jestem umówiony ze znajomym nauczycielem języka niemieckiego na wódkę. Po kilku kieliszkach powiem mu: „wy powinniście odejść od starych metod i przejść do aktywizowania uczniów. To jest teraz trendy ! On wtedy odpowie: „no dobra, to daj mi jakiś dobry adres żebym mógł się szybko doszkolić, daj mi namiary do organizacji, która to propaguje i wdraża. „. No i co ja mu wtedy powiem ?
    Inicjatywa należy do zwolenników systemu podawczo-testocentrycznego. Oni ciągle coś usprawniają i wymyślają. Oni organizują i działają, my tylko piszemy i mówimy. Skojarzenie nasuwają się automatycznie – wystarczy teraz włączyć TVP Info.

    • ” ‚tajne’ dla wykładów Marzeny […] odbywają się poza przestrzenią systemu edukacji publicznej. ”

      Czyżbyś (jak niektórzy nauczyciele) uważał, że to, co dzieje się POZA systemem edukacji publicznej nie istnieje? Jest tajne i nikt w normalny sposób się o tym nie może dowiedzieć? Bo jedynym „normalnym” sposobem dowiedzenia się o czymkolwiek, to poprzez bycie tego nauczonym przez system szkolny? Przepis na zupę pomidorową jest „tajny”, bo nie mówi się o nim na lekcjach, w MEN ani na wywiadówkach?
      Zauważ może, że poza szkołą istnieje jeszcze inna rzeczywistość.

      Spotkania Marzeny mają charakter publiczny, a nie prywatny. Każdy może na nie przyjść bez specjalnego zaproszenia, a z tego co wiem, to Marzena nie pobiera opłat za bilety.

      „Jaka jest ich skuteczność?”
      A niby dlaczego zakładasz ich cel instrumentalny, a nie poznawczy? Sądząc po dziesiątkach podziękowań, jakie Marzena dostaje, to wiele osób na tych wykładach się uczy czegoś nowego i dla nich ciekawego. Ergo — wykłady są skuteczne, bo ludzie dowiadują się pewnych rzeczy, które są dla nich na tyle ważne, żeby przyjść i posłuchać. Setki ludzi uczy się „jak działa mózg” — cel jest spełniony, a skuteczność tego (na ile znam talent wykładowy Marzeny) jest duża.
      Kupują jej książki i je czytają.

      ” Co setki słuchaczy Marzeny wniesą do szkół ? ”
      A co mają niby tam wnieść? Nie słuchacze Marzeny tworzą politykę szkolną i nie oni kształtują jej modus operandi. Słuchacze Marzeny mogą najwyżej coś ze szkoły zabrać: swoje dzieci, jeśli są rodzicami, albo d. w troki, jeśli są nauczycielami.
      Równie dobrze mógłbyś zapytać co w roku 1983 słuchacze wykładów Leszka Balcerowicza mogli wnieść do swoich zakładów pracy.

      Przewodnik po okolicach Hrubieszowa
      — to, co piszesz, nie znaczy, że informacje o tym regionie sa niedostępne. To znaczy tylko tyle, że Ciebie (i tysięcy ludzi) nie interesują. Wasze prawo. Jest różnica pomiędzy prawem i możliwością skorzystania, a faktycznym korzystaniem. Jesteś wolnym człowiekiem — nie musisz ani czytać o Hrubieszowie, ani o Ogólnej Teorii Względności. Tylko nie miej do nikogo, poza samym sobą, pretensji, że nie czytasz. Nie czytasz wyłącznie Z WŁASNEGO WOLNEGO WYBORU. Nikt Cię w tej mierze nie krzywdzi ani nie ogranicza. Ty masz dostęp do „informacji turystycznej”, tylko nawet nie chce Ci się do niej zajrzeć. Nie chce Ci się do niej zaglądać w sprawie Hrubieszowa, to i nie wierzę, że by Ci się chciało w sprawie jakiegoś duńskiego miasteczka.

    • Robert Raczyński

      Wiesław, rozumiem twoje rozczarowanie powolnym postępem wydawałoby się słusznej i potrzebnej idei. Tak rozumuje większość sensownych ludzi, którzy przychodzą do zawodu – „przecież to niemożliwe żeby się nic nie dało zrobić z taką kulą u nogi”. Oni przecież czytają i wiedzą, co to neurodydaktyka, psychologia i inne takie. No i próbują. Tu zjednają dyrektora, tam oszukają podstawę programową, gdzie indziej przekonają rodziców, a nawet (na krótką metę) pozyskają sobie uczniów. Potem jeden z elementów misternej układanki się wyłamuje i cała budowla wali się z hukiem. Próbują jeszcze raz, już im świta, że tak do końca, to zależy tylko im, ale jeszcze jeden zryw z motyką… Kiedy wreszcie dostaną przez łeb biurokracją, a potem kubeł zimnej wody realiów na ten łeb obity, to już wiedzą, że czas na zawodowe wypalenie i myślenie o własnym, z przeproszeniem, tyłku… O tym, że własne dzieci wchodzą właśnie w tryby machiny, o tym że inni w tym czasie budują domy i jeżdżą na fajne wakacje (choć nie wiedzą co to neurodydaktyka), i o tym, że postrzegajni są albo jako leniwe przygłupy, albo skończeni frajerzy. I raptem zaczynają się orientować, ze to drugie to może być jednak prawda – rozglądają się wokół i widzą, że kiedy oni kopią się z koniem, ich koledzy „realizują program”, mają porządek w „dokumentacji” i czas na wszystko. Pisać dalej? Co mi tam, napiszę i powtórzę się: To, co możesz obserwować w postaci działalności takich ludzi jak Marzena to chlubny margines. Zainteresowanie rodziców (jeżeli w ogóle występuje) dotyczy stosunkowo krótkiego czasu, kiedy ich pociechy „ścierają się” z systemem (to na ogół jakieś 2-3 lata), potem następuje „dostosowanie” i całkiem zdrowy ewolucyjnie oportunizm. Politycy „interesują się” edukacją absolutnie doraźnie i tylko wtedy, gdy można na niej coś ugrać. Nauczyciel (któremu się chce) pozostaje na polu walki zupełnie sam i jemu też się wreszcie odechciewa. Cały czas nie chcesz przyjąć do wiadomości, że prawo popytu i podaży jest nie do obejścia – na edukacji zależy nielicznym, tym, o których Paweł pisał, że być może nie pasuje im panująca kultura. Jak im nie pasuje, to na Madagaskar…

  18. Beatrice

    Niecały rok temu było w naszej szkole spotkanie z psychologiem dla rodziców. Krótka informacja, że jest takie spotkanie. Przyszła garstka, jak na taką szkołę, rodziców. Mówił bardzo ciekawe rzeczy. Ale oczywiście gonił go czas, bo część rodziców miała potem zebranie… No i cała reszta rodziców nie przyszła… Zgadzam się, że nauczyciele pochłonięci papierologią najchętniej realizują program, wybrany podręcznik i nic poza tym… Może gdyby udało się odgórnie chociaż trochę zmniejszyć obciążenie papierologią, to może oddolnie udałoby się wzbudzić w nauczycielach zainteresowanie zmianą systemu…

  19. P.

    Wiele osób nadal jest zdania, że samo zastosowanie komputerów i internetu na zajęciach sprawi,że lekcja ta będzie ciekawym dla uczniów doświadczeniem. Nic bardziej mylnego! Zgadam się z autorką tekstu, że nie chodzi jedynie o super nowoczesne sprzęty, do których uczniowie mają dostęp w szkole, ale o to, w jaki sposób będą one przez nich wykorzystywane. Bardzo podoba mi się pomysł z tworzeniem przez uczniów materiałów dydaktycznych: pisanie scenariusza, kręcenie poszczególnych scen, montaż filmu i jego prezentacja na forum, to właśnie efektywna nauka, jakiej pragną nasi uczniowie!

  20. Paweł

    Nowe technologie już zmieniają szkołę, ale nie są to zmiany na miarę maksimum ich możliwości. Kupiony do szkoły projektor używany raz w miesiącu, albo komputery z dostępem do internetu, używane do napisanie pracy w Wordzie i korzystania z internetowego słownika.
    Nauczyciele potrzebujądokształcenia jak można takim wspnaiłym sprzętem zaktywizować uczniów.

  21. Anita

    Książka „Neurodydaktyka” bardzo mnie zainteresowała,ponieważ ukazuje szkołę, której nie ma, techniki i metody pracy, których niestety nauczyciele nie stosują, a uważam,że pomogłoby to w nauczaniu i uczeniu się zarówno dzieci,młodzieży i studentów.Myślę,że zarówno „tradycyjni „nauczyciele jak i rodzice nie zdają sobie sprawy,że to może być bardzo dużym ułatwieniem dla uczniów. Uczeń musi być aktywny i zajmować pierwsze miejsce,grać pierwsze skrzypce, nie nauczyciel! Dziś mamy wielki rozwój technologiczny, dlaczego tego nie wykorzystujemy? Jeżeli nauczyciele zaczęliby nauczać w ten sposób, szkoła wyglądałaby zupełnie inaczej, uważam,że nauka była przyjaźniejsza i bardziej efektywna.

  22. kasia

    Z dużym zainteresowniem biorę udział w zajęciach prowadzonych przez autorkę „Neurodydaktyki” o zastosowaniu nowych technologii w nauczaniu języków obcych. Przyznaję, że po blisko trzech latach zagłębiania się w tajniki tradycyjnej metodyki nauczania nie jest łatwo przestawić się na „właściwe fale”. Dużo mówi się o potrzebie zmiany metod nauczania języków obcych, mało jednak daje się praktycznych wskazówek jak to zrobić. Toteż nie dziwi mnie fakt, że wielu nauczycieli jest zdania, że udaje się im iść z duchem czasu już przez sam fakt, że uczniowie wykonują zadania przy użyciu komputera. Z tak zle pojętą rolą i możliwościami zastosowania nowych technologii w metodyce trzeba niewątpliwie walczyć. Istnieje bowiem tyle ciekawych możliwości rozwoju językowego ucznia, jako aktywnego uczestnika i twórcy materiałów dydaktycznych. I wciąż przkonuję się o tym, że jest ich jeszcze więcej! Pozdrawiam. Kasia

  23. Ola

    To prawda, że poziom językowy uczniów jest coraz niższy. Niestety, kiedy uczniowie już od podstawówki są znudzeni szkołą , ich ciekawość poznawcza już w podstawówce została w szkole zabita, to bardzo trudno ich już zaciekawić w późniejszym wieku, np w liceum. Zgodzę się z Autorką, że uczniowie powinni się uczyć w sposób aktywny i że najlepiej się człowiek uczy gdy wykonuje coś swojego, np nagrywa filmik. Nagrywanie filmiku sprawia dużo frajdy, a gdy uczymy się nie myśląc o tym, że się uczymy, to uczymy się najlepiej.

  24. Karolina

    Jak sprawić, aby uczniowie nie spoglądali co chwilę na zegarek?
    Przede wszystkim wykorzystać ich potencjał, kreatywność. Muszę przyznać, że już samo oglądanie filmików sprawiło mi – studentce – wiele frajdy. Takie projekty niewątpliwie pomogą uczniom w lepszym przyswojeniu danych zagadnień, a w przyszłości nie będą oni mieli raczej większych trudności w przypomnieniu sobie tego, że… ‚Dativ’ był bardzo leniwy w przeciwieństwie do ‚Akkusativu’ 🙂

  25. Kasia

    Uważam jako nauczyciel,że takie zajęcia z filmikami,prezentacjami itp. są super dla uczniów.Niestety nauczyciel musi się sporo przy tym napracować, ponieważ nie zawsze można liczyć na ucznia, bo zapomniał, bo zgubił pendrvie, bo rodzice zabrali go itp… Ponadto wiadomo,że podejście jest indywidualne, to co przerobie w gimnazjum z jedna klasa, nie mogę przerobić w innej, bo niektórzy nie są w stanie przygotować prezentacji… ale myślę, że należy wiele pozmieniać by uczniom tak się chciało, jak im się nie chce.Mam to szczęście, że pracuje w super wyposażonej szkole, ponieważ w każdej sali mamy projektor, komputer, dostęp do internetu i bardzo często korzystam z internetu na lekcjach, by urozmaicić zajęcia z podręcznikiem.

  26. Jak na moje doświadczenie, to dużo większym problemem od zgubienia pendrive’u itp. jest przeraźliwa ekstensywność i bardzo ograniczona tematyka takich zajęć.
    Jest to bardzo fajny i cenny element raz na jakiś czas (raczej rzadko), ale nie da się go stosować jako głównego sposobu. Z kilku przyczyn:

    1. często stosowany powszednieje i staje się równie nudny i banalny, jak kolorowanie obrazków w zeszycie ćwiczeń;

    2. jest potwornie czasochłonny, nie tylko dla nauczyciela, ale i dla uczniów. Czas, potrzebny na przygotowanie filmiku, ilustrującego jakiś prosty temat, setki razy przekracza czas potrzebny na nauczenie się tego samego w drodze podręcznika, tablicy, dyskusji, zadań i innej „średniowiecznej” dydaktyki;

    3. tylko nieliczne tematy dają się sensownie ująć w postaci filmiku, animacji, etc. Popatrzcie na Ulicę Sezamkową, gdzie najwyższej klasy scenarzyści, filmowcy, reżyserzy, aktorzy, dysponując sporym budżetem, kombinują jak koń pod górkę, jak w formie filmiku ująć jakieś zagadnienie.
    Uczniowskie filmiki siłą rzeczy będą w 99% zupełnie pozbawione związku z tematem.

    4. Takie ujęcie potwornie infantylizuje temat. Można, dużym wysiłkiem, pomysłem i talentem zrobić coś w stylu „Ulicy Sezamkowej”. W najlepszym razie wygłup w stylu „Brainiac”.

    Szczerze mówiąc: bardzo wątpię, czy gdybym nakręcił filmiki o Akkusativie i Dativie (jakkolwiek udane te filmiki studentów Marzeny są), to przybliżyłoby mnie to choć trochę do samodzielnego czytania Manna, albo swobodnej konwersacji z innymi gośćmi w monachijskiej piwiarni (któreż to umiejętności są mi nadal dalekie…)

    Filmiki nakręcili studenci, którzy i tak wiedzą dobrze, na czym polegają i czemu służą te formy gramatyczne. Oni pewnie przy tym niczego nowego się nie nauczyli (poza montażem filmu, operowaniem kamerą, etc). A ja, po obejrzeniu filmików (choć przyznaję, że bardzo fajne) wcale nie jestem bliższy poprawnemu stosowaniu niemieckiej deklinacji.

    Jako jedyny plus (choć nadal bardzo ważny) takich metod widzę sposób na „przekupienie” niechętnych szkole i uczeniu się uczniów, by zrobili cokolwiek, czego odprysk ich nauczy czegoś wbrew ich pierwotnemu nastawieniu — przyciągnięcie uwagi zabawą w filmowanie, która sama w sobie jest dla nich ciekawa. Choć pewnie i tak woleliby filmować koleżankę w przebieralni, niż ilustrować swoim filmem Dativ.

    • Olga

      Rozwiązanie jest, potwierdzam to, co powiedział Xawer, bardzo czasochłonne. Wyobraźmy sobie licealistę czy gimnazjalistę, który ma od 10 do 15 przedmiotów, na każdy z nich ma przygotować mały drobiazg w postaci takiej jak wspomniany. Do niektórych zadań musi poświęcić co najmniej kilka godzin przy komputerze względnie musi umówić się z kolegami, następnie film obrobić, co zajmuje tyleż czasu. Pomijając trudności obiektywne z logistyką przedsięwzięcia, złośliwością przedmiotów martwych, a zwłaszcza sprzetu komputerowego, chwilowym brakiem dostępności do sprzętu itp to wszystko uczeń ma zrobić pomiędzy uczeniem się do normalnych klasówek, odrabianiem lekcji w domu i zajęciami dodatkowymi. Taka metoda to ciekawostka, którą uczeń mógłby wykonac w wolnej chwili. Problem tylko w tym, ile takiego wolnego czasu ma? I czy może go poświęcić aż tyle na zgłębienie drobnego wycinka materiału, który musi opanować? Moje dziecko w gimnazjum uczyło się metodą takich projektów, w grupach. Tworzyli prezentacje, filmy, albumy. Pamiętam koszmar związany z problemami z umówieniem się kilkorga uczniów gdzies po lekcjach, bo kazdy ma swoje rzeczy po szkole, mieszka w innej części miasta lub poza nim, pamiętam koszmar związany z niewywiązywaniem się części grupy ze swojej części zadania i z odpowiedzialnością zbiorową. Pamiętam pałę za to, że do pani nie dotarł mail z plikiem z projektem i data ostatniej modyfikacji pliku tez nie pomogła. Tworzenie takich rzeczy może być przyjemnością albo koszmarem. Problem w tym, że nauczyciel zadając taką pracę widzi tylko to zadanie i oczekuje od ucznia pełnego zaangażowania. Wyobraźmy sobie, że uczeń takich zadań w tygodniu ma kilka lub kilkanaście.

      • Robert Raczyński

        Absolutnie. W swoim komentarzu skupiłem się na nauczycielu, tymczasem uczeń, który chciałby zaangażować się w taki „projekt” nie mógłby robić już nic innego.

  27. Robert Raczyński

    Wszystkie czynniki wskazane przez Xawera są z reguły pomijane przez większość ujęć metodycznych. To jest podstawowa wada ukazywanych przez nie super-rozwiązań – „abstrahują od punktu odniesienia”. Podstawowym punktem odniesienia jest czas pozostający w gestii nauczyciela. Wydaje się, że nikt z metodyków nie rozumie, że podstawowym pytaniem nauczyciela często nie jest „jak?”, tylko „kiedy?”. Wielokrotnie podawałem skrajny przykład grup uczących się swego drugiego języka w gimnazjum podczas 18 godzin w semestrze, czyli realnie nauczyciel ma do dyspozycji godzin 15. Zostawmy na boku skrajności i załóżmy, że dysponujemy trzydziestoma godzinami. Nawet przy maksymalnej dozie zmotywowania, zainteresowania czy też zwykłej frajdy, zorganizowanie choćby kilku radosnych twórczości tego rodzaju wyczerpałoby nie tylko czas wynikający z planu, ale także wszystkie godziny „karciane”… Możemy oczywiście przyjąć, że nauczyciel to funkcja społeczna i że można pracować przez cały dzień (przecież zwykle nie uczymy jednej grupy), pozostaje jednak pytanie, po jakim czasie takie działania stałyby się dla uczniów jeśli nie działaniem infantylnym, to „zwykłą” rutyną. Tego rodzaju działania edukacyjne stosuję jako przerywnik i poza znaczeniem anegdotycznym nie doczekałem się rewelacyjnych wyników. Jeśli takie zajęcia potraktować jako działanie podstawowe, to trzeba z uczniami zamieszkać, ale wtedy wszelka drama siłą rzeczy ustąpiłaby wreszcie miejsca realnej potrzebie komunikacji.
    Wszystkie „nowoczesne techniki” generalnie skupiają się na jednym: jak zakamuflować wysiłek podejmowany podczas nauki czegokolwiek. Udawanie, że „my się wcale nie uczymy, my się bawimy” marginalizuje treści edukacyjne – stają się one jedynie dodatkiem do formy, satysfakcją dla nauczyciela (potrafię!), ozdobą lekcji pokazowych i nagrodą pocieszenia dla uczniów mądrych inaczej. Byłoby inaczej, gdyby skutkowały u grupy np. zainteresowaniem filmowaniem jako takim. Niestety, i mówię tu z prawdziwym smutkiem, wpisują się w „świetlicowo-jasełkowy” model edukacji, który zaczął być bardzo modny – jak już i tak niczego nie mogą się nauczyć, to niech chociaż się czymś zajmą…
    Pod wieloma względami to naprawdę fajne zajęcia i wierzę, ze sprawiły wszystkim sporo frajdy, brakuje mi jedynie rzeczy, którą uznaję za podstawową: Potrzeby rozróżniania celownika i biernika.

  28. Paweł Kasprzak

    Ja bardzo intensywnie wykorzystywałem filmy w zajęciach u siebie na wsi i w tamtej sytuacji metoda była rewelacyjna. Tyle, że to była niezupełnie metoda. Raczej program. Uważam, że to może działać świetnie w wielu innych sytuacjach. Niemniej potwierdzam wszystkie tu zgłoszone zastrzeżenia.

    Chcę podkreślić uwagi Roberta o kamuflowaniu wysiłku. To niemodne spostrzeżenie (bo przecież nauka ma być zabawą) i bardzo celne. O ile nic nie mam przeciwko umilaniu nauki i czynieniu z niej zabawy (założę się, że i Robert nie ma), o tyle ta uwaga jest niezwykle ważna, a kompletnie umyka większości edukacyjnych innowatorów.

    Całkiem niedawno rozmawiałem z ojcem dziecka w zerówce albo pierwszej klasie. Dzieciak miał przeczytać Kopciuszka i to był dramat, bo mały nie chciał i mordował się Kopciuszkiem strasznie. Nie wiedział, co to soczewica, nie rozumiał, na diabła rozdzielać ją od grochu (czy co tam Kopciuszek robiła) i miał to wszystko gdzieś. Tata dumny z siebie opowiadał, że zaimprowizował grę i mały dostawał punkty za każdy akapit – podobno pomogło jak ręką odjął.

    Z czytaniem literatury – usiłowałem bezskutecznie tłumaczyć – chodzi jednak o radość z czytania. Dzieciak ma tyle z tego wiedzieć, że czytanie jest fajne. A nie punkty w grze. Kopciuszka należy zatem co prędzej wywalić i znaleźć coś innego, co jest fajne samo w sobie. To jest celem tej lektury. Wszystko inne jest mordem na literaturze.

    Ja filmów używałem „na wabia” – owszem. Moje dzieciaki robiły jednak te filmy w trakcie kilkumiesięcznych codziennych warsztatów i tylko to robiliśmy. Projekty były bardzo duże i dzięki temu uczyły rzeczy przeróżnych. Same filmy natomiast na ogół do niczego się nie nadawały.

    Wabik w niektórych przypadkach (w ogromnej większości) okazywał się skuteczny i dzieciaki wkręcały się w sam temat, który zaczynał je ciekawić. Technika filmowa, rozmaite zagadnienia z dziedziny różnych sztuczek, animacji, tricków – te rzeczy dają mnóstwo pretekstów i do omawiania całkiem poważnych problemów np. matematycznych, i do opanowywania rozmaitych (również np. matematycznych) umiejętności „narzędziowych”, jak trygonometria i inne – gdzie uczenie się jest raczej żmudne i zupełnie nieciekawe dla większości ludzi. Nauki języka raczej to nie może dotyczyć, natomiast wielu rzeczy potrafi to uczyć – nie tylko filmowania jako takiego. Ale to wymaga bardzo wysokiej świadomości tego, kto takie zajęcia prowadzi.

    Owszem, to jest czasochłonne jak wszyscy diabli. Ale jeśli się na to rzucić – w moim przekonaniu opłaca się bardzo. Trzeba jednak wiedzieć, że tu się da tylko pójść na całość. Ja również nie wyobrażam sobie korzyści z robienia takich filmów w ciągu dnia lub dwóch w ramach „zadań domowych”.

  29. Moim defektem jest dążenie do konkluzji, podsumowań, wniosków. Z tutejszych rozmów wychodzi mi tak:
    – naszą fundamentalną postawą jest dążenie do świętego spokoju, chcą go mieć nauczyciele, rodzice, uczniowie i urzędnicy
    – jak jest źle, to nie zajmuj się naprawą, lecz poszukaj własnej drogi, odejdź, wyrwij się poza system, wyemigruj do wewnątrz lub na zewnątrz
    – skupmy się na drobiazgach, czynnościach, dobrych uczynkach; nie zajmujmy się organizowaniem nowej rzeczywistości
    – dla dokonania radykalnych zmian w edukacji potrzebna jest inicjatywa i poparcie ze strony bardzo dużej liczby obywateli
    – wykłady Marzeny są przyjmowane z wielkim entuzjazmem, którego efekty są bliskie zeru

    • Beatrice

      Podpiszę się pod każdą inicjatywą, tak jak zbierałam podpisy w sprawie referendum edukacyjnego i pojechałam do sejmu je złożyć. Tylko jako jednostka, czuję, że niewiele mogę. Podjęłam wreszcie razem z mężem tą trudną decyzję o edukacji domowej syna. Co do córki nie mam przekonania… Czasu do końca maja niewiele, a ja wciąż organizacyjnie nic nie wiem – jaką szkołę wybrać, jaką poradnię – pozostaje mi pewnie jakaś prywatna. Nie zakładam edukacji domowej do końca choćby podstawówki, ale chcę spróbować. Spytałam ostatnio syna czy chciałby nie chodzić do szkoły. Tak! – odpowiedział. Wytłumaczyłam mu, że wtedy musiałby się uczyć sam w domu i spytałam czy by chciał. Pewnie, super!!! I ta radość, która pojawiła się na jego twarzy… Szukając szkół przyjaznych ED nie znalazłam żadnej publicznej. Istnieją w ogóle takie publiczne szkoły? Ktoś mógłby mi coś doradzić?

    • Marzena Żylińska Post author

      Wiesław,

      mam nadzieję, że Twoje ostatnie zdanie nie jest prawdziwe 😉
      Ostatnio jestem częstym gościem w szkołach, które starają się wdrożyć zasady nauczania przyjaznego mózgowi. Nie są to pojedyncze wykłady, ale w miarę regularne spotkania typu warsztatowego, które pozwolą znaleźć nowe rozwiązania. Poszukiwania już się rozpoczęły. Na te spotkania zapraszani są również rodzice. Ja patrzę na to, co się dzieje bardzo optymistycznie.

      Jest mi tylko przykro, że nie mogę przyjąć wszystkich zaproszeń, ale cieszę się, że zainteresowanie nauczaniem przyjaznym mózgowi jest tak duże.

      Dziś jestem w Warszawie, mam wykład na UW, więc i studenci dowiedzą się, jak uczy się mózg. Zobaczymy co z ta wiedzą zrobią 🙂

      • Beatrice

        A nie ma jakichś następców, którzy tak jak pani mogliby jeździć i opowiadać o neurodydaktyce?

      • Agunek

        Pani Marzeno, czy są jakieś szanse na zainteresowanie ogólnopolskich mediów takimi warsztatami? Może gdyby rodzice zobaczyli to na własne oczy w telewizji, uwierzyli by, że zmiany w systemie edukacji są możliwe i zechcieliby walczyć o nie w swoich szkołach. Ja zostałam wczoraj zakrzyczana przez znajomą mamę z klasy syna. Wyszło na to, że tylko moje dziecko nudzi się w szkole i widocznie to nasz problem a nie szkoły. To fakt, że mój syn po przedszkolu waldorfskim jest wyzwaniem dla swojej nauczycielki, z którym ona sobie nie radzi, ale nie wierzę, że jest jedynym uczniem, który stracił motywację do nauki. Pozostali rodzice w klasie nawet nie zareagowali na mojego maila z linkiem do audycji w Trójce z Pani udziałem. Wychowawczyni też nie. Czyżby nie dostrzegali jeszcze potrzeby zmian?

        • Beatrice

          Chyba niestety nie 🙁 Wielu rodziców wciąż chyba przekłada wszystko na oceny. Masz 5-tkę z angielskiego? To super. A potem po kilku latach nauki budzą się zauważając, że tak naprawdę ich dziecko nie umie nic powiedzieć po angielsku. Ja w połowie drugiej klasy to sobie uświadomiłam i policzyłam, że razem z przedszkolem i zerówką, to już 3,5 roku nauki bez widocznych efektów. Ja mogę powiedzieć, że na co dzień nie spotykam rodziców, którzy zauważaliby, że ze szkołą i sposobem nauczania jest coś nie tak. A syna zamierzam uczyć w domu. Nie chcę, żeby był wyzwaniem dla pani, która z tym wyzwaniem sobie nie poradzi. Ale może media to dobry pomysł.

          • Agunek

            W „Gazecie Wyborczej” był w tym tygodniu cykl artykułów o różnych typach szkół. Cykl rozpoczynał artykuł Pani Olgi Woźniak pt. „Dlaczego odrzuciłam tradycyjną szkołę”. Pani redaktor, jak się dowiadujemy z artykułu, założyła własną szkołę. Pomyślałam sobie, że można by do niej dotrzeć i zachęcić do napisania o neurodydaktyce. Wklejam link do artykułu w GW:
            http://wyborcza.pl/1,75476,15596084,Dlaczego_odrzucilam_tradycyjna_szkole.html

          • Robert Raczyński

            Główna teza absolutnie trafna – „piątka” rzecz najważniejsza, co się pod nią kryje zupełnie nieważne. Oportunizm (i, coraz częściej, roszczenia) rodziców rodzi oportunizm nauczycieli, którzy przestają stosować pełną skalę ocen i stawiają te 5-ki i 6-ki bez opamiętania, często z czystego wyrachowania – patrzcie jakie mam wyniki (i święty spokój). Potem, jeśli dziecko trafi na realne wymagania, następuje przykre przebudzenie, bo za bezstresowe stosunki nauczyciela z jego dyrektorem, stresem zapłaci dzieciak zupełnie nieprzygotowany do radzenia sobie z sytuacją, w której nagle trzeba wywiązywać się z jakichś obowiązków i mieć już wykształcone jakieś nawyki.
            Z drugiej strony, musimy się zastanowić, czy, jeżeli chodzi o języki obce, nie oczekujemy i od dzieci, i od nauczycieli zbyt wiele w okresie przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Też bywam porażony czasem i okazjami bezpowrotnie straconymi, ale nie przesadzajmy. Domagajmy się maksymalnej ekspozycji na język, ale nie wymagajmy by dzieci „mówiły” w języku obcym. To czas na osłuchanie i spontaniczny, często asocjacyjny performance.

          • Beatrice

            Wiem, że dzieci w tym wieku powinny się osłuchać z językiem. Nie wymagam, żeby pisały i czytały. Ale mogłyby umieć coś powiedzieć w danym języku i zrozumieć coś prostego co się do nich mówi. Ale pani nie mówi do nich na lekcji po angielsku – tak powiedziała moja córka. Ja zabrałam się za naukę moich dzieci j. francuskiego. Jesteśmy po 4 lekcjach. Po trzeciej byłam trochę załamana. Ale wczorajsza była już całkiem niezła. Ćwiczymy Jak masz na imię? Ile masz lat? I wczoraj pokazywałam im karty z babcią, mamą, tatą itp. I opowiadałam mam na imię…, mam … lat, mieszkam w… I one to same tłumaczyły. I zobaczyłam, że jest postęp. Chcę, żeby po pół roku nauki potrafiły coś powiedzieć. I jak się tak osłuchają, to może nie będą się już bały, że inaczej się pisze, a inaczej czyta. To jest najlepszy okres na naukę języka, bo dzieci nie boją się mówić, nie boją się, że popełnią błąd. I szkoła to marnuje…

          • Beatrice

            I zastosowałam też mały podstęp 🙂 Na każdą lekcję francuskiego dzieci przynoszą swoje maskotki – i im więcej przyniosą tym więcej razy muszą odpowiadać, bo musi odpowiedzieć i Różyczka i Jaszczurka…

          • Beatrice

            I zastosowałam też mały podstęp 🙂 Na każdą lekcję francuskiego dzieci przynoszą swoje maskotki – i im więcej przyniosą tym więcej razy muszą odpowiadać, bo musi odpowiedzieć i Agnieszka i Jaszczurka…

          • Al

            „To jest najlepszy okres na naukę języka, bo dzieci nie boją się mówić, nie boją się, że popełnią błąd. I szkoła to marnuje…”
            Szkoła to marnuje, bo szkoła ocenia na każdym kroku, więc dzieci od małego uczą się, że za popełnianie błędów są karane. Bez popełniania błędów, bez wypowiadania własnego zdania bez obawy, że zostaną za to negatywnie ocenione, nie ma edukacji nie tylko języka obcego.

          • Robert Raczyński

            Jasne, to program minimum. A nauczyciela, który nie używa języka docelowego, trzeba zapytać po co tam jest.

          • Róża

            Beatrice, z tymi pluszakami to się genialnie sprawdza 🙂 Moje dziecko zawsze na angielski coś przynosi, każdy nowy pluszak musi się poznać z etatowym pluszakiem od angielskiego i udzielić odpowiedzi na milion pytań, czasem mam ich po kilka (wczoraj 4 psy), rozmawiają same ze sobą (oczywiście za pomocą syna)… Działa świetnie, jak ma się jednego gagatka do nauczenia i nie bardzo można go w kółko pytać o to samo, co zresztą i tak już wiesz, bo w końcu jesteś jego mamą 🙂 A każdy pluszak ma swoją historię 🙂

          • My z Panią Doktor już dawno żeśmy się zgadały 🙂 Dziś była gościem w mojej szkole, a tekst będzie, a jakże! 🙂
            Pozdrawiam,
            Olga Woźniak

          • Agunek

            Pani Olgo, bardzo się cieszę i z niecierpliwością czekam na artykuł 🙂
            Chciałabym również podziękować za rzetelny artykuł o szkołach waldorfskich. Należę do grupy rodziców, na tyle szalonych, żeby zrealizować w Katowicach marzenie o szkole podstawowej, w której nauczyciele będą stosować sprawdzone waldorfskie metody. „Nasza Dobra Szkoła” rusza we wrześniu i mam nadzieję, że uda mi się zebrać ochotników do klasy drugiej.

          • Trzymam kciuki! Z mojego doświadczenia wynika, że jak się w coś naprawdę wierzy, to zawsze się udaje 🙂
            Pozdrawiam 🙂

    • Róża

      „- naszą fundamentalną postawą jest dążenie do świętego spokoju, chcą go mieć nauczyciele, rodzice, uczniowie i urzędnicy”

      A czy kiedykolwiek było inaczej? Większość ludzi chce żyć w spokoju, stan ciągłej walki nie jest dla nikogo przyjemny, szczególnie, jeśli jest to walka z wiatrakami.

      „- jak jest źle, to nie zajmuj się naprawą, lecz poszukaj własnej drogi, odejdź, wyrwij się poza system, wyemigruj do wewnątrz lub na zewnątrz”

      Wiesławie, popatrz, co napisały beatrice i Agunek. Nie da się pomóc ludziom wbrew ich woli. Większość rodziców jest zadowolona, ci niezadowoleni moga robić coś dla swoich dzieci na własną rękę albo użerać się z nauczycielami i innymi rodzicami z klasy. Bezskutecznie, jak widać. W końcu ludzie odżywiają się w fastfoodach i nie widziałam jeszcze rewolucjonisty, który biegałby po takich miejscach i uświadamiał klientom, co jedzą i co dają swoim dzieciom. Oraz jakie to będzie miało konsekwencje w przyszłości. Większość nie chce być uświadomiona.

      „- dla dokonania radykalnych zmian w edukacji potrzebna jest inicjatywa i poparcie ze strony bardzo dużej liczby obywateli”

      Właśnie. A tej dużej liczby nie ma. A jak była (patrz referendum w sprawie sześciolatków), to też została zlekceważona.

      Ja, szczerze mówiąc, boję się zbyt dużej liczby obywateli przechodzącej do edukacji domowej, bo w tej chwili jesteśmy marginesem, którym nie warto się zajmować, paru oszołomów myśli, że lepiej nauczy dzieci niż szkoła. W momencie, kiedy liczba takich rodziców stanie się znacząca, zaraz ktoś mądry w ministerstwie weźmie się za kolejne regulacje i podporządkowywanie nas systemowi. Bo nie za zmianę systemu – uciekają, to trzeba ich przywołac do porządku, a nie zastanowić się, czemu tyle osób ucieka.

      • Robert Raczyński

        Wiesław nie chce w to uwierzyć, choć usilnie go do tego namawiam :). Ale całe szczęście, wiele rzeczy osiąga się na przekór, nie chcąc przyjąć realiów do wiadomości.

  30. Robert Raczyński

    W naszej mentalności przyjęła się technika budowania gmachu od dachu strony. Nawet najlepiej poprowadzone i najciekawsze odczyty nie poprawią znacząco sytuacji, bo są okazjonalne i opcjonalne. Dlaczego nie dążymy do tego by najnowsze zdobycze nauki przekładane były na teorię nauczania zawodu? Dlaczego studenci deklamują założenia metod edukacyjnych od stworzenia świata, a nie mają bladego pojęcia o neurodydaktyce albo neobehawioryzmie? Z tej samej przyczyny, dla której w szkołach nie istnieje coś takiego jak literatura i sztuka współczesna, czy historia najnowsza. Odległe epoki literackie i starożytne kultury tak już obrosły w opracowania, że te żyją już własnym życiem i zastępują potrzebę istnienia w oryginałów w ludzkiej świadomości. Co innego gdy trzeba dokonać analizy książki współczesnej albo sytuacji politycznej na Ukrainie czy w Wenezueli. Tu trzeba często zaryzykować swój autorytet albo (co w tym kraju niespotykane) wykazać się dorobkiem naukowym. Czy ktoś mógłby mi na szybko polecić dziesięć prac polskich teoretyków edukacyjnych, które były ostatnio dyskutowane w środowisku i przebiły się do sal wykładowych? Miewam od czasu do czasu styczność ze studentami na praktykach zawodowych i zawsze staram się wysondować, czego nowego w stosunku do tego, co sam pamiętam, dowiedzieli się na studiach. Odpowiedź jest zawsze ta sama: NICZEGO.

  31. Al

    @Robert
    „Oportunizm (i, coraz częściej, roszczenia) rodziców rodzi oportunizm nauczycieli, którzy przestają stosować pełną skalę ocen i stawiają te 5-ki i 6-ki bez opamiętania, często z czystego wyrachowania – patrzcie jakie mam wyniki (i święty spokój). ”
    Z jednej strony tak, z drugiej – występuje również zjawisko odwrotne. Oceny są uznaniowe i tym samym nieporównywalne, bo za te same umiejętności czy wiedzę uczeń może być skrajnie różnie oceniony przez dwóch różnych nauczycieli (dotyczy to zwłaszcza przedmiotów humanistycznych, w ścisłych tak duży rozrzut jest już mało prawdopodobny). Szkoły mają różne systemy wewnętrzne. W niektórych np. skrajne oceny nie są liczone (każdy ma możliwość jednorazowej wpadki), w jednych ocenę najsłabsza można poprawiać, w innych twardo trzyma się średniej ważonej bez możliwości poprawy czegokolwiek. Jednocześnie ocenom szkolnym nadaje się odgórnie wartość teoretycznie obiektywną, bo od nich (średnia ocen itp) zależy przyznanie uczniowi stypendiów naukowych czy naukowo-socjalnych. To wszystko stawia uczniów i rodziców – tych, którym zależy na edukacji – w sytuacji, którą nazywasz roszczeniową. Jeśli uczeń czy rodzic widzi, a widzi to bardzo często, że nauczyciel nie jest obiektywny albo że uczniowie nie są oceniani według tych samych kryteriów w obrębie klasy/szkoły/miasta, to trudno im się dziwić.

  32. Beatrice

    Takie mnie właśnie naszły przemyślenia. Tak sobie tutaj dyskutujemy o poprawie polskiego szkolnictwa, ale pomyślmy o takich przeciętnych rodzicach, którzy może studiów nie pokończyli, a może i pokończyli, ale system nie nauczył ich samodzielnego myślenia. I teraz robimy w szkole rewolucję i dzieci np. z matematyki dostaję zadania na myślenie, żeby je rozwiązać, trzeba trochę pogłówkować. Czy taki rodzic będzie w stanie pomóc swojemu dziecku w lekcjach? Czy będzie z tego zadowolony, że jego dziecko uczą samodzielnego myślenia i ono przestaje się podporządkowywać utartym schematom? Ilu tak naprawdę jest rodziców pragnących zmian?

    • Al

      @Beatrice
      „Czy taki rodzic będzie w stanie pomóc swojemu dziecku w lekcjach? Czy będzie z tego zadowolony, że jego dziecko uczą samodzielnego myślenia i ono przestaje się podporządkowywać utartym schematom?”
      Oczywiście, że będzie zadowolony, jeśli to nie jego zadaniem będzie uczyć to dziecko rozwiązywania podobnych problemów, a szkoły. U nas w tej chwili szkoła wygląda tak, że dziecko poducza się byle jak na szybko w szkole tego, co niby powinno umieć, zadaje mu się do domu masę rzeczy,nie sprawdzając, czy będzie to w stanie zrobić po tym, co usłyszało w szkole, rodzic ma z dzieckiem usiąść i przerobić ten cały materiał,a nauczyciel w szkole sprawdzi i oceni, jak się rodzic z dzieckiem spisali. Nie zauwazyłem, żeby w innych systemach rodzic pełnił tak ogromną rolę w zadaniach domowych dziecka jak u nas, dziecko ma miejsce i czas, żeby swoje problemy z nauką załatwiac w szkole, nie w domu. Tylko u nas rodzic rozwiązuje matematykę aż do gimnazjum,klei i rysuje, pisze wypracowania itp, bo nauczyciela interesuje nawet nie to, kto to zrobił i czy uczeń umie, ale czy jest zrobione. I to ocenia. Nie mówię, ze nie ma być prac domowych, ale że nasz system szkolny pod względem relacji i odpowiedzialności na linii szkoła-uczeń-dom jest patologiczny.

  33. Nie bądźmy aroganccy wobec „przeciętnych” rodziców. Są naszymi współobywatelami, równymi nam. Nie kwestionujemy ich praw politycznych, by decydowali o sprawach, które dotykają nie tylko ich i ich rodziny, ale nawet nas.
    Odmawiając „przeciętnym” rodzicom kompetencji do decydowania o wychowaniu i edukacji ich własnych dzieci, powinniśmy tym bardziej odmówić im prawa do decydowania o sprawach nas samych dotyczących, tym samym odrzucić ideę demokracji.

    Przynajmniej we mnie nie ma ani cienia misyjności tego rodzaju. Jedyne, czego bym chciał to, żeby państwo pozwoliło rodzicom uczyć dzieci tak jak oni tego chcą i uważają za słuszne i przestało im rzucać w tym kłody pod nogi.

    Jakoś nie wierzę w to, że (poza marginesem społecznym) rodzice chcą, by ich dzieci były głupsze, biedniejsze, brzydsze i bardziej schorowane od nich samych. Jakoś jednak jest tak, że nawet większość z rodziców, mających połowę zębów, prowadza dzieci do dentysty. Dlaczego z edukacją miałoby być inaczej???

    Zacznijmy wreszcie rozróżniać między edukacją (gdzie mniej lub bardziej świadomi rodzice dbają o to, żeby ich dzieci umiały nie mniej, niż oni sami), a oświatą (gdzie państwo niesie kaganek i alfabetyzuje dzieci analfabetów).

    I nie mieszajmy tych dwóch funkcji. Czym innym jest zapewnienie dobrych warunków funkcjonowania i spełnienie potrzeb mainstreamu, a czym innym pomoc socjalna dla marginesu społecznego.

    • Marzena Żylińska Post author

      A ja uważam, że Beatrice ma wiele racji. Ze strony wielu rodziców istnieje duże zapotrzebowanie na złą szkołę. Nauczyciele starający się robić ciekawe lekcje, organizujący różnego typu projekty czy eksperymenty, słyszą często takie słowa:

      „Mój Jaś bardzo lubi pani lekcje i dobrze się na nich bawi. Ale kiedy zaczniecie się uczyć? Kiedy zacznie ich pani przygotowywać do testów?”

      Wielu rodziców utożsami naukę z rozwiązywaniem testów. Eksperymenty, projekty, rozmowy z rówieśnikami z innych krajów w obcym języku, to dla wielu osób „zabawa”.

      A mózg najefektywniej uczy się wtedy, gdy zapomina, że się uczy. Gdy może wykorzystać swój potencjał, nauka przestaje być trudnym i niechcianym obowiązkiem.

  34. Beatrice ma o tyle rację, że zauważa miernotę gatunku ludzkiego. Nic nowego ani odkrywczego.

    Problem nie jest jednak z zakresy dydaktyki, nauki, neuronauk, ani niczego takiego, tylko czysto aksjologiczny: czy człowiekowi, którego uważamy po cichu (bo polityczna poprawność nie pozwala nazwać głupoty po imieniu) za mniej rozgarniętego, niż my sami, przyznajemy pełnię praw do decydowania o sobie samym i swojej rodzinie. To nie jest pytanie z zakresu edukacji, tylko najgłębszej istoty państwa obywatelskiego i demokracji.

    Z zapotrzebowaniem na złą szkołę masz pełną rację.
    Ze strony wielu rodziców (a także osób bezdzietnych) istnieje też duże zapotrzebowanie na jedzenie z McDonalds, literaturę w stylu Harlequina (bo Coehlo i Gretkowska to już mainstream, ocierający się o wyższą kulturę), ubrania z bazaru, muzykę disco-polo i telewizję w rodzaju „Tańca z Gwiazdami”.
    Mamy im tego odmówić?
    Obłożyć podatkami i w zamian każdemu dać koszulę (podrobioną, bo na prawdziwą przecież by nie wystarczyło tych podatków) Versace, choćby on sam wolał flanelową? Mamy zmusić wszystkich, by nie jedli kapusty, tylko szparagi?
    Bo MY mamy lepszy gust i wiemu lepiej od innych, co dla nich jest dobre?

    Zanim naprawimy cały świat by stał się rajem pełnym intelektualistów, zadbajmy o to, by kazdy mógł rozwijać się tak, jak sam chce.

  35. Beatrice

    Przypomina mi się co mówił Aleksander Neill. Że lepszy jest szczęśliwy sprzątacz od nieszczęśliwego matematyka. Problem polegał na tym, że on prowadząc swoją szkołę wcale nie zakładał, że wszystkie te dzieci ukończą studia, a jednak większość kończyła. Dyskutujemy tu o tym, że zmiany w naszym szkolnictwie powinny zacząć się oddolnie. I chciałam tylko zwrócić uwagę na to, że do tej oddolności potrzebna byłaby większość. Zakładamy, że to rodzic wie co jest dla jego dziecka najlepsze. Chcąc zmiany systemu, chcę tylko, żeby szkoła uczyła dzieci samodzielnego myślenia, a czy to jest równoznaczne z tym, że wszyscy zapragnęliby ukończyć studia? Że nie mielibyśmy już sprzątaczy, spawaczy, itp.? Kiedyś uczestniczyłam w rekolekcjach prowadzonych przez księdza z Warszawy. Opowiadał o tym, że pracuje z młodzieżą z ulic Warszawskiej Pragi. Mówił, że oni nie znają innego życia. Mają rodziców takich jakich mają, kolegów takich jakich mają, muszą przetrwać w swoim środowisku. I dopiero on pokazywał im, że są też w życiu inne drogi. Zresztą było na ten temat kilka filmów amerykańskich, jak chociażby ten z Michelle Pfeiffer. Nie chodzi mi o to, żeby szkoła nagle zaczęła wypuszczać ze swoich murów samych geniuszy. Tylko, żeby uczyła dzieci samodzielnego myślenia i wtedy może byłyby zwyczajnie szczęśliwe. A jak rodzic pracuje od rana do wieczora, to czy ma w ogóle czas się nad tym zastanowić?

    • Robert Raczyński

      „Że lepszy jest szczęśliwy sprzątacz od nieszczęśliwego matematyka.” – Beatrice, niech pani to wytłumaczy wszystkim tym, którzy dziecku, które ma kłopoty z rozumieniem prostego tekstu w języku ojczystym, każą się uczyć dwóch języków obcych. W pędzie do uszczęśliwiania wszystkich na siłę, państwo zaniedbuje tych, którym najbardziej „stara się” pomóc. W efekcie przykładowe dziecko, nie tylko nie zna żadnego języka, ale i własnym posługuje się kulawo. Poza tym, traci szansę na pełne wykorzystanie tych możliwości, które posiada.

      „chcę tylko, żeby szkoła uczyła dzieci samodzielnego myślenia”. Dla zdecydowanej większości społeczeństwa (każdego), myślenie to bolesny, żmudny i bezproduktywny proces utrudniający egzystencjalną nirwanę, czyli stan wegetatywny – bez konieczności wyboru, refleksji. Szkoła jest taka, jakie jest społeczeństwo i pełni role przez nie oczekiwane. Rolę, której pani oczekuje, spełniają już pewnie nie tyle szkoły, co pojedynczy nauczyciele. Trzeba takich szukać i dawać im do zrozumienia, że ze swoją ofertą trafili pod właściwy adres. Żadna masówka tego nie zapewni.

      ” Zresztą było na ten temat kilka filmów amerykańskich, jak chociażby ten z Michelle Pfeiffer”. Wiem, o co pani chodziło, ale takie filmy pokazują jedynie jak bardzo nierealistyczni są ich protagoniści. Takiej edukacji nie chcę, bo jest jedynie emanacją absurdu, w którym działa. Edukacja nie może polegać na chwalebnych wyjątkach, bo są one zaprzeczeniem tego, do czego podobno dążymy. Co nie znaczy, że nie żywię szacunku, dla wszystkich, którzy działają „na przekór”.

    • Robert Raczyński

      „Nie chodzi mi o to, żeby szkoła nagle zaczęła wypuszczać ze swoich murów samych geniuszy.” – Mnie też nie. Jestem zwolennikiem rezygnacji z podziału na klasy (powyżej czwartej), które w obecnym kształcie są już zupełnym anachronizmem, konieczności uczenia sie tego samego oraz możliwości swobodnego wyboru poziomu zajęć. Rodzice i uczniowie mogliby w ten sposób kontrolować proces edukacyjny i mieć na niego realny wpływ. Oczywiście, na konieczność selekcji uczących się wpadło już wielu, ale na ogół robi się to żeby ułatwić życie sobie, a nie uczniowi. Selekcja już się zaczęła, ale jak zwykle ma charakter raczej dyskryminacyjny niż konstruktywny. Moim marzeniem byłaby szkoła, w której każdy może się czegoś nauczyć, jeśli tylko tego chce. Także jeśli nie jest „geniuszem”. Większość szkół niepublicznych obrała jednak inny kurs. Podstawowym kryterium jest oczywiście zdolność kredytowa rodziców. Sprawdza się ją w sposób zawoalowany, na podstawie wyglądu, ilości zajęć dodatkowych na jakie dziecko uczęszcza, frekwencji na wyjazdach, wycieczkach, itp. Dba się również o to, żeby nie trzeba się było zbytnio napracować, no bo jaki może być cel przyjmowania do szkoły jedynie pięciolatków, które rozpoznają już litery, dzielą na sylaby, są osłuchane z jęz. obcym, samodzielnie się ubierają i wiążą buty, potrafią pływać i jeździć na nartach? To gwarancja, że większość pracy edukacyjnej wezmą na siebie rodzice, jeśli trzeba będzie zorganizują w przyszłości dodatkowe zajęcia, mogą swemu dziecku poświęcić jeśli nie czas, to pieniądze. To samo dotyczy prywatnych gimnazjów i liceów. Selekcja polega na wstępnym zawyżeniu wszelkich kryteriów, a nie na dostosowaniu oferty do różnych potrzeb. Tym sposobem takie szkoły przestają dotyczyć 90% uczniów. Szkoły publiczne oczywiście przyjmują wszystkich, ale na tym kończy się i pozytywna selekcja i kształcenie w ogóle.

  36. Beatrice

    Miałam się rozpisać, ale właśnie przeczytałam ciekawy artykuł, który daje NADZIEJĘ NA ZMIANY 🙂 http://jarekzylinski.blox.pl/2014/03/Co-slychac-w-MEN.html

    • Artykuł raczej relacjonuje kolejne, nie rokujące jakiekolwiek zmiany bicie piany w połączeniu z kolejnymi kłodami, rzucanymi pod nogi tym, którzy coś by chcieli zmieniać.
      Nadzieja na zmiany będzie wtedy, gdy jakakolwiek (choćby drobna) zmiana nastąpi.

      Proszę więc lepiej się rozpisać, a nie popadać w wishful thinking…

  37. Beatrice

    Co mam poradzić na to, że jestem niepoprawną optymistką? No i chwytam się każdej nadziei… Nawet jeśli to brzmi jak sen – zbyt piękny aby mógł być prawdziwy… Marzena Żylińska w MEN… Mogłaby chociaż zostać tam jakimś ekspertem…

    • Robert Raczyński

      Może lepiej nie… Musiałaby potem świecić oczami za rzeczy, na które i tak nie miałaby wpływu.

      • monikasz

        A idee, które propaguje, zostałyby wprowadzone w karykaturalnej, papierkowej formie i przyniosły więcej szkody niż pożytku… Ja niestety jestem niepoprawną pesymistką 🙂

        • Beatrice

          Wierzę, że to o czym myślimy, czego naprawdę pragniemy spełnia się 🙂 Więc proponuję wszystkim trochę więcej optymizmu 🙂

    • Marzena Żylińska Post author

      @ Beatrice

      Ja dostałam zaproszenie od Marty Czapińskiej na to spotkanie w MENie, ale w sobotę wróciłam z Warszawy i nie mogłam znów wyjechać w poniedziałek. Mam ciężko chorą mamę i czas stał się towarem deficytowym.
      A u Jarka Żylińskiego byłam w zeszły piątek, wczoraj tej rozmowy można było posłuchać w radio o 21.00.

      W MENie rzeczywiście coś zaczęło się zmieniać 🙂

      • Beatrice

        Oczywiście słuchałam rozmowy z zapartym tchem 🙂 Jak będzie powtórka, to posłucham sobie jeszcze raz 🙂 Mamy wielkie pudło drewnianych klocków i mnóstwo gier planszowych. Czasem kupię też jakąś grę logiczną typu antywirus. A gier komputerowych boję się jak ognia – głównie właśnie dlatego, że uzależniają.
        Liczę bardzo, że coś się wreszcie zacznie zmieniać na lepsze. Wierzę, że jeśli się czegoś bardzo chce, to to się spełnia 🙂

      • Al

        No i przez rok multi-mózg ekspercki będzie się zastanawiał, a potem przyjdą wybory i wymiana ekipy i nowi eksperci będą się przez kolejne 4 lat zastanawiali, co by tu zmienić. Najlepiej tak, żeby zachowac wysoki wynik PISA,żeby można było ogłosić sukces. Nie wiem, skad u Was się bierze taki optymizm, skoro wszyscy wiedzą, że edukacja jest u nas elementem polityki i MEN ma tyle władzy, ile może sobie uchwalać zarządzeniami. PiS nigdy się nie zgodzi na nic, co wyszło z MEN obecnego rządu i vice versa.

        • Beatrice

          Skąd we wszystkich tyle pesymizmu? Czyli lepiej siedzieć z założonymi rękami i nic nie robić, bo z góry wiadomo, że nic z tego nie będzie??? Trzeba próbować, trzeba walczyć i nie poddawać się.

        • To właśnie „optymistyczne” podejście prowadzi do siedzenia z założonymi rękami — tworząc złudne przekonanie, że może MEN-owski system za nas cokolwiek załatwi i nauczy czegokolwiek nasze dzieci.

          Lepiej nie siedzieć z założonymi rękami, tylko uczyć swoje dziecko samemu, albo znaleźć dla niego jakąś sensowną edukację poza systemem.

          • Beatrice

            Nawet przyjmując czysto egoistycznie, że interesuje mnie tylko dobro moich własnych dzieci i zapewnienie im jak najlepszej edukacji, to one kiedyś dorosną i będą żyły w społeczeństwie złożonym z ludzi – z ludzi, którzy w większości pokończyli szkoły publiczne. Może chciałabym, żeby żyli w innym, lepszym świecie? Jestem fanką szkół demokratycznych, czuję, że mój syn czułby się tam jak ryba w wodzie, może i córka by się tam odnalazła. Ale co z tego, jeśli mnie zwyczajnie na taką szkołę nie stać? Mogę sobie tylko pomarzyć o takiej szkole – przynajmniej na razie. Jeśli kiedykolwiek cokolwiek się w tym względzie zmieni, to oczywiście posyłam tam moje dzieci bez cienia zastanowienia. Ale czy to ma oznaczać, że inni już mnie nie interesują? Chcę, żeby zwykłe polskie szkoły też zaczęły się zmieniać. I wierzę, że jest to możliwe. Są inni, którzy też w to wierzą – jak chociażby Marzena Żylińska 🙂 Po co w ogóle tu dyskutujemy o zmianach w szkolnictwie, jeśli jak tylko cokolwiek zaczyna się dziać – wszyscy stwierdzają, że i tak się nie uda…

  38. Zmieniać szkołę i nawyki nauczycieli to tak jak gdyby kopać się z koniem.
    Najtrudniej jest chyba nauczyć czegoś ( refleksji nad tym co robi,krytycznej oceny) nauczyciela.Przecież skoro uczy już ponad dwadzieścia lat to znaczy że robi to dobrze i to jest pewnik.
    W wielu szkołach przez kilkadziesiąt lat istnienia nie zmienił się nawet kolor tablicy.Po co miałby się zmienić? Szkoła musi istnieć.W obecnym systemie nie ma konkurencji.Po co się więc starać albo co gorsza narażać na utratę pracy? Brak konkurencji, faktycznych czynników wymagających poprawę funkcjonowania powoduję że sytuacja przypomina zamulony staw ze śmierdzącą wodą.
    Wg mnie bez odgórnych zmian systemowych w których uczeń byłby dobrem (o którego szkoła zabiega) a nie problemem dla nie ma co myśleć o znaczącej poprawie.Dopóki system nie ulegnie zmianie (nie chcę się tutaj wgłębiać w kwestie polityczne oraz dywagacje jak to zrobić) warto pokazywać zdrową alternatywną ścieżkę nauczania i rozwoju. Propagujmy właściwe metody,pomagajmy tym różnym zapaleńcom którzy prowadzą (z sercem i zaangażowaniem) szkoły prywatne, udzielają korepetycji ( należę do tej grupy)aby ta masa krytyczna sprzyjała zmianom.
    Nasuwa mi się porównanie do walki w celu poprawy funkcjonowania monopolisty Telekomunikacja Polska. Rozwój technologii cyfrowych, telefonia komórkowa dały możliwość alternatywy. To spowodowało zdecydowana poprawę w dziedzinie komunikacji.
    Życzę wszystkim i sobie cierpliwości i zapału.
    Wacław Malada

  39. Edyta

    Jeżeli uczniowie prezentują niski poziom znajomości języków obcych to zastanawiające jest, dlaczego ich możliwości nie są wykorzystywane od najmłodszych lat. Wielokrotnie mówiono o badaniach potwierdzających, że im wcześniej rozpocznie się naukę języków tym lepiej możemy ten język opanować. Jeszcze niedawno słysząc informację, iż dzieci w przedszkolach mają kontakt z językiem obcym 2 lub 3 dni w tygodniu od 15 do 30 minut wydało mi się to, co najmniej niezrozumiałe. Jest to jedynie niewykorzystany potencjał.

  40. Joanna Czarnota

    Jestem nauczycielką języka angielskiego oraz wychowawcą trzeciej klasy w gimnazjum. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że zdecydowana większość gimnazjalistów nie mówi po angielsku. Nie jest to jednak wina ani uczniów ani nauczycieli. Obecny system edukacji zwyczajnie nie oczekuje od nikogo, żeby swobodnie posługiwać się językiem w mowie. Ważne są wskaźniki EWD i zdobyte punkty na egzaminach. Osobiście staram się wygospodarować jak najwięcej czasu na mówienie, ale chcę być jednocześnie „dobrym” nauczycielem i mam świadomość, że oczekuje się ode mnie,że poświęcę najwięcej czasu na strategie egzaminacyjne, struktury leksykalno-gramatyczne i funkcje językowe. Przyznam, że bardzo często czuję się bezsilna i najczęściej na lekcjach w trzeciej klasie przygotowujemy się do egzaminu. Wszyscy są zadowoleni, z wyjątkiem uczniów i mnie.

  41. Iwona Krakowiak-Bzymek

    Nowe technologie w nauczaniu języków obcych: Uczniowie jako pasywni odbiorcy czy aktywni twórcy?
    Iwona Krakowiak-Bzymek w dniu sobota, 17 styczeń 2015, 11:27 napisał(a)

    Po przeczytaniu artykułu o nowych technologiach i nauczaniu języków obcych chcę opowiedzieć o swoim doświadczeniu w uczeniu się języka obcego. Od jakiegoś czasu zmagam się z językiem angielskim, chciałabym płynnie mówić, bez włączania myślenia jakiego czasu teraz powinnam użyć, bądź która konstrukcja będzie odpowiednia do danej sytuacji. Wciąż szukam szkoły językowej, która” zamiast zaznaczać w zeszytach ćwiczeń poprawne odpowiedzi, łączyć elementy lub wpisywać w luki słówka, pozwoli mi na bycie aktywnym twórcą zadań. Praca z tradycyjnymi zadaniami z zeszytów ćwiczeń wymaga jedynie bardzo płytkiego przetwarzania informacji, a to nie pozostawia trwałych śladów w strukturach pamięci. Rozwiązywanie setek receptywnych i reproduktywnych zadań nie prowadzi do opanowania nowego języka, bo mówienie wymaga głębokiego przetwarzania i zadań uwzględniających jego złożoność”. Mam nadzieję, że spotkam na swej drodze nauczyciela, który wskaże mi moją drogę do zawiłości języka angielskiego. Dotychczas dane mi były przetarte już ścieżki, które nie zawsze ukazywały ciekawe rozwiązania.

  42. Triana

    Jestem nauczycielem języka angielskiego w szkole średniej. Do mojej szkoły trafiają uczniowie o zróżnicowanym poziomie kompetencji językowej. Mimo to uważam, że jestem w komfortowej sytuacji ponieważ język angielski jest jednym z nielicznych przedmiotów szkolnych którego uczniowie chętnie się uczą. Sami potrafią wytłumaczyć sobie zasadność uczenia się. Wiedzą, że nabyta wiedza przyda im się teraz i w przyszłości. Mam nadzieję, że sytuacja w gimnazjach poprawi się z czasem, a nowe technologie będą temu sprzyjać, przecież uczymy pokolenie cyfrowych tubylców.

  43. Triana

    Jestem nauczycielem w szkole średniej. Do mojej szkoły trafiają uczniowie o zróżnicowanym poziomie kompetencji językowej. Mimo to uważam, że jestem w komfortowej sytuacji, ponieważ język angielski jest jednym z nielicznych przedmiotów szkolnych, którego uczniowie chętnie się uczą. Sami potrafią wytłumaczyć sobie zasadność uczenia się. Wiedzą, że nabyta wiedza przyda im się teraz i w przyszłości. Mam nadzieję, że sytuacja w gimnazjach poprawi się z czasem, a nowe technologie będą temu sprzyjać, przecież uczymy pokolenie cyfrowych tubylców.

Reply to Robert Raczyński CANCEL?

Your email address will not be published. Required fields are marked *

© 2015 Sofarider Inc. All rights reserved. WordPress theme by Dameer DJ.