Odkrzesłowić uczniów

Czy łatwo zmienić obecny system edukacyjny?

Prowadzę wiele szkoleń dla nauczycieli, na których często wspólnie zastanawiamy się, jak zrealizować hasła z Podstawy Programowej w taki sposób, żeby na lekcji aktywni byli głównie uczniowie a nie nauczyciel. Naszym celem jest przewrót kopernikański, chcemy wstrzymać nauczycieli i ruszyć uczniów.  Dobra lekcja ma budzić emocje, poruszać, umożliwiać naukę poprzez doświadczanie świata. Trudno tego dokonać, gdy uczniowie siedzą w ławkach i poznają nowe fenomeny jedynie z pomocą podręczników i zeszytów ćwiczeń. Żywe, poruszające lekcje dużo łatwiej prowadzić poza klasą i poza szkołą. Odkrzesłowieni uczniowie mogą chłonąć świat wszystkimi zmysłami, rozwijać swoje zainteresowania i pełniej wykorzystać swój potencjał. Jednak nie wszyscy dyrektorzy rozumieją sens takich lekcji. Niektórzy tkwiący jeszcze mentalnie w XIX wieku uważają, że uczniowie uczą się jedynie wtedy, gdy siedzą w ławkach i wypełniają karty pracy. Takie niezrozumienie mechanizmów procesu uczenia się powoduje, że kreatywni i dobrze przygotowani do zawodu nauczyciele, boją się wprowadzać na swoich lekcjach innowacje.

Nie wiem, ilu dyrektorów nie rozumie, że dobra szkoła musi dostarczać przeżyć. Znam bardzo wielu wspaniałych, którzy wprowadzając w swoich szkołach zmiany, napotykają na opór niektórych  nauczycieli a nawet rodziców Zapotrzebowanie na złą szkołę jest dziś bardzo duże. Ale w szkole najważniejszy jest dyrektor! To od niego zależy, czy w danej placówce panuje kultura otwartości, dialogu, szukania nowych rozwiązań i autentyczne zainteresowanie wprowadzaniem zmian, czy celem jest jedynie dobre miejsce w testowym rankingu. Dla takich szefów zarówno uczniowie jak również nauczyciele są jedynie narzędziami do osiągnięcia celu.

Poniższe maile pokazują, jak trudno nastawionym innowacyjnie nauczycielom i dyrektorom wprowadzać zmiany. Po obu stronach wciąż jeszcze jest wielu zwolenników pruskiego modelu edukacyjnego. Bo po co wprowadzać zmiany, skoro uczniowie zawsze uczyli się siedząc w ławkach i słuchając nauczyciela? Z niektórymi rodzicami też nie jest łatwo.

Mail nauczycielki pracującej w jednej z gliwickich szkół podstawowych.

Zdecydowałam się napisać, bo jedna sprawa nie daje mi spokoju i chciałam zapytać czy Wam też. Strach. Boję się. Nie samej zmiany, choć może tego też troszkę. Boję się, że ktoś wejdzie do mnie na lekcję i zarzuci mi, że się nie uczymy. Jestem nauczycielem stażystą, więc połowa kadry ma mnie już pewnie za pyskatą nic niewiedzącą osobę, ale nie przejmuję się tym. Aktualnie powinnam zajmować się działem związanym z teatrem ( w podręczniku), ale jako, że przedstawienie na koniec roku przed nami, to postanowiłam, że będziemy się uczyć teatru na sobie. Czytamy scenariusz, modyfikujemy go, rozmawiamy o scenografii, kostiumach, czytamy role, dobieramy muzykę…a wszystko nie w ławkach tylko na ławkach, na podłodze, na boisku szkolnym. Ale nie ukrywam, że jest we mnie strach, że wejdzie Pani Dyrektor i zarzuci mi, że nie prowadzę lekcji. Macie podobnie? Na karcianych zajęciach z czytania i pisania czytamy poezję na trawie i leżąc na niej szukamy najwięcej przymiotników opisujących drzewa, kwiaty, niebo. Ostatnio koleżanka po fachu powiedziała  mi, że uczniowie na lekcjach nie mają się bawić i że muszę uważać, bo dyrektorka może mi nie uznać tych zajęć. Dzieci są zadowolone, chętnie przychodzą, realizujemy Podstawę programową, ale strach jest. Macie podobnie? Co się dzieje u Was? Bardzo brakuje mi Waszych prywatnych przedsięwzięć, które realizujecie u siebie w szkole. Dodajcie odwagi! Uśmiech

Mail nauczycielki z województwa podkarpackiego

To o czym pisze A., na co zwraca uwagę M. jest mi bliskie. Sama mam podobne doświadczenia. Dziś zmiany wydają się być konieczne i oczywiste. Dlaczego spotyka się, to z takim uporem? przede wszystkim samych nauczycieli. Rodzice, którzy mają odwagę mówić o swoich oczekiwaniach otrzymują odpowiedź: ,, my też widzimy, że są potrzebne zmiany, ale nas z tego rozliczają i nie możemy pracować inaczej…” Wielu rodziców powtarza za nauczycielami, dyrekcją, że: ,, najważniejsze są wyniki testów, to one decydują o przyszłości naszych dzieci”, co jak wiemy jest nieprawdą.
Wiem, że należy robić swoje…
Dziś miałam radę pedagogiczną i usłyszałam od pani dyrektor: ,, zakaz opuszczania szkoły w trakcie zajęć dydaktycznych, proszę skupić się na realizacji podstawy programowej…”
Smutek Co robić?

Mail nauczycielki pracującej w jednym z toruńskich liceów

Mam taki sam problem w szkole, zakaz wyjść w trakcie zajęć lekcyjnych, głównym priorytetem jest realizacja podstawy programowej i to rozpisanej co do godziny. Nie przemawiają nawet argumenty, że malarstwo współczesne o wiele lepiej poznawać, omawiać i opisywać w centrum sztuki współczesnej niż w sali lekcyjnej. Mogę wychodzić, po lekcjach. Pewnie się domyślacie ilu mam chętnych na takie wyjścia w godzinach popołudniowych…
Niezrealizowanie godzinowego wymiaru podstawy programowej jest jak straszak dla nauczycieli, może być podstawą zwolnienia.

Istotne są liczby i dokumenty, to co na papierze.
Niestety to jakimi zasadami kieruje się np. dyrektor w stosunku do nauczycieli przekłada się na to jak oni traktują uczniów.
Nie jest to oczywiście żadna wymówka i usprawiedliwienie.

 

Mail dyrektorki jednej z łódzkich szkół

Wywołana do odpowiedzi piszę w stanie totalnego wzburzenia i załamania. Ja, dyrektor, który usiłuje walczyć z „toksycznymi” nauczycielami, prowadzi nieustającą edukację (nauczycieli) bez przymusu poprzez działanie na świadomość, który wreszcie postanowił wsłuchać się w głos dzieci, dosłownie, z pełnym poświęceniem uwagi, serca i czasu..Ale do rzeczy. Odwiedzam swoich najmłodszych uczniów (I-III) i rozmawiam z nimi o tym, jaki powinien być według nich dobry nauczyciel, nauczyciel ich marzeń. Notuję ich mądre uwagi, ponieważ mam zamiar stworzyć portret dobrego nauczyciela malowany potrzebami dziecka. Po co? Dla kogo? Dla uczniów, aby poczuli się ważni, by mieli świadomość, że ich głos się liczy. Dla nauczycieli, aby mogli zdobyć się na refleksję, może coś w sobie zmienić, może ugiąć kolana i dostrzec swoich uczniów… Rezultat – telefon rodziców do kuratorium z pytaniem: jakim prawem dyrektor przepytuje dzieci!!! To wczoraj. Dziś nieprzyjemny telefon rodzica z pytaniem dlaczego dzieci spędzają przerwy na świeżym powietrzu?! Oto głos dyrektora!

Marzeno, myślałam o założeniu swojej szkoły, ale w takim dniu jak dzisiejszy trochę mi się odechciewa. Bo czy może istnieć szkoła bez „głupoty” rodziców?

 

Trudno dziś znaleźć kogoś, kto byłby przeciwny zmianom w systemie edukacji. Ale ci, którzy próbują coś zmieniać napotykają na ogromny opór. Nie widać go, bo tkwi w naszych głowach, stare wzorce wydają się jedynymi możliwymi i wiele osób nie umie wyobrazić sobie, że szkoła mogłaby wyglądać i funkcjonować inaczej. Dziewiętnastowieczny pruski model edukacji tak mocno zagnieździł się w sieci neuronalnej niektórych nauczycieli, dyrektorów i rodziców, że gotowi są zwalczać wszelkie próby wprowadzania zmian. Dlatego nasze dzieci chodzą do takich samych szkół, do jakich chodzili nasi dziadkowie. Uczniowie wciąż siedzą w ławkach i słuchają nauczyciela, a ten zapisuje na tablicy to wszystko, czego trzeba się nauczyć. Czy nowoczesność naszych szkół ma polegać jedynie na tym, że ta tablica jest dziś interaktywna?

I jeszcze perspektywa rodzica!

Jestem mamą bardzo grzecznej dziewczynki, która większości nauczycieli znika z pola widzenia – jest grzeczna, nie sprawia tzw. problemów wychowawczych. Można obok niej posadzić największego łobuza albo dziecko z najtrudniejszym zaburzeniem i polegać na niej w najtrudniejszych sytuacjach. Bardzo zależy jej na akceptacji innych.

Jednocześnie jest bardzo wrażliwą i empatyczną 8-latką. Jest w stanie rozpoznać emocje w sekundę i dostroić się do nich – oczywiście na swój dziecięcy sposób. Doskonale wie, jaki nastrój mają nauczycielki, bo spojrzenie i ton głosu mówią wszystko. I tu sprawy się komplikują…

Zły humor nauczycieli, groźby, kary, czarne punkty, uwagi w dzienniczku, słabe oceny nigdy nie dotyczą jej. Zawsze jednak są źródłem ogromnego stresu. Są potencjalną karą, zagrożeniem. Podobnie jak zapowiedzi testów i same testy.

Nauczyciele, pracując Z KLASĄ, według abstrakcyjnych KRYTERIÓW PODSTAWY PROGRAMOWEJ, bardzo często gubią z oczu dzieci…

Na szczęście często działa rozmowa. A to jej najbardziej brakuje mi w szkole jako rodzicowi.

Poszłam chyba do każdego nauczyciela mojego dziecka. Niestety, często nie były to miłe rozmowy, bo znaczyły mniej więcej tyle: „Pani / Pana sposób „egzekwowania” wiedzy czy umiejętności od dzieci (rygorystyczne ocenianie prac domowych, testy i sprawdziany) w moim domu oznaczają wieczorny stres, ból brzucha i poranny płacz. Proszę zostawić kij i stosować marchewkę. Tylko głaski, dobra atmosfera i zaufanie działają.” Na szczęście zadziałały też i rozmowy…

Bardzo mi zależy na tym, żeby moje dziecko czuło się w szkole bezpiecznie, żeby było psychicznie bezpieczne i zaopiekowane. I nie musi mieć tablicy interaktywnej…

 

Brakuje mi też informacji dla rodziców: jak pracuje nauczyciel i dlaczego. Zwłaszcza ten dobry.

Nauczycielka mojej córki sprawdza ich postępy tak, że nawet o tym nie wiedzą; planuje im ciągle prace grupowe w zabawie i w ruchu (swoją drogą – we wspólnej pracy są bieglejsi niż dorośli wokół); zabiera ich do kina, muzeów, domów kultury; niezbyt często poprawia błędy; niezbyt często stawia oceny – chociaż nie powinna wcale, ale dla „przyzwoitości dziennikowej” daje jakieś punkty i naciągane A+; daje dzieciom czas… Bezcenne z mojego punktu widzenia.

Ale rodzice, prusko uczeni, chcą testów, dyktand i ocen… Rozumiem to. Chcą dla swoich dzieci jak najlepiej. Dobre wyniki na testach są miarą sukcesu. Niestety, znają taką szkołę, do jakiej sami chodzili. Dlatego – znowu – rozmowa jest bezcenna…

A metody? Są bardzo ważne. Oczywiście. Ale wtórne wobec poczucia bezpieczeństwa, zaufania, fascynacji tym, co wspólnie robimy…

 

Informacja dla osób zainteresowanych moją ostatnią książką „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi”

Ponieważ na rynku jest jeszcze inne wydanie „Neurodydaktyki” informuję, że prawa do mojej książki ma jedynie Wydawnictwo Naukowe UMK i tylko pod zawartymi w tej książce tezami mogę się podpisać. Za błędy zawarte w innym wydaniu, nie ponoszę odpowiedzialności. Swoim nazwiskiem firmuję jedynie „Neurodydaktykę” z pokazaną tu okładką. Jeśli ktoś chce przeczytać MOJĄ książkę, to proszę korzystać z wydania z granatowym profilem twarzy. Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych stanowi, iż to autor odpowiada za treść i formę swojego dzieła. Ja miałam wpływ jedynie na formę i treść książki wydanej przez Wydawnictwo Naukowe UMK.

Książkę można kupić w księgarniach lub przez internet np. tu:

http://www.kopernikanska.pl/prod_228283_Neurodydaktyka_Nauczanie_i_uczenie_sie_przyjazne_mozgowi.html

 

Comments ( 0 )
  1. Bardzo trafnie zaczęłaś, że „zastanawiamy się, jak zrealizować hasła z Podstawy Programowej w taki sposób…”

    No to przykładowe hasło z Podstawy (gimnazjum, matematyka 3.2):
    Uczeń zapisuje w postaci jednej potęgi: iloczyny i ilorazy potęg o takich samych podstawach, iloczyny i ilorazy potęg o takich samych wykładnikach oraz potęgę potęgi (przy wykładnikach naturalnych).

    Jak chcesz to zrobić poza klasą w żywy i emocjonujący sposób?

    Problem nie jest w tym, ża haseł Podstawy Programowej uczy się w ławkach, tylko w tym, że to właśnie tych haseł się naucza, w dodatku według zaplanowanego z góry programu, ubranego w formę podręcznika i zeszytów ćwiczeń. Nuda i zniechęcenie nie są pochodną krzeseł, tylko zawarte są już w tych hasłach do zrealizowania. Jeśli szkoła ma być ciekawsza, to musi zacząć od pozbycia się Podstawy i realizujących ją podręczników, zeszytów ćwiczeń i kart pracy, a nie mebli. O emocje wokół ciekawego tematu bardzo łatwo siedząc na krześle, ale wątpię w emocjonujące przeżycia wokół upraszczania zapisu potęgowego, choćby się to robiło na łące.

    W kinie też się siedzi na krześle. A emocje zależą od tego, co na ekranie. Głupi i nudny film oglądany na stojąco nie stanie się ciekawszy. A jeśli film jest ciekawy, to pupa od siedzenia na krzesełku nie boli.

    • Marzena Żylińska Post author

      Xawer,

      nie chodzi o to, by jedną jednostronność zastąpić drugą. Ja wciąż upominam się o las mieszany!
      Lekcje plastyki powinny odbywać się w galeriach lub w plenerze. Inaczej zbiera się słownictwo do opisu przyrody, gdy leży się w trawie i obserwuje niebo. Wtedy dopiero rozumie się metafory. Biologii można uczyć się na łące. Szkoła to nie tylko klasa, ławki, książki i sprawdziany. Natura po to wyposażyła nas w różne zmysły, byśmy z ich pomocą poznawali świat. Ograniczając przekaz szkolny do słów, rozwijamy jedynie wybrane struktury mózgu.

      Ironizując mogłabym powiedzieć: Tak Xawerciu, iloczyny i ilorazy potęg o takich samych podstawach zawsze będą realizowane w klasie, przez usadzonych w ławkach uczniów. Tak powinno być do końca świata 😉
      Ale myśląc o tym poważnie powiem tak: Nie szukaj wciąż wyjątków i dziury w całym, nie idź na łatwiznę krytykując, co tylko się da, ale znajdź przykłady lekcji matematyki, które można zrobić poza szkolną klasą. Wiele z Twoich zajęć na tym przecież polega, więc planuj dalej takie własnie lekcje i dziel się z nimi na Twoim blogu. To jest nie tylko dużo trudniejsze, ale i bardzo potrzebne.

    • Nie szukam wyjątków. Wyjątkami są te tematy, które można z sensem „odkrzesłowić”.
      Ogromna większość Podstawy jest po prostu tak nudna, że w żadnej formie nie jest strawna. Jeśli je ubierze się w formę plenerową, to pożytek z tego będzie tylko taki, że jak nikt by się tego nie nauczył w klasie, tak i sie nie nauczy w lesie, ale przynajmniej zamiast siedzieć na stołku, pobiega po parku, co na zdrowie mu wyjdzie.

      Po co miałbym wyszukiwać przykłady zajęć z matematyki, realizowanych poza klasą? Poza zabawami dla przedszkolaków nie znam takich. Choć, oczywiście, stół i ława w ogródku mogą być lepszym miejscem, niż biurko i krzesło w pokoju. Przynajmniej w maju.
      Mogę Ci za to dać sporo przykładów ciekawych i wciągających zajęć z matematyki, w czasie których jeśli ktoś wstaje z krzesła, to tylko po to, żeby napisać coś na tablicy. Tyle, że nie są to zajęcia „realizujące hasła z podstawy”, ale poświęcone matematyce bezprzymiotnikowej (w odróżnieniu od „matematyki szkolnej”).

      Nigdy nie prowadziłem ani nie widziałem sensownych zajęć z matematyki dla dzieci starszych, niż powiedzmy 10 lat, w formie innej, niż papier i ołówek, czy też kreda i tablica. Owszem, przy geometrii czasem jeszcze przydadzą się nożyczki i klej, a nawet klocki Lego, ale to też raczej bez potrzeby wstawania z krzesła.
      Oczywiście wyjątkiem tu są, jak najsłuszniej przez Ciebie wspomniane, wyjścia do muzeów, galerii, Kopernika, filharmonii, teatru, nie zapominając też o spacerze do biblioteki.

      Znajdziesz u mnie trochę plenerowych zajęć dla uczniów 10+ dotyczących jakichś zagadnień przyrodniczych. Ale to zawsze są zajęcia w stylu:
      w plenerze dokonujemy pomiarów i obserwacji, a analizujemy je, dyskutujemy i opracowujemy przy stole, przy tablicy, z kartką, ołówkiem, komputerem.

      Wszystkie takie odkrzesłowione zajęcia, o jakich słyszałem, czytałem, czy widziałem, to była właśnie skrajna infantylność w stylu oferowania licealistom Ulicy Sezamkowej. Infantylność, którą często odrzucają już siedmiolatki, twierdząc, że to zabawy dobre dla czteroletniej siostry.

      Zapewne masz rację, że ilorazy i iloczyny potęg do końca świata będą realizowane w klasach. Ubolewam nad tym nie mniej, niż Ty.
      Tyle, że ja twierdzę, że rozwiązaniem problemu tej nudy, jest odejście od realizowania takich tematów i zajęcie się ciekawymi treściami, jakich w matematyce nie brakuje.
      Wystarczy uciec od Podstawy, a nie będzie żadnej potrzeby ani chęci, by uciekać od tablicy.

    • Ewa B.

      Xawery, każdą lekcję można odkrzesłowić, jesli dasz uczniom pożywkę w postaci praktycznego zadania, w którym wykorzystają to, co zacytowałeś. Odkrzesłowienie nie musi oznaczać wyjścia poza szkołę, często jest to proste umnożliwienie uczniom myślenia w pozycji bardziej pionowej – czy prowadzisz lekcje siedząc przy biurku? Ja nie potrafiłam, do myślenia potrzebny mi ruch, większosci uczniów też ma taka potrzebę. A jeśli chodzi o podręczniki i karty ćwiczeń, to kto Cię zmusza do korzystania z nich?

    • No to daj, proszę, jakikolwiek przykład praktycznego zadania, w którym można zastosować zacytowany tu temat, wzięty wprost i na żywo z Podstawy Programowej:
      Uczeń zapisuje w postaci jednej potęgi: iloczyny i ilorazy potęg o takich samych podstawach, iloczyny i ilorazy potęg o takich samych wykładnikach oraz potęgę potęgi (przy wykładnikach naturalnych)

      Tylko proszę o coś z poziomu powyżej Sesame Street, że mniejsze dzieci siadają na ramionach większym, żeby utworzyć napis $b^a$.

      Zajęcia prowadzę zawsze na siedząco: i ja i mój uczeń. Rzadko jest to biurko i krzesło, znacznie częściej miękki fotel i stolik, albo – ostatnio pogoda sprzyja – twarda ławka w ogródku.
      Na stojąco prowadzę tylko prelekcje dla dużych grup słuchaczy – i to jest sprawa czysto techniczna, bo gdybym siedział za biurkiem, to nie byłoby mnie widać i źle słychać, zresztą utartą formą, której w swoim konserwatyzmie nie widzę potrzeby łamać, jest to, że wykładowca stoi, a słuchacze siedzą. Choć mniej formalne wykłady często zdarza mi się prowadzić siadając na krawędzi blatu stołu.

      Mnie nikt nie zmusza do korzystania z podręczników i kart ćwiczeń i z nich nigdy nie korzystam. Ubolewam tylko, że państwowa szkoła bez nich obejść się nie potrafi i do absolutnych wyjątków należą nauczyciele, którzy ich nie stosują.

      • Agnieszka Ważny

        A gdyby tak tłumaczyć zjawisko hiperboli odrysowując zespołowo na dużych arkuszach na ścianie kształt rzucany przez światło?…ile emocji i ciekawości może się pojawić i bez krzeseł, sama bym chciała w takiej lekcji brać udział 🙂

        Bardzo podoba mi się Pana wpis na blogu „hiperbola” i takie podejście do uczenia 🙂

      • W szkole nic z tego nie wyjdzie — z trzech przyczyn:

        1. Hiperbol ani innych krzywych stożkowych nie ma w podstawie programowej nawet rozszerzonego programu licealnego. Zdaniem Ministra są zbyt trudne. To już zamyka temat.
        Owszem – emocje budzą rzeczy choć odrobinę trudne, Marzena nie raz o tym pisała. Szkoła się ich jednak świadomie i systematycznie pozbywa z podstawy programowej — najostrzej widać to po kastracji programów matematyki i fizyki, zostawiając niemal wyłącznie zagadnienia banalne i nudne.
        Przypomnę, od czego zacząłem polemikę z tekstem Marzeny — od jej założenia, że rzecz dotyczy realizacji programu szkolnego: zastanawiamy się, jak zrealizować hasła z Podstawy Programowej w taki sposób…
        A jeśli już ciekawy i trudny (choć stożkowe wcale trudne specjalnie nie są, 2500 lat temu nie kryły specjalnych tajemnic) temat budzi czyjeś emocje, to wystarcza to doskonale do skutecznego uczenia się bez wstawania z fotela.
        Cieszę się, że hiperbola się Pani podoba (mi też się spodobała ta obserwacja Oli) — ale nie jest to temat mieszczący się w zakresie „hasła z Podstawy Programowej”.

        2. By coś takiego dawało efekt dydaktyczny, to pytanie o ten kształt musi wyjść od ucznia, a nie od nauczyciela.
        Może Pani to zrobić w domu z własnym dzieckiem, jeśli zapyta kiedyś o ten kształt, mogę ja to zrobić w edukacji indywidualnej, ale w klasie z więcej niż jednym uczniem, raczej rzadko to samo pytanie poznawcze pojawi się w wielu głowach jednocześnie.

        3. Uczeń sam musi sobie odpowiedzieć na to swoje pytanie, wypracowując tę odpowiedź we własnym rozumie i wyobraźni, a nie wysłuchać odpowiedzi kolegi, czy też definicji podanej przez nauczyciela.

        • Agnieszka Ważny

          Można też uczniów postymulować i wzbudzić ciekawość, zlecając takie zadanie grupie uczniów i zostawić ich z tym pytaniem…zrobić kilka zespołów pracujących w tym samym czasie…takie podejście wzbudza emocje, ciekawość, uczy pracy w grupach, rozwiązywania problemów, zadań czyli bardzo praktycznych i przydatnych i promowanych w biznesowym świecie umiejętności, a przy okazji uczy matematyki. Uczniowi przy okazji poszukiwania odpowiedzi na zadane pana pytanie, sami będą zadawać swoje, każdy inne…i to jest dobra baza do tłumaczenia potem określonego zagadnienia, opierając się, wychodząc od tego co powiedzieli, stworzyli sami uczniowie. Myślę, ze tak poprowadzona lekcja dużo bardziej zaciekawi, pobudzi uczniów i bardziej zostanie zapamiętana niż taka nudna ławkowa niczym się nie wyróżniająca, a dająca możliwość odrabiania zadań domowych z innych przedmiotów, albo sms’owanie pod ławką

          Podstawa programowa, będzie się pewnie zmieniała, pisząc o hiperboli miałam na myśli zastosowanie takiego podejścia do zadań z matematyki, pozwalającego coś odkryć samemu, nauczyć się pracy w zespole i pokazująca, że matematyka jest wszędzie, jest kluczem do zrozumienia świata, matematyka jest językiem tłumaczącym nasz świat stworzony przez naturę

          a kiedy uczniowie, zbudują sobie w wyniku takich ćwiczeń/ zadań tak wspierające przekonanie o matematyce to sami będą chcieli się jej uczyć, aby umieć za jej pomocą rozumieć świat. A sama matematyka skojarzona z rzeczami znanymi stanie się przyjaźniejsza i bezpieczniejsza, a więc bardziej interesująca.

          Dzieci nie chcą się uczyć matematyki, fizyki, chemii, bo mają w głowach wdrukowane przekonanie to trudne. Udzielając wiele lat korepetycji z chemii czy matematyki, każda osoba która do mnie przychodziła bez wyjątku mówiła, tego nie da się nauczyć, to dla mnie za trudne, chcę tylko zdać do następnej klasy, nie chce się uczyć matematyki. I moim zadaniem jako nauczyciela było zmienić te przekonania, żebyśmy mogli mówić o nauce. Moim zadaniem było pokazanie, że matematyka czy chemia jest łatwa i ciekawa, żeby uczeń po „odejśćiu” ode mnie już z dobra oceną na semestr już do mnie nie wrócił tylko sam potrafił sobie poradzić i chciał się uczyć.

          Wtedy stosowałam takie podejście intuicyjnie, dziś jako coach i zajmując się analizą procesów uczenia potrafię to nazwać. Naszym zadaniem jako nauczycieli jest być coachami czyli takim nauczycielem, który inspiruje i powadzi w taki sposób, żeby uczeń nie tylko uczył się konkretnej wiedzy z określonego przedmiotu, ale przede wszystkim uczył się myśleć, nabierał samodzielności – żeby WZRASTAŁ

          „odkszesłowienie”, w mojej opinii, jest pierwszym i niezbędnym krokiem do tego, żeby wprowadzić w życie to wszystko o czym powyżej piszę 🙂

          i ufam, że tak się stanie!!!

          • Al

            @Agnieszka Ważny
            „„odkszesłowienie”, w mojej opinii, jest pierwszym i niezbędnym krokiem do tego, żeby wprowadzić w życie to wszystko o czym powyżej piszę”

            Nie, pierwszym i niezbędnym krokiem do tego jest zmiana odgórnych wymagań wobec ucznia, podlegających ocenie. Nie ma sensu nikogo odkrzesławiac, jeśli uczeń będzie oceniany za coś innego niż uczy się podczas „odkrzesłowionych” lekcji, bo rozziew między tym, czego się uczeń mógłby nauczyć i jakie umiejętności posiąść w czasie „odkrzesłowionych” zajęć, a tym, z czego jest rozliczany uczeń i za co oceniany, jest ogromny.

          • Robert Raczyński

            „W miarę oczywiste (również dla osób, które same w danym języku nie mówią) są też kryteria sukcesu: albo ktoś umie dogadać się z Niemcem albo nie.” – Pozornie tak. W praktyce kryterium decydującym jest polityka socjalna… Ja pod koniec roku mam zawsze kaca sumienia, bo „wymóg” umiejętności porozumienia jest decydujący jedynie na papierze – najważniejsza jest „zdawalność” – jak odkrzesłowić ewaluację? Jak zrezygnować z uczenia na siłę i wbrew woli tych, którzy sami skutecznie się „odkrzesłowili” i, wybaczcie mi cytat z credo jednego z moich „uczniów”, „szkoła im wali”?

        • Dwa pytania do tych Pani sukcesów dydatycznych jako korepetytorki (w które to sukcesy nie wątpię):

          1. czy te korepetycje prowadziła Pani na krzesłach przy biurku, czy w w odkrzesłowionej formie zajęć ruchowych w lesie?

          2. czy prowadziła je Pani dla jednego ucznia, czy dla grupy, „pracującej razem” nad jakimś zagadnieniem?

          • Marzena Żylińska Post author

            Agnieszko,

            Xawer oczywiście chce Cię wpuścić w maliny i rozpocząć dyskusję, którą już wielokrotnie prowadził i która nigdy go nie męczy 😉

            To naprawdę NIESAMOWITE, ale Xawer jest mistrzem świata w planowaniu zajęć plenerowych i odkrzesławianiu uczniów, a jednocześnie największym krytykiem takiego sposobu prowadzenia lekcji. Teoria Xawercia to jedno, a praktyka drugie. Coś cudownie niemożliwego!
            Wystarczy zajrzeć do jego bloga, żeby znaleźć niezwykłe przykłady odkrzesławiania i planowania lekcji poruszających wiele zmysłów.

            Przykłady świetnych lekcji wymyślonych przez Xawera:
            – Bryły platońskie
            – Ile wody jest w powietrzu?
            – Dźwięk unoszony wiatrem
            – Mierzymy Księżyc
            – Mierzymy Ziemię
            – Soczewka dźwięków
            – Oglądamy żuczki
            – Fulereny, jak bardzo kulista jest piłka nożna
            – Tezeusz i Euler w przedszkolu

            Zachwyciły mnie jego terenowe lekcje, na których uczniowie zajmowali się meandrami rzek, obserwowali topnienie góry śniegu, testowali w praktyce sposób, w jaki odbijają się kulki, robili suszarką globalne ocieplenie, żeby stopić pływającą w akwarium bryłę lodu, czy jedli jagody i testowali, co stanie się z kolorem ich języków i paluszków, jeśli będą traktować je cytryną czy innymi substancjami.

            Xawer wymyślacz cudownych lekcji wprawił mnie w niekłamany zachwyt. Jednak te wszystkie praktyczne przykłady nie przeszkadzają mu w twierdzeniu, że nie ma lepszych metod nauki, niż siedzenie w ławce z książeczką i zeszytem.

            W odpowiedzi na ten tekst Xawer zapewne znów zacznie wyjaśniać, że białe nie jest białe, a czarne wcale nie jest czarne, a jego przykład lekcji poświęconej meandrom lub jagodom wcale nie jest przykładem odkrzesłowionej nauki.
            No cóż, już się do tego przyzwyczaiłam. Taka to Xawerowa „logika”, ale nie za to go kochamy 😉

            Jednak, żeby znaleźć te cudowne przykłady lekcji, trzeba zajrzeć do starszych wpisów, np. z 2012 roku. Szkoda, że te nowsze są głównie recenzjami tego, co się Xawerowi nie podoba.

            Czasami wydaje mi się, że Xawer wymyślacz cudownych zadań, to zupełnie inny człowiek, niż Xawer krytyk wszystkiego, nawet tego, co sam wymyślił 😉 Może jest ich dwóch? Xawer i Ksawery???
            Człowiek to niezgłębiona istota!

          • Robert Raczyński

            Marzena, dlaczego jednak mamy uznać konkretne, postawione tu kwestie jako nieistotne? Ani Xawer, ani ja (jak mi się wydaje) nigdy nie kwestionowaliśmy samej możliwości działań „odkszesłowiających”. Nikt natomiast nie odniósł się do naszych zastrzeżeń: są to działania atrakcyjne, ale niezbyt „ekonomiczne”, kłócą się nie tylko z nauczycielskim oportunizmem, ale z całą organizacją pracy w szkole, są efektywne w niewielkich grupach, a ich sens ginie w konfrontacji z zachowaniami, które są skrzętnie pomijane w rozważaniach, a charakterystyczne dla większości środowisk szkół publicznych. To nie są oczywiście argumenty przeciw stosowaniu tych technik, ale pokazują, że mogą one jedynie stanowić margines (jeśli nie kuriozum) w ramach funkcjonującego systemu. Nie musimy się przekonywać, że fajnie byłoby, gdyby było inaczej, gdybysmy wszyscy mogli pracować z niewielkimi grupami i mieli do dyspozycji czas, którego nie mamy. Na ogół jednak możemy jedynie cieszyć się małymi sukcesami odniesionymi „na przekór”, które w żaden sposób nie przekładają się na sprawy globalne, a sprawiają wrażenie, że przenosimy góry, a tymczasem te góry rodzą myszy… W ramach systemu (a może realiów) też „kolorujemy drwala”…

          • Nie chcę wpuszczać Agnieszki w maliny, tylko uświadomić jej jej własną niekonsekwencję: podejrzewam, że samemu stosując z powodzeniem sprawdzone dobre tradycyjne metody uczenia matematyki z ołówkiem, kartką i indywidualnym rozwiązywania zadań, twierdzi, że metody te są złe i należy zastępować czymś, czego we własnej praktyce nie używa — przynajmniej na korepetycjach, gdzie kieruje się nie marzeniami i idealistycznymi wyobrażeniami, tylko skutecznością działania, za którą odpowiada własnym zarobkiem.

            Tych moich zajęć na moim blogu i w kolekcji CEO jest znacznie więcej, poza tymi, co wypisałaś. Jest to mieszanka dwóch zupełnie różnych grup.

            Pierwsza (e.g. Tezeusz, czy Rutherford) to Ulica Sezamkowa dla przedszkola. Podkreślam, że przedszkola, a nie szkoły, bo jest to zbyt infantylne nawet dla ośmiolatka w nauczaniu początkowym. Były to zabawy dla mieszanej grupy dzieci od 4 do 10-11, przy czym poziom zabawy był dostosowany do najmłodszych, a starsi w nich uczestniczyli bardziej przez wzgląd na młodszych, niż przez to, że te zabawy były dla nich samych istotnie kształcące.

            Z tego typu podejścia dzieci wyrastają w wieku, gdy zaczynają samodzielnie w miarę swobodnie czytać.

            Druga grupa (e.g. woda w powietrzu) to zajęcia doświadczalne, będące uzupełnieniem normalnych klasycznych, papierowo-ołówkowych zajęć dla uczniów w wieku 10+. I tu doświadczalna forma podyktowana jest treścią zagadnień, a nie jest celem samym w sobie. Jeśli doświadczenia mają jakiś bezpośredni cel, to raczej nauczenie zasad prowadzenia i planowania eksperymentów, techniki laboratoryjnej (nawet, jeśli to jest laboratorium kuchenne), analizy danych, etc., niż nauczenia czegoś związanego ze swoim tematem.
            W każdym razie sama część hands-on doświadczeń, to drobniutki margines zajęć, o rząd wielkości mniejszy, niż Twoje postulowane 25%. Być może, uzbiera się tego na 3% czasu, może aż na 5%, ale zdecydowanie nie więcej. To proporcja taka mniej więcej, jaka na studiach uniwersyteckich jest pomiędzy zajęciami laboratoryjnymi, a ćwiczeniami, wykładami i seminariami.
            Doświadczalne zajęcia dotyczą zresztą wyłącznie fizyki (czy szerzej rozumianych zaganień przyrodniczych), a w ogóle nie mają żadnego zastosowania w uczeniu matematyki. No, chyba, że za „odkrzesłowienie” uznasz sklejenie z papieru wstęgi Moebiusa i rozcięcie jej wzdłuż — trzeba na chwilę wstać z krzesła i pójść do drugiego pokoju po nożyczki i taśmę klejącą. Od tego typu działań klasyczna szkoła wcale nie stroni — wręcz przesadza z nimi.

            Mój sprzeciw budzi przywiązywanie nadmiernej wagi do formy i oprawy zajęć. Doświadczenie staje się fetyszem w tym samym rodzaju, co „projekt”, „praca w grupach”, „drama” i „wykorzystanie technologii informatycznych”. I zaczyna być równie bezsensownie stosowane. Z narzędzia, które bywa czasem pomocne, staje się celem samym w sobie, młotkiem Masłowa, który promuje się dla niego samego. Tymczasem do jednych treści to narzędzie pasuje, do innych nie. Do ogromnej większości nie pasuje, a próby wciskania tematów w tę formę skończą się równie żałośnie, co sód tańczący z chlorem.

            Chwaląc te moje lekcje i zachwycając się ich „odkrzesłowieniem”, pamiętaj że wszystkie one wykraczają bardzo daleko poza Podstawę Programową. Od tego nie da się abstrahować, co usiłujesz robić — to treść narzuca formę, a nie na odwrót, i to treść a nie forma jest źródłem atrakcyjności tych zajęć. Wychodząc od Twojego „jak zrealizować hasła z Podstawy Programowej”, atrakcyjności nie masz już na starcie. Podstawa Programowa (przynajmniej z matematyki i fizyki) została świadomie i celowo wykastrowana ze wszelkich zagadnień, mogących stanowić choćby cień wyzwania intelektualnego. Jest w całości banalna i nudna i nawet doświadczenia tego nie uatrakcyjnią. Chyba, że pójdziemy w złośliwość wobec Podstawy i zaczniemy doświadczalnie badać odstępstwa od podręcznikowych praw (masz na moim blogu takie badanie prawa Ohma w odniesieniu do włókna żarówki — jest dramatycznie niespełnione).

            Zastępowanie atrakcyjności treści przez atrakcyjność formy prowadzi w najlepszym razie do tego, że dzieciom spodoba się i zapamiętają tę formę, a z treści nie zostanie im w głowach nic. Będzie im też przyjemniej. Ale pożytku dydaktycznego żadnego nie odniesiesz. Już lepiej odkrzesłowić te dzieci wysyłając na tę postulowaną przez Ciebie 1/4 czasu zajęć, żeby bawiły się w parku albo poszły do kina. Też przyjemniejsze i mniej ogłupiające od siedzenia w klasie i słuchania przynudzającego belfra.

            Agnieszka pisze: „tak poprowadzona lekcja dużo bardziej zaciekawi, pobudzi uczniów i bardziej zostanie zapamiętana niż taka nudna ławkowa niczym się nie wyróżniająca”.
            A niby skąd przekonanie, że belfer, który przynudza w klasie nagle zacznie mówić ciekawie poza klasą? A jeśli umie mówić ciekawie, to z klasy nie trzeba wychodzić i lekcje ławkowe nie muszą być nudne.
            Należy zastąpić przynudzających belfrów kompetentnymi wykładowcami, a nie wyprowadzać tych niedouczonych i nudnych wraz z ich podopiecznymi w teren.

          • Agnieszka Ważny

            Odpowiadam trzymając 3 palce na sercu 😉 TAK – na obydwa pytania.

            To były bardzo dawne czasy…jeszcze moje licealne i studenckie i moje pierwsze kroki w uczeniu innych. Zaczynałam i uczyłam się uczyć na kolegach z klasy, którzy przychodzili do mnie mówiąc Ty to umiesz tak wytłumaczyć, że jest łatwo zrozumieć. A na studiach już dla nieznajomych uczniów, klasyczne korepetycje.
            Stosowałam „mentalne odkrzesowienie” podróżując w świecie wyobraźni, szukając metafor z obszaru zainteresowań ucznia, korzystałam jedynie z rysunków i plasteliny, no i wymyślanych przeze mnie gier. Czyli bez szaleństwa sensorycznego 🙂

            Za to pokazywałam im matematykę i chemię widzianą moimi oczami, czyli ciekawą, fascynującą, tłumaczącą świat – oczywiście nie opowiadając w ten sposób o tych przedmiotach, ale tak dobierając ćwiczenia, ich stopień trudności, kolejność, żeby uczeń mógł sobie takie przekonanie zbudować sam. Nie da się komuś włożyć przekonania do głowy.

            Zaczynałam od „przyłapania” ucznia na tym co umie i komentowałam żartobliwym tonem z przymrużonym okiem „ej co mnie okłamujesz, że nic nie umiesz, jak umiesz” i dodawałam znów żartobliwym tonem „wszystko lubię, ale kłamstwa to nie” ;). Potem kolejne przyłapanie i kolejne moje wzmocnienie ucznia poprzez kolejny komentarz ze śmiechem „no i znów mnie okłamałeś, a umawialiśmy się przecież, bez kłamstw” 😉 – widziałam chwilowe zmieszanie na twarzy, ale równocześnie radość i dumę w oczach. Żart rozluźniał atmosferę, nie da się przecież bać trudnej chemii i równocześnie śmiać 🙂
            I tak szedł proces: wzmocnienie, kolejny krok, znów „przyłapywałam” na tym co dobrze i samodzielnie zrobione i znów „wzmocnienie” i duma i radość w oczach ucznia i pierwsze niteczki neuronowe w jego głowie wraz z pojawiającym się nieśmiało przekonaniem „to może ja nie jestem, aż tak głupi, a chemia taka trudna?”.
            A kiedy uczeń poczuł się dobrze i pewnie z materiałem, z którym pracowaliśmy to dostawał kolejną porcje materiału w postaci zabawy, metafory, zadania opartego na prowokacji, które było już trudniejsze od poprzedniego (na tyle trudniejsze, żeby odpowiedź nie była oczywista, a na tyle łatwe, że wiedziałam, że jak uczeń pomyśli i skorzysta z moich wskazówek, to sam wpadnie na rozwiązanie). Oczywiście pojawiało się chwilowe, zmieszanie, zawieszenie (niezbędne w procesie uczenia) ale jak wielka była potem radość kiedy uczeń sam wpadał na rozwiązanie trudnego zadania, a ja komentowałam tylko „proste prawda? chemia jest prosta, nic nie trzeba się uczyć wystarczy tylko odkrywać i myśleć, za to kocham chemię :)” Oczywiście uczeń dostawał duże wzmocnienie „co Ty mówisz, że chemia jest trudna, jeśli po 15 min. korepetycji potrafisz już znaleźć odpowiedź na zadanie, którego jeszcze nie zdążyłam Ci wytłumaczyć :)” itd.
            Oczywiście nie zawsze było tak, że po pierwszym moim przykładzie uczeń wpadł na rozwiązanie, ale nie zakładałam ani, że on jest za głupi, zeby zrozumieć, ani że ja jestem za głupia, bo źle tłumaczę, tylko bawiłam się w poszukiwanie, kolejnej metafory, kolejnego przykładu, który będzie
            tym właściwym. A że lubię wymyślać (choć nie zawsze było to mile widziane w szkole) to bawiłam się na tych korepetycjach świetnie, a że ucznia wciągałam w to wymyślanie (bo jak mogłam wymyślić przykład ze świata zainteresowań ucznia i do tego odnoszący się do pojęć znanych uczniowi bez jego ucznia) to uczeń również bawił się świetnie i tak bawiliśmy się ucząc równocześnie 🙂

            Pokazywałam, że nie trzeba uczyć się na pamięć żadnego wzoru, bo można spokojnie go sobie wyprowadzić, bazując na tym co się zna. Albo korzystając z proporcji można obliczyć wszystko, bez znajomości żadnego wzoru. Oczywiście pokazując liczenie z wykorzystaniem proporcji równocześnie pokazywałam uczniom jak to nasze liczenie ma się do wzoru, że wzór jest jedynie pewnym algorytmem tego naszego myślenia. Trenowaliśmy i ten i ten sposób liczenia. A na koniec mówiłam stosuj taką metoda, która jest dla Ciebie najłatwiejsza, najwygodniejsza.

            więc żadne „cuda na kiju” takie oczywiste rzeczy, do których doszłam sama jako uczeń wymyślając sobie, różne zabawy, żeby przetrwać i nauczyć się nudnych dla mnie przedmiotów, a reszta zmodelowana od nauczycieli pasjonatów, na szczęście również tacy mnie uczyli, więc również dobrze bawiłam i uczyłam się w szkole, nie tylko nudziłam się w szkole Nieświadomie powielałam te ich metody, który sprawiały, ze mi było łatwiej uczyć się ich przedmiotów.

            WIęc niby na krzesłach, a jednak trochę inaczej…:)

            Takie były początki mojego uczenia, z których odkryłam jak kluczowe w nauce są PRZEKONANIA i NASTAWIENIE (zarówno ucznia jak i nauczyciela) Trudno jest wzbudzić w uczniu wspierające przekonania na temat przedmiotu czy samej nauki, jeśli samemu nie lubi się tego przedmiotu, albo jest się nim znudzonym. Na poziomie komunikacji niewerbalnej idzie do ucznia/uczniów przekaz „to co teraz Ci pokazuje nie jest warte zainteresowania” Więc polecałabym nauczycielom wymyślanie nietypowych lekcji chociażby po to, żeby sami mieli więcej radości ze swojej pracy 🙂 A w ten sposób siali inne przekonania u uczniów. Mówię właśnie o tym co ma Pan wpisane jako swoje motto mówiące o tym, że nie da się nauczyć kogoś czegoś czego sami nie rozumiemy.

            A więc PRZEKONANIA są KLUCZEM to nauki. I właśnie już samo odkrzesłowienie, prowadzenie lekcji nietypowo sprawia, ze uczeń może zbudować sobie przekonanie „to nawet może być ciekawa lekcja”, albo a „ta matematyka, czy chemia to jednak mi się do czegoś w życiu przydadzą” i poziom motywacji od razu wzrasta.

            Dziś a raczej od jakiś 10 lat, prowadzę szkolenia dla dużych grup, zazwyczaj do 20 os., ale bywa czasem, że dla 12, albo 50.

            Pewnie, że inaczej uczy się jedno dziecko, inaczej grupę 10 os. jeszcze inaczej grupę 20-30, a jeszcze inaczej grupę powyżej 50 os. czy 1000 os.

            A we wszystkich tych uczeniach jedną z części wspólnych może być NAUKA PRZEZ PRAKTYKĘ, przez doświadczenie, poprzez ciało, emocje Dla mnie jako chemika – kinestetyko/wzrokowca i praktyka, to jest to naturalny sposób myślenia i podejścia do uczenia – badania mózgu są tylko potwierdzaniem tego co odkryłam w przez doświadczenie

            MI osobiście bardzo trudno było wysiedzieć w jednym miejscu 45 min. to dla mnie zdecydowanie za długo, no chyba, że na lekcji się dzieło coś tak fascynującego, że zapominałam o całym świecie, ale wtedy rzadko siedzieliśmy bite 45 min. w ławkach. Kiedy było nudno i „ławkowo”, to moja uwaga wyłączała się po góra 15 min. i nawet jeśli bardzo się starałam, trudno mi było słuchać, a co dopiero słuchać ze zrozumieniem.

            Po co opowiadac o eksperymencie, jak można go pokazać, albo wspólnie przeprowadzić?
            Po co podawać nudną i trudną do zapamiętania regułkę, skoro uczniowie mogą ją sami odkryć, mają przy tym dużo radości.

            Lekcje „nudy na pudy” zapominałam już w trakcie lekcji i na pytanie mamy co dziś było na lekcji w szkole odpowiadałam „Sprawdzę w zeszycie to CI powiem”. I pamiętam jak cierpiało moje poczucie wartości, kiedy mama mówiła, Jarek (mój brat, typowy słuchowiec) to jest zdolny, bo on pamięta wszystko z lekcji i nie musi do zeszytów zaglądać… Ciekawe, że „odkrzesłowione” lekcje pamiętam do dziś. Tylko wtedy nikt mi tego nie pokazał i całą podstawówkę i liceum myślałam, że jestem mniej zdolna od mojego brata. Dopiero dużo później zrozumiałam, że to nie ma nic wspólnego z moją zdolnością tylko ze sposobem prowadzenia lekcji…

            Zgodnie z zasadą „nie rób drugiemu co Tobie nie miłe” nie „ukrzesławiam” moich uczniów. Na szczęście uczę i pracuję w 80% dla biznesu, a tam takie podejście, nauka przez działanie, doświadczenie, emocje, pracę w zespole jest wysoko cenione, bo nie każdy trener potrafi i chce uczyć w taki sposób, a z drugiej strony taki „odkrzesłowiony” sposób nauki powoduje, ze uczestnicy szkolenia stosują zdobytą na szkoleniu wiedzę w praktyce. A to jest główny cel kupowanego dla pracowników szkolenia, nie tylko wiedza, ale umiejętność jej zastosowania.

            Na szczęście w biznesie testem umiejętności ucznia po szkoleniu jest życie i wynik pracy ucznia czyli np. dla sprzedawców podniesienie wyniku sprzedaży itp.
            Więc kiedy moi uczniowie „dobrze” zdają testy życia, a firma, która płaci za szkolenie, dzięki temu szkoleniu zaczyna więcej zarabiać, dostaję „zielone światło” i mogę prowadzić to szkolenie takimi metodami, które uważam za skuteczne. I naprawdę menadżerowie dużych firm świetnie się bawią w odpowiednio dobrane gry min. biegając w nocy jako Indianie po lesie i uczą równocześnie na swoim doświadczeniu, sami za to płacąc. Mimo, że nie jeden sceptyczny nauczyciel skrytykowałby te metody czy zabawy jako infantylne.

            Bez względu na to czy uczę jedną osobę (klient na coachingu, albo mój 4 letni syn, z którym bawimy się w odkrywanie świata) czy 10 czy 20 os. czy 50. Czy jest to warsztat, na którym uczestnicy często sami dopominają się odkszesłowionych, nietransmisyjnych metod uczenia), czy jest wystąpienie na konferencji (gdzie uczestnicy siedzą – czy chcę tego czy nie) to i tak przygotowując się, zastanawiam się jak to co chcę powiedzieć mogę przekazać za pomocą ćwiczenia, ruchu, pytań takich, które Ci siedzący ludzie jednak będą mogli wykonać.

            Odkrzesłowienie działa, wiec stosuję!

            PROSTE! 🙂

            Gdyby nie działało szukałabym innych rozwiązań.

            Przy czym dla mnie odkrzesłowienie nie oznacza zawsze wyjścia na dwór, łąkę, muzeum itd. to też, wszytsko w zależności od potrzeby. Dla mnie odkrzełowienie oznacza podniesienie uczniów z krzeseł i uczenie przez działanie, doświadczenie, ruch, ciało, emocje. Czyli tzw. „C U D” żeby było widać efekty Czas Unieść Du…ę” Dla mnie odkrzesłowienie jest tłumaczenie uczniom w szkole czym jest tęcza, robiąc razem z uczniami tęczę z rozproszonej wody i światła 🙂

            I nie muszę opierać się na literaturze naukowej i dyskutować w której jest więcej robaków lub mniej, która mówi prawdziwszą prawdę, a która tę mniej prawdziwszą prawdę. Literaturą lubię się inspirować, ale jej wiarygodność sprawdzam poprzez własne doświadczenie 🙂

            I kiedy coś działa w różnej wielkości grupach, w grupach o różnych zawodach, grupach w różnym wieku i to na przestrzeni 10 lat to rozwijam tę metodę i idę w tym kierunku. Kiedy natrafiam na coś co nie działa ( i to w przypadku wielu grup) zastanawiam się czemu, zmieniam strategie i testuję tę nową. Zostawiam to co działa itd itd.

            Nie boję się robaków w literaturze, bo i tak to, co przeczytam weryfikuję moim własnym doświadczeniem zanim podaję to dalej. Bo przecież artykuł, który powstaje nawet do wysoko cenionego naukowego czasopisma, jest tylko czyjąś subiektywną interpretacją wyniku eksperymentu, ocenianą subiektywnie przez 2 czy 3 recenzentów. Oczywiście ta opinia powinna się wpisać we wcześniejsze teorie, bo jakoś te nasze hipotezy trzeba uargumentować, ale jednak jest to tylko subiektywna interpretacja. Bo te wcześniejsze teorie to też opublikowane interpretacje faktów – wyników.

            Sama przed szkoleniem mówię zazwyczaj uczestnikom, nie wierzcie w ani jedno moje słowo, wszystko sprawdźcie w praktyce i stosujcie tylko, z tego co powiedziałam, co dla Was działa, bo dla każdego może działać co innego.

            Dla mnie ODKRZESŁOWIENIE DZIAŁA na co dzień w pracy nauczyciela (niezależnie od argumentów na „tak”, wynikających z badań nad mózgiem)

            więc polecam do wypróbowania wszystkim jeszcze zastanawiającym się:)

          • Czym różni się „mentalne odkrzesłowienie” od odkrzesłowienia bezprzymiotnikowego?
            Czyżby tym, że siedząc na fotelu i trzymając na stoliku kartkę papieru, a ołówek w ręku, dyskutuje się na tematy dotyczące świata, zalegającego poza pokojem w którym siedzimy, któryż to Świat oglądamy i analizujemy w naszej wyobraźni?

            Tak!!! Jestem gorącym zwolennikiem, wręcz piewcą, „mentalnego odkrzesłowienia” jako głównego narzędzia dydaktyki!
            W takiej definicji „odkrzesłowienia” muszę przyznać, że postulat Marzeny jest niewystarczający. Nie 25%, ale 100% zajęć powinno być „mentalnie odkrzesłowione”.

            Polecam — poza rysunkami i plasteliną — jeszcze karton, nożyczki, taśmę klejącą, tudzież (zrobię reklamę) klocki Geomag (to moje niedawne odkrycie). Ja wprawdzie tego nie nazywam odkrzesłowieniem, ale też polecę z tej serii zrobienie odlewów różnych brył z pianki budowlanej i przecinanie ich nożykiem montażowym albo szlifierką tak, żeby widać było przekroje.

            „Za to pokazywałam im matematykę i chemię widzianą moimi oczami, czyli ciekawą, fascynującą, tłumaczącą świat”
            — I dokładnie o to chodzi. Tylko co to ma wspólnego z „odkrzesłowieniem” bezprzymiotnikowym? Pokazywała im to Pani (ja robię tgo samo) nie wstając z fotela. Chodzi o to, żeby umieć rozmawiać w ciekawy sposób. Fałszywa jest alternatywa: „nuda w klasie — atrakcje poza klasą”. Jeśli nauczyciel/tutor/wykładowca potrafi mówić ciekawie, to w klasie też nie ma nudy. A jeśli jest durnym belfrem, to i w lesie atrakcyjne będą wiewiórki, szyszki i żołędzie, a nie temat zajęć, wałkowany debilnie przez tego belfra.

            Opisuje Pani styl rozmowy z dzieciakiem bardzo bliski temu, jak ja te rozmowy prowadzę. Tylko jeszcze raz:
            — te rozmowy prowadzimy siedząc na fotelach (krzesłach);
            — prowadzimy je z jednym dzieckiem, a nie z całą grupą na raz, wymyślającą odpowiedzi w „burzy mózgów”.
            Skąd więc wezwanie do „pracy w grupach” i „wstania z krzesła”?

            ” WIęc niby na krzesłach, a jednak trochę inaczej…:) ”
            I właśnie o to chodzi. Tyle, że „niby” na krzesłach, a „naprawdę” siedząc na krzesłach. Nie bzdurzmy więc o szkodliwości zajęć, w czasie których uczeń siedzi na krześle i nie wykonuje żadnej aktywności fizycznej, poza obgryzaniem ołówka.

            Chodzi o te (słusznie przez Panią wybite) PRZEKONANIA, a nie o krzesłową vs. plenerową scenerię zajęć.

            „A we wszystkich tych uczeniach jedną z części wspólnych może być NAUKA PRZEZ PRAKTYKĘ”
            w matematyce? Proszę jeszcze raz o scenariusz zajęć praktycznych do tematu Uczeń zapisuje w postaci jednej potęgi: iloczyny i ilorazy potęg o takich samych podstawach, iloczyny i ilorazy potęg o takich samych wykładnikach oraz potęgę potęgi (przy wykładnikach naturalnych).
            Jaka na to może być praktyka, poza rozwiązywaniem zadań na papierze/tablicy?

            „Po co opowiadac o eksperymencie, jak można go pokazać, albo wspólnie przeprowadzić?”
            Z dwóch banalnych przyczyn — że pokazać/przeprowadzić można wyłącznie nikłą część istotnych eksperymentów:
            1. większość eksperymentów (nawet tych sprzed 100 lat) nie da się przeprowadzić w warunkach domowych ani szkolnych z przyczyn czysto technicznych, organizacyjnych i finansowych — wymagają sprzętu, jakim nie dysponujemy, albo wymagają zespołu kilkuset czy kilku tysięcy osób, obsługujących akcelerator w CERN.
            2. Opowiedzenie o eksperymencie może trwać 15 min, godzinę, albo kilka kolejnych zajęć. A jego przeprowadzenie zajmuje miesiące albo lata. Najbardziej banalne zaobserwowanie cyklu faz Księżyca trwa miesiąc, a zmian pór roku trwa rok, prześledzenie cyklu rozwojowego komara też trwa rok.

            „…myślałam, że jestem mniej zdolna od mojego brata. Dopiero dużo później zrozumiałam, że to nie ma nic wspólnego z moją zdolnością tylko ze sposobem prowadzenia lekcji…”
            Jest Pani pewna, że to sposób prowadzenia lekcji był dołujący? A może raczej należy to wiązać z głupim pytaniem Pani mamy, którym (i reakcją na Pani odpowiedź) dołowała Panią względem brata?

          • Agnieszka Ważny

            Tak Marzena dałam się wpuścić w maliny 🙂 bo lubię maliny i Pana Xawerego właśnie za ciekawe pomysły na uczenie się zmysłami.

            To co napisałam, mimo, że godziny pokazują inaczej, napisałam jeszcze przed pojawieniem się wpisu Pana Xawerego i Pana Roberta (Panie Robercie widziałam Pana piękną i rozświetlającą odpowiedź na wypowiedzi w temacie książki „Wszystkie dzieci zdolne są”, dziękuję jutro się do niej z wielką przyjemnością ustosunkuję, odpisuję w miarę możliwości czasowych :))

            A co do niespójności, to zawsze lepiej, żeby stosować „dobre” metody i równocześnie je krytykować, niż mówić, że warto stosować, a tego nie robić 🙂

            Czytając wypowiedzi Panów mam wrażenie, że obydwoje Panowie są za odkrzesłowieniem rozumianym jako uczenie przez doświadczenie, ponieważ to praktykują zdają sobie równocześnie sprawę z tego, że są takie momenty na lekcji, kiedy trzeba omówić wynik, wyciągnąć wnioski odnieść się do teorii podręcznikowych (jeśli ktoś czuję taką potrzebę) i z tej perspektywy odnoszą się do „odkszesłowienia”

            i faktycznie wydają się słuszne obawy, jak takie odkszesłowienie (gdyby było odgórnie nakazane) będzie realizowane przez nauczycieli, którzy nie mają pomysłu jak to zrobić.

            Zgadzam się z tym, że znudzony nauczyciel, może popsuć nawet tak ciekawą lekcję, jak wyprawa do naszego toruńskiego Muzeum Techniki, gdzie można naukę dotknąć.

            To pokazuje, jak ważną sprawą jest szkolenie nauczycieli, bo faktycznie będą niechętni zmianą, jeśli będzie kazało się im, stosować umiejętności, metody, których nie znają. Jest duże prawdopodobieństwo, że będzie to odebrane jako dodatkowy obowiązek i obciążenie.

            Dlatego ważne jest, aby w zmianach myśleć nie tylko wspierająco o uczniu, ale również o nauczycielu.

            Tak to prawda, że nie koniecznie 100% czasu na lekcji w ciągu roku musi być odkrzesłowione. U mniejszych dzieci dobrze sprawdza się wzorzec naprzemienne dynamicznie, spokojnie. Ale tez nikt nie mówi, że tak ma być. Myślę, że apele Marzeny służą ku przebudzeniu osób, które stosują transmisyny model nauczania, kurczowo trzymając się ławek, bo tak jest łatwiej utrzymać dyscyplinę. A ze szkoleń dla nauczycieli wiem, od nich samych, że dzieci często boją się w tych ławkach oddychać.

            Tak, jest cicho, spokojnie, poprawnie, a jak taki model uczenia ma się poziomu wiedzy i umiejętności uczniów? I co ważniejsze umiejętności wykorzystania tej wiedzy w przyszłości?

            Mam w domu osobistego 4 latka :), który kiedy się cieszy, bo robi coś co go interesuje, bo coś odkrywa, dziwi się np. różnego rodzaju domowe zabawy śniegiem typu śnieżne wulkany, albo topienie gór lodowych to tańczy, biega, śpiewa sobie pod nosem, nie da się odkrywać stojąc na baczność i słuchając.
            Kiedy konstruuję magnesową piramidę składającą się z malutkich piramidek, które wcześniej zbudował to koncentruje się robi to w ciszy.
            A kiedy się nudzi to jęczy, kula się, marudzi i „przeszkadza”, broi, psoci – czyli w szkole dostałby etykietkę niegrzecznego.

            Zdecydowanie w tym wieku potrzebuje więcej głośnych zabaw ruchowych, gdzie może się uczyć przez odkrywanie niż tych cichych na koncentrację.

            Oczywiście ta proporcja zmienia się z wiekiem.
            A jak to wygląda w szkołach? Teoretycznie za rok, jako 5 latek, mój syn powinien iść do zerówki w szkole…z aktualnego przedszkola dostałam informację, że ma wiedzę, a w szczególności myślenie matematyczne i poziom interesujących go zadań, wyższy niż przewidziany programowo dla 6 – latów, jest w przedszkolu, gdzie wykorzystuje się elementy metody montessori i daje dzieciom dużo przestrzeni do rozwijania swoich talentów, szanuje się wybory dzieci…i kiedy sobie pomyślę o wsadzeniu, go w ławkę i zastosowanie zasady wszyscy równo, oddychać bezgłośnie – on będzie się tam nudzi, co będzie się objawiało brojeniem, psoceniem…najzwyczajniej w świecie jako rodzić boję się takiej sytuacji i tego, że moje dziecko, nie będzie chciało do takiej szkoły chodzić.

            Gdyby tarfiło na takiego „sceptycznego do okrzesłowienia” nauczyciela jak Pan, Panie Xawery – byłaby spokojniejsza.

            Tacy nauczyciele są, prowadzący ciekawe lekcje, ale dużo więcej jest tych, który albo z barku kompetencji, albo z niechęci, albo z wiary w to, że bezwzględnie posłuszne dziecko, które się podporządkowuje nauczycielowi uczy się najlepiej. Pewnie, że gdyby był przycisk „dobra zmiana w edukacji” wielopoziomowa i u nauczycieli i u rodziców, i w ministerstwie i w programie nauczania i w kwestii finansowania, i było by możliwe jednym przyciśnięciem zmienić wszystko to świetnie, ale tak nie jest. Dlatego jestem zwolennikiem zmiany mentalności u nas samych, u nauczycieli, na miarę poruszania się w ramach programu i szkolenie, dzielenie się wiedzą z innymi nauczycielami, pukanie do ministerstwa, do kuratorium, zgłaszanie propozycji rozwiązań, czyli tak jak Pan Xawery napisał w którymś poście, robienia swojego, budowania nowego podejścia do edukacji. Robienia tego co możemy już teraz, nie czając na oficjalną zmianę systemu, bo zmiana jest procesem.

            Pisałam w którymś poście, że zmiany odgórne tez tej zmiany nie dokonają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, bo nie wyedukowani nauczyciele będą postępować po staremu. A uczyć innych „dobrych praktyk” można już teraz, bez jeszcze odgórnych zmian. Odkrzesławiać lekcje też, choć w 1% dla tych, którzy tego nie robią…a w 10 dla tych co robią w 3% 🙂

            @All pisząc odkszesłowienie w pierwszysm kroku, miałam na myśli, że jest to coś co można zrobić już teraz jeszcze bez innych zmian systemu jeśi nie da się ich wdrożyć w ciągu dnia czy tygodnia. Bo to czy odkszsławiamy uczniów zależy od samych nauczycieli i ich podejścia. Pewnie, że nie jest łatwe pogodzenie testowego sprawdzania wiedzy uczniów z uczeniem ich naprawdę, a nie uczeniem zdania testów.
            Gdyby Pani/Pana dziecko było uczniem, co Pani/Pan by wybrała myśląc o przyszłości swoje dziecka…to, żeby uczyli Pani dziecko zdawać testy, żeby miało dobre oceny, czy żeby uczyło konkretnej wiedzy i umiejętności, które pozwolą mu się rozwijać i odnaleść się w dorosłym życiu.
            Ja mam dziecko i dla mnie to pytanie retoryczne.
            Dlatego ja nie zastanawiam się czy….zmieniać..
            Tylko jak zmieniać…

          • Agnieszka Ważny

            Panie Xawery odpowiem tym razem krótko, bo potrzebuję już wyjść z domu…

            szkoda, że w swojej odpowiedzi, odniósł się do pierwszej części wypowiedzi, gdzie opisywałam moje pierwsze doświadczenia z przed 25 lat i eksperymenty z uczniem, nie wiedząc jeszcze o możliwości odkszesłowienia i efektach jakie dzięki temu można uzyskać (mogę Pana uspokoić, dziś używam więcej rzeczy, niż plastelina i kredki, karton, taśma i nożyczki :), bo tez mam inną wiedzą i inne doświadczenie.

            A całą resztę, która mówi o tym, co więcej oprócz tego dobrego co robi „mentalne odkrzesłowienie”, pominął. 🙂

          • Marzena Żylińska Post author

            @ Agnieszka

            piszesz, że Xawer „pominął” to, co najważniejsze. No trudno, ale jakie ma pomysły na odkrzesławianie uczniów!!!

          • Pani Agnieszko, z Pani wpisu o toruńskim Muzeum Techniki widać, że mieszka Pani w Toruniu lub okolicy… Czy mogłaby Pani napisać jakąś recenzję lub reportaż z toruńskiego „Młyna Wiedzy”?
            Nie miałem okazji jeszcze go odwiedzić, a według jednych recenzji warto, a według innych — lepiej omijać…

            PS. Proszę nie przenosić doświadczeń z pokazywaniem nauki 4-latkowi na starsze dzieci!
            Ostatnio miałwem więcej do czynienia z kilkorgiem dzieci w wieku 5-10. I widzę gwałtowną zmianę ich podejścia, według mojej obserwacji skorelowaną z opanowaniem czytania. Zabawy rodem z Sesame Street nagle stają się obciachem dobrym dla młodszej siostry, a czytający ośmiolatek wymaga już raczej poważnego traktowania i dyskusji w fotelu, z książką i notatnikiem w ręku, niż biegania i macania.

          • Marzena Żylińska Post author

            Xawer,

            Twoim zdaniem poważne traktowanie ośmiolatka polega na tym, że „fotelu, z książką i notatnikiem w ręku”. Bieganie i dotykanie i budowanie modeli, to Twoim zdaniem przejaw niepoważnego traktowania.

            Żeby oszczędzić czas (próbowałam Ci to wyjaśnić już przynajmniej kilkadziesiąt razy, wszystko bezskutecznie), przytoczę fragment artykułu, który napisałam dla CNK.

            „Gdy w 1953 roku Francis Crick i James Watson pracowali nad rozwiązaniem zagadki DNA, w swoim laboratorium stworzyli konstrukcję z drutów i metalowych blaszek. Na biurku Watsona przez półtora roku powstawały kolejne wersje rusztowania zbudowanego z blaszek odpowiadających czterem nukleotydom tworzącym kwas nukleinowy. Choć obaj badacze wiedzieli, że do budowy swojego modelu powinni użyć tyle samo adeniny co tyminy, jak również cytozyny i guaniny, na właściwy kształt helisy wpadli dopiero po obejrzeniu zdjęcia rentgenowskiego wykonanego przez Rosalindę Franklin. . Droga do zrozumienia struktury DNA wiodła przez operowanie konkretami, tworzenie modeli, kolejne próby łączenia znanych już elementów i niekończące się dyskusje. Zanim badaczom udało się znaleźć poprawną formułę, długo błądzili i popełnili wiele błędów. Choć odkrywcy struktury DNA to bez wątpienia genialni naukowcy, tworząc model helisy musieli wspierać się konkretami.”

            Ckrick i Watson potrzebowali konkretów i aby osiągnąć sukces, musieli nimi operować. Twoim Xawer zdaniem zachowywali się niepoważnie! Chodzili dookoła swojego modelu i wciąż coś zmieniali. Uczniom mają wystarczyć słowa i kilka ilustracji. Tak działają dziś szkoły. Jednak na najlepszych uczelniach przykłada się ogromna wagę do praktyki i zajęć warsztatowych. Na słabszych traktuje się studentów „poważniej”, dostają książki i to musi im wystarczyć.

            Napisałam kiedyś, że dzieci w klasach I-III. powinny przynajmniej 25% czasu poznawać świat bezpośrednio i w sposób aktywny. Im więcej, tym lepiej, ale przejście z „bycia nauczanym” na „uczenie się” musi dokonywać się stopniowo.
            Ty w odpowiedzi piszesz: „W każdym razie sama część hands-on doświadczeń, to drobniutki margines zajęć, o rząd wielkości mniejszy, niż Twoje postulowane 25%. Być może, uzbiera się tego na 3% czasu, może aż na 5%, ale zdecydowanie nie więcej.”

            Opisane przez Ciebie zajęcia, na których badaliście meandry rzeki, musiały zająć 3-4 godziny. Twierdzisz, że to 3-5% czasu całej nauki u Ciebie. To ile Ty masz tygodniowo godzin z Twoimi uczniami?
            Xawer, Ty, których jesteś tak dobry w szacowaniu, nagle piszesz takie rzeczy???
            Spróbuję zgadnąć, jakie teraz znajdziesz wyjaśnienie. Niech pomyślę 😉 Chodziliście wzdłuż rzeki i analizowaliście zakola przez 5 minut.
            Myślę, że nie ma sensu ciągnąć tej dyskusji. Napisałam na ten temat całą książkę i uważam, że obecny model szkoły, w którym mają uczniom wystarczyć słowa, jest dla wielu osób nieodpowiedni. Nie można ograniczać poznawania świata do książek, szczególnie dzieci powinny poznawać świat poprzez własne obserwacje i eksperymenty, a nie z drugiej ręki.

            Nie rozumiem, czemu dezawuujesz swoje własne poczynania, twierdząc, że te eksperymenty zajmują jedynie 3% czasu. Ja wciąż upominam się o las mieszany. Dzieci nie są małymi profesorami, a kanał werbalny nie jest jedynym kanałem poznawania świata. Nie mam nic przeciwko książkom i zeszytom, ale o to w dzisiejszej szkolnej rzeczywistości nie trzeba się upominać. Upominam się o to, żeby dzieci mogły w szkole samodzielnie myśleć, działać, eksperymentować i uczyć się, podczas gdy dziś są wciąż NAUCZANE.
            I najśmieszniejsze jest to, że Ty to na swoich lekcjach z Twoimi uczniami robisz (jedno i drugie, więc mają las mieszany), a potem to umniejszasz i negujesz. To już moja ostatnia odpowiedź na ten emat, bo Ciebie nikt i nic nie przekonana, nawet Twoje własne poczynania.
            Jednak wbrew temu co piszesz, Twoje propozycje odkrzesławiania uczniów są znakomite. Niektórzy twierdzą, że nie da się tego zrobić w szkole, bo potrzeba na to więcej czasu. To prawda, eksperymenty są czasochłonne. A Ty twierdzisz, że to 3%. Och Xawer, jesteś najbardziej nielogicznym człowiekiem, jakiego znam 😉
            I na tym kończę temat! Pewnie niedługo będzie można przeczytać na strona Centrum Nauki Kopernik cały tekst o tym, jak ważne jest manipulowanie konkretami. Najwięksi z największych tego potrzebowali, a Ty odmawiasz tego ośmiolatkom.
            Takie niekończące się dyskusje zabierają mnóstwo czasu. Czy nie wolałbyś pisać artykułów, albo wydać książkę z przykładami eksperymentów, które wymyśliłeś, zamiast umniejszać w komentarzach, to co robisz z Twoimi uczniami. Ja decyduję się na kolejną książkę. I Ciebie też do tego zachęcam 😉

            @ Robert

            Odpowiem Ci innym razem, ale przecież ja to wszystko opisałam w mojej „Neurodydaktyce”. Napisałam książkę o tym, że nasz system edukacyjny oparty został na złym fundamencie, dlatego szkołę trzeba dziś wymyślić od nowa. Jeśli chcesz, to przeczytaj „Neurodydaktykę”, nie ma sensu wstawiać do bloga fragmentów książki.

            Ale w styczniu napisałam tez takie tekst na blogu!
            http://osswiata.pl/zylinska/2014/01/18/szkole-trzeba-dzis-wymyslic-na-nowo/

            I jeszcze coś. Ja zaczęłam wszystko od praktyki. Najpierw wymyślałam inne lekcje i tworzyłam materiały nowej generacji do nauki języków obcych, a dopiero potem zaczęłam myśleć nad teorią. Ja jestem praktykiem i pragmatykiem, najpierw praktyka i szkolny poligon doświadczalny. Dlatego, ja wiem, co można, bo jeśli ja mogłam i moi studenci, to można … 🙂 A najdziwniejsze jest to, że wprowadzenie tych zmian nie jest trudne, wprost przeciwnie, bardzo odciąża nauczyciela, ale tylko na lekcjach …..
            Ale wymaga to odejścia od tradycyjnej metodyki.

          • Pani Agnieszko – jeśli na jakiś wątek Pani wypowiedzi nie odpowiadam, to znaczy, że albo się z nim zgadzam, albo nawet jeśli mam inne zdanie, to nie uważam za ważne, by ogłaszać to swoje inne. Skomentowałem te wątki Pani wypowiedzi, wobec których uznałem za istotne polemizować.
            Z tym „co robi mentalne odkrzesłowienie” (co rozumiem jako po prostu ciekawe prowadzenie zajęć, bo robi się to siedząc w fotelu) zgadzam się do tego stopnia (pisałem już, że jestem tu głównym piewcą „mentalnego odkrzesłowienia”), że nie mam tu nic do komentowania. Ale jeśli Pani się domaga, to powtórzę: tak, zgadzam się z tą częścią Pani uwag.

            Marzenko, kochana moja: nie chodzi o moje zdanie, co jest poważnym traktowaniem dziecka, tylko o jego odbiór jak jest traktowany. W przeciwieństwie do wielu tu dyskutujących osób, często zarzucających mi brak emaptii, potrafię słuchać ośmiolatka i zrozumieć jego jasno wyrażoną opinię, w jaki sposób to ON chce być traktowany, co JEMU odpowiada, a co nie. Potrafię też zostawić na boku swoje przekonania na ten temat i dostosować się do JEGO oczekiwań.
            Za to dostosowanie się do ich potrzeb, większość dzieci lubi moje zajęcia, a ich rodzice cenią ten sposób traktowania ich dzieci na tyle, że z własnej woli mi za nie płacą.

            Nie wiem dlaczego przypisujesz mi twierdzenie, że zrobienie druciano-kulkowego modelu DNA było niepoważne. Nigdy niczego takiego nie twierdziłem! Modelowanie i wizualizacja cząsteczek to jak najbardziej poważny aspekt chemii. Oczywiście, z moimi tutees takie modele prostych cząsteczek z plasteliny i wykałaczek często robimy. Sam Ci niedawno chwaliłem klocki Geomag, jako doskonałą zabawkę dla pięciolatków, a jednocześnie narzędzie do modelowania, jakie można wykorzystywać na poziomie licealnym, czy akademickim. Jeśli jest w nim jakiś obciach i brak powagi, to wyłącznie w kolorystyce i estetyce tych klocków w jej wersji dla najmłodszych.

            „na najlepszych uczelniach przykłada się ogromna wagę do praktyki i zajęć warsztatowych”
            Na najlepszej polskiej uczelni — Uniwersytecie Warszawskim — na Wydziale Fizyki, w trakcie jednolitego kursu dla wszystkich studentów, laboratoria to niecałe 8% czasu zajęć obowiązkowych:
            I rok 1. semestr – nic wobec 34h tygodniowo obowiązkowych zajęć na sucho
            I rok 2. semestr – 3h tygodniowo (na 32 wszystkich zajęć)
            II rok 3. sem. – 3/33
            II rok 4. sem. – 4/31
            Nietrudno chyba Ci się domyśleć, że na Wydziale Matematyki zajęć laboratoryjnych nie ma wcale.

            „Opisane przez Ciebie zajęcia, na których badaliście meandry rzeki, musiały zająć 3-4 godziny. Twierdzisz, że to 3-5% czasu całej nauki u Ciebie.”

            Te akurat trwały nawet znacznie dłużej — jeśli włączyć przygotowanie, długi spacer i obiad z grilla, to zajęły ponad 8 godzin. Były to jednak, po pierwsze, zajęcia rekreacyjne dla grupy sąsiedzkiej, atrakcja dla dorosłych, nie tylko dla tego mojego konkretnego ucznia, a po drugie, dla niego były to (chyba) jedyne zajęcia w stylu „hands-on” przez pół roku, czyli na około 20 spotkań w fotelu.

            Z większościa uczniów w wieku 10+ zajęcia typu doświadczalnego, to dwa czy trzy takie poważniejsze doświadczenia rocznie przy cotygodniowych spotkaniach, gdzie część hands-on czasem zajmuje całe spotkanie, ale czasem tylko połowę. Nie liczę do tego drobiazgów, typu sklejenie z kartonu jakiejś bryły geometrycznej albo ilustracji w stylu wahadła zawieszonego nad stołem, co zajmuje kilkanaście minut w czasie spotkania.
            To właśnie daje 5% — jedne zajęcia doświadczalne na 20 spotkań w półroczu. Miałem uczniów (licealnych) z którymi w ogóle przez rok nie zrobiliśmy ani jednego doświadczenia, a wyłącznie zajmowaliśmy się dyskusjami i rachunkami na kartce. Więc średnia wychodzi pewnie poniżej 3% czasu.

          • Marzena Żylińska Post author

            Tak, na polskich uczelniach i w polskich szkołach dominuje kanał werbalny. Zajęć laboratoryjnych i warsztatowych jest bardzo mało. Uniwersytet Warszawski nie jest tu wyjątkiem.

          • W czasie swojej akademickiej kariery (to co prawda 20 lat wstecz) miałem okazję odwiedzić kilka pierwszoligowych uniwersytetów z Europy, USA i Izraela. Oczywiście, nie prowadziłem notatek na temat intensywności zajęć laboratoryjnych, ale na pierwsze porównanie „na oko” UW nie odbiegał tu od normy tej pierwszej ligi.
            Choć czasem trudno to ustalić dokładnie — w wielu uniwersytetach (e.g. Oxford) godzinowy podział zajęć nie jest sztywny. Ale i tam na studiach fizycznych, pracownie/laboratoria to jeden przedmiot spośród około 10, jakie się powinno zaliczyć.

          • Marzena Żylińska Post author

            Xawerku,

            cieszę się, że się zgadzamy 🙂

            Napisałeś: „Modelowanie i wizualizacja cząsteczek to jak najbardziej poważny aspekt chemii. Oczywiście, z moimi tutees takie modele prostych cząsteczek z plasteliny i wykałaczek często robimy. Sam Ci niedawno chwaliłem klocki Geomag, jako doskonałą zabawkę dla pięciolatków, a jednocześnie narzędzie do modelowania, jakie można wykorzystywać na poziomie licealnym, czy akademickim.”

            Właśnie modelowanie, wizualizacja (własnoręcznie zrobiona, a nie niewyraźne zdjęcie w podręczniku), czy manipulowanie klockami Geomag, to przykłady postulowanego przeze mnie odkrzesłowienia.
            Im więcej operacji na konkretach, tym więcej struktur mózgowych zostaje pobudzonych. Człowiek uczy się również rękami. W CNK powinna już być otwarta Majsternia.

          • Robert Raczyński

            Marzena, Agnieszka, Xawer, czy nie zauważyliście, że wszyscy bawimy się tu semantyką? Wszyscy mówimy o tym samym, a różnimy się rozłożeniem akcentów? Wydaje mi się, że gdybyśmy mieli poprowadzić zajęcia na ten sam temat, to te lekcje byłyby różne, ale skutek podobny…

          • Nie o tym samym – spór nie jest czysto semantyczny.
            Tak naprawdę dyskutujemy o prymacie formy nad treścią, bądź vice versa.

            Z pozycjami:
            – w zadaną a priori formę da się (i należy) wtłoczyć każdą tresć;
            – forma powinna być dobrana do treści tak, by najlepiej do tej konkretnej treści pasowała.

            Bądź też z pozycjami:
            – o skuteczności dydaktycznej decyduje atrakcyjność formy zajęć niezależnie od treści;
            – o skuteczności dydaktycznej decyduje atrakcyjność treści, a forma jest rzeczą drugorzędną i wtórną wobec tej treści.

          • Marzena Żylińska Post author

            Ja bym tu dodała jeszcze jedną możliwość:

            – warto dyskutować o tym, jak dostosować zarówno treści (człowiek potrafi przetworzyć tylko te informacje, którym potrafi nadać znaczenie), jak również metody pracy (każdy mózg pracuje nieco inaczej, to oznacza, że nie ma jednej dobrej dla wszystkich metody czy formy pracy) do indywidualnych potrzeb uczniów.

            Ja uważam, że treści są równie ważne jak metody pracy.
            Nudne treści + atrakcyjna metoda = nieudana lekcja
            Ciekawe treści + nieodpowiednia, źle dobrana metoda = nieudana lekcja

          • Ależ oczywiście, ze formy muszą być dpasowane do indywidualnych potrzeb/upodobań uczniów! Tu masz pełną moją zgodę.
            Tylko jak widzisz to możliwe w szkole z klasami/grupami? Mi wydaje się to niemozliwe. Bo w edukacji indywidualnej nie ma z tym najmniejszego problemu…
            Z tym tylko zastrzeżeniem, że dominującym czynnikiem dla wyboru formy jest przekazywana treść — chodzi o decorum — a upodobania uczniów mają trochę mniejsze znaczenie. Co zresztą może istotnie ułatwić wybór formy dla zajęć nieindywidualnych: dla danej treści naturalna dla niej forma, właśnie według arystotelesowskiej zasadzie decorum, ma szanse pasować zdecydowanej większości.

            „Nudne treści + atrakcyjna metoda = nieudana lekcja”
            – no to sama sobie odpowiedziałaś, jakie jest źródło mojego protestu wobec „odkrzesławiania realizacji haseł z Podstawy Programowej” — te treści sa po prostu beznadziejnie nudne. Więc choćbyś je odkrzesłowiła, to lekcje będą nieudane. Póki będziesz się zastanawiać nad tym, jak zrealizować „hasła z Podstawy Programowej”, póty nie dostaniesz ciekawej lekcji, choćby uczniowie wisieli głowami do dołu na gałęziach w lesie.

          • Marzena Żylińska Post author

            Xawer,

            ja na moich szkoleniach dla nauczycieli języków obcych mówię, że jeśli ktoś chciałby zebrać najbardziej nudne, banalne i „wyłączające mózgi” tematy, to byłoby to coś na kształt obecnej podstawy programowej. Ale ponieważ uczestnicy seminariów nie są zainteresowani narzekaniem na to, jak jest źle, ale co z tym zrobić, więc wymyślamy …

            Co zrobić, żeby wilk był syty i owca cała. Mam to przetestowane w praktyce, bo od kilku lat pracowałam nad tym z moimi studentami, którzy te pomysły sprawdzali w ramach praktyk pedagogicznych.
            Oczywiście byłoby lepiej, gdyby podstawa była inna, a nauczyciele mogli kierować swoją kreatywność w inną stronę.

            Napisałeś: „Tylko jak widzisz to możliwe w szkole z klasami/grupami? Mi wydaje się to niemożliwe.”

            To jest jak najbardziej możliwe, również wtedy, gdy klasy / grupy są duże. Tylko trzeba odejść od modelu edukacji transmisyjnej. Koniecznie muszę zabrać się za kolejną książkę i to wszystko opisać. Ja to wszystko przetestowałam w praktyce na lekcjach języków obcych, ale uczestnicy moich seminariów testuję te pomysły również na innych przedmiotach.

          • Uczenie języków bardzo różni się od uczenia przedmiotów typu matematyka, historia, czy fizyka. W uczeniu języków chodzi o to, żeby ktoś umiał porozumieć się, czytać teksty, etc. Zakres uczonej treści jest w miarę oczywisty (z dokładnością do drobnych szczegółów). Tutaj Podstawa Programowa nie ma specjalnie czego zepsuć — może przeszkadzać, ale jednak nie usunie elementarnego sensu, cel jest intuicyjnie oczywisty dla każdego i nie sposób mu odebrać tego zdroworozsądkowego sensu. W miarę oczywiste (również dla osób, które same w danym języku nie mówią) są też kryteria sukcesu: albo ktoś umie dogadać się z Niemcem albo nie.

            Tymczasem w przedmiotach „naukowych” (Paweł Kasprzak dogłębnie to przeanalizował dla matematyki i z tą jego analizą się w pełni zgadzam, a to samo dotyczy fizyki), Podstawa została celowo i świadomie wykastrowana z wszelkich elementów, mogących stanowić wyzwanie intelektualne nawet dla siedmiolatka. Problem zapamiętania, że $7times 8 = 56$ nie jest ciekawy nawet dla autystyka.
            Cel uczenia matematyki nie jest też tak oczywisty, jak cel uczenia języka i weryfikacja nie jest oczywista. W powszechnym rozumieniu kryterium „umienia” matematyki, to zdanie testu maturalnego/PISA/gimnazjalnego.

            O ile więc nauczyciel języka obcego może sobie jakoś poradzić z Podstawą, o tyle nie sposób uczyć sensownie ani matematyki, ani historii, ani fizyki poprzez „realizowanie haseł z Podstawy Programowej”. Tych haseł nie da się realizować w żaden ciekawy i sensowny sposób. Są po prostu nudne, banalne i głupie — i żadne odkrzesławianie tej ich głupoty i banalności nie zmieni.

            „Co zrobić, żeby wilk był syty i owca cała.”
            Nie da się. Trzeba sobie odpuścić takie mrzonki.
            Póki obowiązuje Podstawa Programowa z matematyki (fizyki, etc.) póty nie ma co śnić o sensownych lekcjach ją realizujących.
            Jedyne sensowne lekcje matematyki, z jakimi się spotkałem w szkole państwowej, polegały na świadomym sabotowaniu wymogów Podstawy przez nauczycieli, którzy mieli na tyle silną swoją pozycję (najwyższy stopień) i osobistą odwagę, że zdobyli się na działanie wbrew systemowi, albo działy się w szkole jawnie odrzucającej Podstawę (Staszicu).

  2. Może cel edukacji na poziomie każdej ze szkół inny – to skutkowałoby treściami i metodami stosowanymi w nauczaniu/uczeniu się.
    O pomysłach na naukę chemii (?) w postaci tańczących atomów czytałam dawno temu – w książce „Rewolucja w nauczaniu”. Autorzy byli zachwyceni takimi rozwiązaniami – innych teraz nie zacytuję, bo książką dawno poszła do ludzi i nie wróciła. Dla mnie to było „uprzedszkolnienie” edukacji na poziomie gimnazjum, nie wiem, czy nie nazbyt infantylne.

    Podobno szkoły mają mnóstwo autonomii – aby wdrażać innowacyjne rozwiązania (jeden z tekstów publikacji z ostatniego Kongresu Obywatelskiego o tym informuje). Nadal jednak obowiązują właśnie podstawy programowe w formie wymagań, sprawdziany, czy zapisane tam umiejętności uczniowie posiedli, monitorowanie realizacji podstaw przez nauczycieli, liczenie godzin edukacji, ewidencjonowanie ich… Do tego są zobowiązani dyrektorzy. Dlatego rozliczają i pilnują nauczycieli.

    Uważam, że od tego powinny być rozpoczęte zmiany.

  3. Zdecydowanie nazbyt infantylne. Widziałem wideo i to chyba nawet było rekomendowane przez ORE jako polecana nowoczesna „metoda dramy w edukacji chemii”, czy coś takiego – jeden uczeń ma przypięte na brzuchu i plecach kartki z symbolem „Na”, drugi „Cl”, i trzymają się za ręce tworząc sól kuchenną. Wyjątkowy idiotyzm.

    Na taki infantylizm z politowaniem i niesmakiem patrzy mój znajomy siedmiolatek.

    Ja to nazywam (określenie wymyślił mój uczeń) nie „uprzedszkolnieniem”, tylko „Ulicą Sezamkową dla licealistów”.

  4. Robert Raczyński

    „Może cel edukacji na poziomie każdej ze szkół inny – to skutkowałoby treściami i metodami stosowanymi w nauczaniu/uczeniu się.” – Takie proste, że aż oczywiste, ale u nas to chyba za sto lat…
    Gdyby taki numer przeszedł, wreszcie okazałoby się, ilu jest licealistów chętnych do pląsów na wzór atomów w cząsteczkach i ile szkół dorobiłoby się olimpijczyków po warsztatach tańca elektronów. Problem jak zwykle w proporcjach i wyczuciu momentu, a nie w metodzie. Niebezpieczeństwo tworzenia „kanonów rewolucji” polega na uznaniu, że każdy pomysł opozycyjny do „tradycji” automatycznie uznawany jest za dobry i wprowadzany uniwersalnie. Zajęcia rewelacyjnie sprawdzające się w przedszkolu i nauczaniu początkowym raczej nie odniosą sukcesu u starszych uczniów. No, chyba że jest to lekcja pokazowa… Wtedy szczęśliwi są wszyscy, a zwłaszcza nadzór pedagogiczny.
    Powtarzam to do znudzenia, ale może warto – żaden cyrk, ani dowolnie skonstruowane jasełka nie zmienią zasadniczo działania szkoły dopóki są incydentalnym kuriozum. Zachłystywanie się faktem, że gdzieś, komuś udały się fajne zajęcia i żądanie by stały się one normą niezależnie od przyniesionych efektów jedynie umacnia system pruski, bo dowodzi, że jednak „Polak potrafi”. Jedyną drogą jest doprowadzenie do wolnej konkurencji szkół w konstruowaniu programów – jeśli uczniowie którejś z nich odniosą sukces edukacyjny zwisając głową w dół z sufitu, to świetnie, jeśli zaś okaże się, że olśnienia w fizyce najłatwiej jest doznać na sposób newtonowski, leżąc pod drzewem, to jeszcze lepiej, bo wygodniej.
    Istotą problemu przy, nazwijmy to „odkrzesłowieniu” uczniów, nie jest nawet opór biurokratyczny (jak ktoś naprawdę chce, da sobie radę), ale realne przeszkody pedagogiczne i organizacyjne. Sposobów na miłe spędzenie czasu w grupie jest wiele – dopiero weryfikacja nabytej wiedzy mogłaby przynieść odpowiedź na pytanie, czy dla wszystkich „gimnastyka” była bardziej efektywna od siedzenia w ławce. Zakładam, że dobrze zaplanowane zajęcia poza klasą mogą być efektywne, ale niosą ze sobą sporo problemów, o których w w/w mailach się nie mówi. Wymienię tylko kilka: organizacja czasu (jakiekolwiek wyjście dezorganizuje plan zajęć), bezpieczeństwo i odpowiedzialność (łatwo jest poczytać poezję w parku z dziesięcioma wrażliwymi licealistami, co zrobić z trzydziestką rozbrykanych gimnazjalistów, zatrudnić więcej nauczycieli?)
    Takie pytania można mnożyć, wnioski nasuwają się same: znieść „powszechny obowiązek”, dyktat jedynie słusznej podstawy programowej i system klasowy. Dopóki te warunki nie będą spełnione, „odkrzesłowienie” pozostanie pedagogicznym efekciarstwem.

  5. Marzena postawiła pytanie: Czy łatwo zmienić obecny system edukacyjny?
    Próbowałem znaleźć odpowiedź na to pytanie w trzyczęściowym wypracowaniu pod hasłem „Co robić ?”. Co robić żeby zmienić szkołę ? Jakie konkretne cele i działania dla dokonania przemian proponują przeciwnicy obecnego systemu edukacji ? Stawiam hipotezę: zwolennicy przemian nie mają żadnych propozycji. Potrafimy jedynie opowiadać jak jest źle i jak powinno być. Nie mamy żadnego pomysłu jak „to zrobić”. Nie mamy ani jednej propozycji konkretnego celu i planu działań dla jego osiągnięcia. I tak to trwa już 25 lat.

    Marzena pisze: „Trudno dziś znaleźć kogoś, kto byłby przeciwny zmianom w systemie edukacji. Ale ci, którzy próbują coś zmieniać napotykają na ogromny opór. Nie widać go, bo tkwi w naszych głowach, stare wzorce wydają się jedynymi możliwymi i wiele osób nie umie wyobrazić sobie, że szkoła mogłaby wyglądać i funkcjonować inaczej.”
    Nie zgadzam się z tymi tezami.
    Przeciwnikami realnych zmian są prawie wszyscy nauczyciele, dyrektorzy i rodzice. Przeciwnikami zmian są ludzie zarządzający oświatą i politycy – oni mają pomysły, energię i narzędzia do utrzymywania i rozwijania obecnego sposobu uczenia. My, przeciwnicy nie mamy pomysłów, energii i narzędzi do dokonywania istotnych zmian.
    Ci, którzy próbują coś zmienić napotykają na ogromny opór, bo robią to źle. Co więcej, nie wyciągają z owych nieudanych prób wniosków już od 25 lat i wciąż ponawiają swoje starania, nie zauważając(?), że wykonują syzyfową pracą.
    Wiele osób umie wyobrazić sobie, że szkoła mogłaby wyglądać i funkcjonować inaczej, ale nie potrafią wykorzystać swoich wyobrażeń do konkretnych i skutecznych działań.

    Minione 25 lat pokazuje, że olbrzymie ilości publikacji, kongresów, blogów, konferencji i szkoleń nie zmieniły polskiej szkoły. Oświatowy okręt dryfuje w niewłaściwym kierunku. Niewłaściwym, zdaniem … – no właśnie, czyim zdaniem ? Może warto byłoby zastanowić się kim są zwolennicy rewolucji kopernikańskiej w edukacji, dlaczego są nieskuteczni, jaka jest ich przeszłość i przyszłość ?

    Ponownie zacytuję zaprzyjaźnionego nauczyciela: bardzo fajne są te wasze analizy, dyskusje i propozycje. A kiedy zaczniecie coś robić (czytaj:skutecznie) ?

    Wśród handlowców krąży taka anegdota:
    – (z życzliwą ciekawością) I jak ci dzisiaj poszło ?
    – (z radosnym entuzjazmem) Świetnie ! Nawiązałem mnóstwo wspaniałych kontaktów ! A tobie ?
    – (ze smutkiem i lekką irytacją) Tak, ja też nic dzisiaj nie sprzedałem.

    • Robert Raczyński

      @Wiesław, wyciągasz pozornie słuszne wnioski. Pozornie, ponieważ, według mnie, źle postawiłeś pytania zasadnicze. Dążysz do sytuacji, w której z działań pospolitego ruszenia „postępowców” wyłoniłby się nowy paradygmat.
      Problem w tym, że Graal edukacji nie istnieje. Myślenie, że system obecny należy zastąpić nowym, tylko lepszym, jest błędne. Podobnie, ulepszanie systemu istniejącego jest kontr-produktywne – wywołuje złudzenie poprawy sytuacji.
      Jedynym wyjściem jest pogodzenie się z faktami, a te wskazują, że wyjścia idealnego nie ma i należy „po prostu” pozwolić różnym podmiotom edukacyjnym realizować konkurencyjne wizje. Zezwolić tworzyć i realizować różne programy i podejścia metodyczne. Tylko takie założenia gwarantują ewolucję i wybór takiej edukacji, jakiej oczekuje uczący się i jego nauczyciel. Trzeba zaakceptować to, że niektórzy wcale nie chcą się kształcić lub oczekują edukacji pozornej – mają do tego prawo. Z drugiej strony trzeba zadbać by istniały „mechanizmy naprawcze”, których poszukiwałeś. Nie przychodzą mi do głowy żadne bardziej skuteczne niż przydatność zawodowa. Niestety one nie działają u nas sprawnie – przyznaję, że nie wiem jak sprawić by były rzeczywiste. Z całą pewnością należy też zapewnić pełną dostępność edukacji na każdym poziomie, jeśli tylko okaże się, że wykształcenie podstawowe nie jest dla kogoś wystarczające. Pod jednym warunkiem – ten ktoś musi tego chcieć i spełniać realne wymagania.

      • Marzena Żylińska Post author

        @ Robert
        Właśnie taką drogę zmian systemu edukacyjnego wskazałam w mojej „Neurodydaktyce”. Napisałam, że moim celem nie jest zastąpienie jednego jedynie słusznego systemu innym jedynie słusznym, ale stworzenie możliwości tworzenia szkół na miarę potrzeb różnych grup. Ja głęboko wierzę, do do Rzymu prowadzi wiele dróg.

        Celem powinno być rozluźnienie biurokratycznego gorsetu, który dziś dusi i nauczycieli i uczniów. Chciałabym, żeby szkoły mogły z sobą konkurować ofertą, programami i sposobem pracy. Ale żeby taka różnorodność była możliwa, trzeba zmienić również system testowania.

  6. Kiedy zaczniecie? A co on zrobił? Lub zrobi?

    Wiesławie, nawet minister edukacji nie dała rady zmienić systemu.
    Dopiero w stworzonej przez siebie niepublicznej szkole zrezygnowała z „tradycyjnych szkolnych obrządków”, wprowadziła przyjazną uczniom organizację pracy i swobodne zatrudnienie nauczycieli – pozyskując zaangażowanych wolontariuszy, tworzących i rozwijających nowatorską koncepcję. W „Rzeczpospolitej” były na ten temat publikacje.

    • Marzena Żylińska Post author

      @ Wiesław, Grażka

      Jedna minister nie dała rady zmienić systemu edukacji, ale może druga da radę??? Wczoraj byłam w MENie na spotkaniu zespołu doradców i w mojej opinii idzie nowe!!! Wczoraj dyskutowaliśmy o tym, od czego zacząć zmiany i tworzyliśmy zespoły. Myślę, że Joanna Kluzik-Rostkowska i szefowa jej gabinetu Marta Czapińska mają naprawdę motywację, żeby zmieniać obecny model szkoły, a co uda się zrobić, zobaczymy.
      Na pewno znajdą się tacy, którzy od razu będą wiedzieć, że nic nie da się zrobić i zmobilizują całą swoją inteligencję, żeby uzasadnić, dlaczego ta inicjatywa się nie powiedzie. Bardzo się staram nie dopuszczać do siebie tych negatywnych myśli, bo one są zaraźliwe i trują, zabierają chęć i energię do robienia czegoś. A jeśli chce się coś zrobić, to trzeba koncentrować się na robieniu 🙂 a nie wymyślaniu przeszkód.
      Patrząc realistycznie sama zadaję sobie pytanie, ile z tego, co chcemy zmienić, uda się wprowadzić w życie! Zobaczymy!!!
      Teraz trzeba będzie szukać sprzymierzeńców, którzy będą chcieli i umieli wdrażać te zmiany do praktyki. Potrzeba możliwie dużo osób z pozytywną energią, którzy będą włączą się do procesu zmian i którzy będą używać swojej inteligencji do rozwiązywania problemów, a nie do ich wynajdywania.
      Wiesław, naprawdę się dzieje, i to dużo!!! Myślę, że grupa nauczycieli i dyrektorów, którzy już teraz wdrażają NOWE jest bardzo duża i wciąż rośnie!

      Napiszę niedługo na blogu o tym spotkaniu w MENie i o naszych planach. Teraz tylko krótko, podstawy programowe też mają się zmienić 🙂

      • Kasia z NzT

        Hurra Marzeno! Brawo, wierzyliśmy,że dasz radę. Jestem święcie przekonana, że musimy zmienić ten koszmarny szkolny marazm. Ja już zaczęłam pytać, moich nauczycieli, czy znają kogoś kto urósł od mierzenia 😉

        • Marzena Żylińska Post author

          @ Kasia

          Nawet nie wiesz, jakie to ważne, że są osoby, które tak myślą. Bez pozytywnego myślenia nic nie może się udać!

          @ Xawery

          Nie wiesz, kto jest w gronie doradców pani minister, nie wiesz, co ta grupa będzie chciała zmienić (planu pracy jeszcze nie ma), ale już wiesz, że wszystko to będzie złe, że cytując Młynarskiego można tu jedynie coś „spieprzyć”. Czy to jest uczciwe? Czy taką opinię można traktować poważnie? A na dodatek uznajesz obecny system edukacyjny za beznadziejnie zły i jednocześnie go bronisz. Nie wiem, jak to skomentować.

          @ Monikasz

          Postuluję stworzenie w szkołach ogrodów, sal warsztatowych, teatralnych i temu podobnych i postuluję, by PRZYNAJMNIEJ jedna czwarta zajęć odbywała się w formie odkrzesłowionej. To może być i 50 i 60%, nie wiem ile, zależy od typu szkoły, poziomu nauczania, nauczyciela, uczniów, możliwości itp. Ważne jest przesłanie: Nauka może odbywać się w różnej formie, starajcie się aktywizować uczniów i tam, gdzie to ma sens wyciągać ich z klas i ze szkół.
          Jak można wyrazić ten postulat inaczej?
          Przecież ja nie mówię, tyle procent na to, tyle na tamto, a tyle na siamto.

          Pytasz, czy to moim zdaniem poluzowanie gorsetu, w którym dziś tkwią szkoły.
          A czy Ty uważasz, że postulat, by przynajmniej jedna czwarta zajęć odbywała się w innej formie (warsztaty, wyjścia w plener lub do galerii, przygotowanie i wystawianie własnych sztuk teatralnych), gra na instrumentach, zajęcia w ogrodzie i lesie, eksperymenty, lepienie z gliny naczyń czy tworzenie własnych filmów (np. edukacyjnych) to przykręcanie śruby i jak piszesz „przytwierdzenie kolejnego piórka.. z tyłu”?
          Dlaczego tak złośliwie??? Nie potrafię zrozumieć, skąd bierze się aż tak wielki opór przed wprowadzaniem do szkół zmian, ale coraz wyraźniej widzę, jak wiele osób czuje się nimi zagrożonych. O tym własnie napisałam mój tekst.

          Każdy, kto chce wprowadzać zmiany w edukacji musi liczyć się z tym, że nawet osoby skrajnie negatywnie oceniające obecny system, będą go bronić. Tego się właśnie nauczyłam. To chyba cenna wiedza.

          Chcę pokazać nauczycielom kierunek zmian –> słowa i książki to nie wszystko. Natura wyposażyła nas w różne zmysły, którymi sterują różne struktury mózgowe. Dziś rozwijamy w szkołach jedynie wybrane części mózgu, ja bym chciała, żeby rozwijać cały.

          • monikasz

            Może my, krytycy, jesteśmy po prostu starzy duchem :). Cynizm, znaczy. Z drugiej strony, może to jest właśnie realna ocena sytuacji: system edukacji to olbrzymi, potworny moloch. Wiele już znakomitych pomysłów utonęło w nim, albo, co gorsza, zamieniło się we własne karykatury. Bo w takim wielkim systemie na końcu liczy się to, co na papierze. Nie odbieraj mojej krytyki personalnie, pod większością Twoich postulatów chętnie się podpiszę, wiele rzeczy uświadomiłam sobie właśnie dzięki Tobie. Ale mój cynizm podpowiada mi, że one są warte wprowadzania przez poszczególnych ludzi, na własną odpowiedzialność, można je innym pokazywać, można przekonywać, ale nie wolno zmuszać. Jedyne, co można sensownego zrobić odgórnie, to odebrać sobie samemu chociaż część władzy, a w realnym świecie niesłychanie rzadko się to zdarza. Czy obecne władze MEN chcą ograniczyć swoje wpływy? Wycofać albo odciąć kilka swoich macek? Czy na przykład mamy zaufanie do nauczycieli, czy nie? Jeśli tak, to pozwólmy im robić, co uważają za słuszne, ewentualnie pokazując im inne możliwości. Jeśli nie, to każmy im robić projekty, wypełniać plany i pisać sprawozdania, w jaki sposób indywidualizują proces edukacyjny.
            Ja do nauczycieli zaufania nie mam, a i tak wolałabym, żeby im dano spokój. Wolałabym, żeby władzę nad dziećmi odzyskali rodzice, bo jak wiadomo, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. I chociaż niewiele mi już zagraża, bo dzieci w większości już edukację szkolną mają za sobą, a wnuków jeszcze nie mam, to jednak boję się zmian na gorsze. Ot, starość 🙂
            A co do odkrzesłowienia. Jak wiadomo, mam piątoklasistę na stanie. Ilość godzin, którą oni spędzają nie na tradycyjnych lekcjach w ławkach, ale na wyjazdach, spacerach, próbach, imprezach, w ogródku, na przygotowaniach do uroczystości i tym podobnych, swobodnie przekracza proponowane przez Ciebie 25%. Ale jak ich obserwuję, to korelacja z ich wiedzą i umiejętnościami jest raczej ujemna. To znaczy, owszem, szkoła jest dla nich sympatycznym, miłym miejscem, ale z nauką czegokolwiek ma to bardzo mało wspólnego. Może dlatego, że to jest właśnie tylko i wyłącznie spędzanie czasu, może można by to było lepiej wykorzystać, pewnie tak. W każdym razie to, że połowa z nich jest praktycznymi analfabetami (druga połowa czego trzeba nauczyła się w domu), nie jest wynikiem ich nadmiernego ukrzesłowienia i generalnie szkolnej traumy.
            Bardzo dziękuję za wszystko, czego się od Ciebie dowiedziałam i życzę powodzenia w dalszych działaniach, bo a nuż…. :))

          • Robert Raczyński

            @Monika, nie wiem, czy to cynizm… Raczej realizm. Ale zgadzam się z Marzeną, że isnieje potrzeba myślenia pozytywnego, a w tym nasze pokolenie nie jest zbyt dobre. Muszę z bólem przyznać, że dla mnie szklanka jest z reguły w połowie pusta. Pewnie wpływają na to doświadczenia – jestem niemal pewien (podobnie jak Xawer), że naprawianie czegoś z gruntu kiepskiego jest jeśli nie niewykonalne, to diabelnie nieefektywne i obliczone na dziesięciolecia przy założeniu, że ktoś przez ten czas utrzyma kierunek. Jestem zagorzałym darwinistą, ale na ewolucję w przypadku edukacji bym nie liczył – ona działa tylko i wyłącznie w warunkach presji selekcyjnej, a MEN po prostu „nie ma z kim przegrać”. Dopóki na rynku nie pojawią się niekoncesjonowani konkurenci, niewiele z tego będzie. Twój przykład „odkrzesłowienia” doskonale to ilustruje – dobre pomysły wykorzystane na opak, bo ważna jest nazwa, metoda, sprawozdanie, a nie skutki. Sam obserwuję to samo w gimnazjum – drugie półrocze praktycznie nie istnieje. Jeśli odjąć wszystkie ferie, długie weekendy, imprezy, wycieczki, zielone szkoły, to pozostaje jakiś miesiąc „tradycyjnie” rozumianej pracy, który musi wystarczyć na zrealizowanie celów stawianych przez curricula. Raptem okazuje się, że wszystkie te działania, projekty, Comeniusy i inne(wdrażane nieraz z pełnym zaangażowaniem) w żaden sposób nie przekładają się np. na znacząco lepsze porozumiewanie się w języku obcym, czy też dogłębniejsze pojmowanie zjawisk fizycznych. Co jest nie tak? Co szwankuje? Co sprawia, że pod koniec roku czujemy satysfakcję z wykonania planu socjalizacji i… niesmak po Tygodniu Cudów? Czy trzeba pogodzić się z tym, że w edukacji wcale nie chodzi o… wiedzę i jej zastosowanie?

  7. Al

    Czyli nawet w obecnym systemie można to robić inaczej (nie mówię idealnie, ale jako początek inaczej to już jest coś), wystarczy wyjść ze szkoły publicznej? Skoro w prywatnych można, tu kolejna szkoła demokratyczna powstaje: http://bydgoszcz.gazeta.pl/bydgoszcz/1,48722,16046571,Rodzice_sami_organizuja_szkole__We_wrzesniu_pierwsza.html#LokBydTxt to dlaczego nie w publicznych? „Obywatelska podstawówka ma mieć uprawnienia szkoły publicznej, będzie pod nadzorem kuratorium. Uczniowie zrealizują podstawę programową, ale w inny sposób niż w typowych szkołach.”
    A tu nauczyciele płacza, że podstawa programowa wymaga od nich, żeby wlec dziecko po sznurku, że polecenia według programu, że uczen musi to czy tamto po kolei. Skoro można zrealizować te durną podstawę programowa inaczej nawet w tym systemie, pod nadzorem kuratorium, to dlaczego w większości szkół się nie da? Chodzi tylko o pieniądze czy coś jeszcze? Przeciez te szkoły działają w tym samym systemie, mało tego, mają takie same uprawnienia. Jak to jest, że jedni mogą w tym systemie, inni nie mogą? Czy to jest kwestia tych 300-500 zł na miesiąc na dziecko i już? Czy jak rodzic zapłaci, to nauczyciel może uczyć inaczej, a jak nie zapłaci, to nie może?

    • Robert Raczyński

      @Al, można. Ale zauważ, że użycie tego wyrażenia implikuje wyjątkowość takiej sytuacji. Chodzi o to, żeby nie tylko było można (na przekór, bijąc się z rzeczywistością), ale żeby było trzeba i było to nieuniknione. Kiedy idziesz zrobić przegląd w samochodzie, to jedynie w wyjątkowych sytuacjach lub na własną prośbę jest to przegląd fikcyjny. W szkole to skuteczność jest wyjątkiem.
      W kwestii „500 zł”, nie rozumiem, co cię tak brzydzi? Czy mamy udawać, że bycie nauczycielem to nowy rodzaj życia zakonnego? Rozdawanie kasy nigdy nie stanowiło całości rozwiązania, ale może wreszcie należałoby doprowadzić do sytuacji, w której jakość pracy przekładałaby się na pieniądze? Kiedy mówię o jakości pracy nie mam na myśli zbierania papierów i wysiadywania godzin…

      • Al

        W „500 zł” nic mnie nie brzydzi. usiłuję tylko dojść do sedna problemów. Bo jesli nauczyciel mówi, że przy tej podstawie programowej nie da się sensownie uczyć, a jednoczesnie w szkole prywatnej przy tej samej podstawie programowej da się uczyć inaczej i lepiej, to znaczy, że problem nie jest w podstawie (lub głownie nie w podstawie), a w kasie. I tyle. Jak się chce coś zmienic, trzeba wiedziec przede wszystkim, co i w jakiej kolejności jest przeszkoda. Inna zatem będzie strategia zmian w przypadku, gdy to podstawa jest do kitu i bez jej zmian niczego się nie da zmienić, a inna, gdy przy pomocy dodatkowych funduszy da się wycisnąć z istniejacej podstawy znacznie więcej niż dotąd.

        • Marzena Żylińska Post author

          @ Al

          A jakie jest Twoje zdanie? Czy główny problem tkwi w podstawach programowych?

          • Mirosława Iwasiewicz

            Jeśli można, odpowiem na Pani pytanie. Moim zdaniem pp (mogę się wypowiedzieć tylko o szkole podstawowej)jest bardzo dobra. Spróbuję w punktach:
            1. Nastawiona na rozwój umiejętności (matematyka,polski, historia, j.obcy, muzyka)
            2. Koreluje treści/wymagania różnych przedmiotów (szczególnie polski – historia – plastyka, wf – przyroda))
            3. Odwołuje się do doświadczeń i środowiska ucznia(polski,angielski, przyroda, wf, technika), zachęca do doświadczeń, obserwacji środowiska (przyroda, historia)
            4. Zaleca uczestnictwo w kulturze lokalnej (plastyka)
            5. Podnosi rangę współczesnych mediów i tzw innych tekstów kultury, w tym sztuki, wobec literatury w edukacji polonistycznej
            6. Przygotowuje do życia w rozwiniętej technologii (technika, informatyka)
            7. Kładzie nacisk na zdrowie i zdrowy tryb życia (przyroda, wf), a nie osiągnięcia sportowe (wf)
            8. Kładzie nacisk na myślenie, wnioskowanie (szczególnie historia)
            Wymienione zalety pp wymagałyby szczegółowego omówienia, podania przykladów, ale to chyba nie w tym miejscu.
            Moje zastrzeżenia do pp dotyczą przyrody i muzyki (ogromna ilość materiału),które stanowią jakby odrębny świat w całości podstawy; przekraczają poziom pozostałych przedmiotów.
            Sadzę, ze wynika to stąd, że gremium przygotowujące pp nie

  8. Dlaczego nie w publicznych?

    Oj, powtarzasz pytanie, postawione ponad 40 lat temu przez Kisiela: dlaczego mleko w PRL śmierdzi, a w Anglii pije się je bez obrzydzenia?

    Z powodu immanentnej nieefektywności i niezdolności instytucji państwowych do realizacji swoich deklarowanych celów. Dlatego, że w prywatnej szkole cele rzeczywiste sa zgodne z deklarowanymi, a w państwowej celem rzeczywistym jest przypodobanie się przełożonym, a wypełnianie celu deklarowanego się jedynie pozoruje (albo nawet i nie).

    W prywatnej szkole trzeba zabiegać o to, żeby rodzice chcieli za nią zapłacić i byli zadowoleni, a w państwowej trzeba zabiegać o to, żeby przełożeni byli zadowoleni, a dziećmi i rodzicami można w ogóle się nie przejmować, bo tych się i tak ma z poboru „realizacji obowiązku szkolnego”.

  9. Adam

    Jeśli na lekcji jest za wesoło, za głośno, za miło – to oznacza, że dzieci się nie uczą. Jestem początkującym nauczycielem języka niemieckiego i obawiam się podobnie jak inni, że przez to, co robię na lekcji, mogę stracić pracę. Piosenki na lekcji, kręcenie filmów, lekcje na świeżym powietrzu to jest to, co lubię ja i moi uczniowie. Bardzo chciałbym, żeby udało nam się odejść od tradycyjnej metodyki, jednak aby tak się stało, potrzebna jest akceptacja dyrektorów i rodziców. Uczniowie już się przekonali.

    • Robert Raczyński

      Tak dla zdrowej równowagi – czy jak „na lekcji jest za wesoło, za głośno, za miło”, to jest pewne, że dzieci się uczą? Czy dyrektor lub ktokolwiek inny może mieć uzasadniane poczucie, że nauczyciel nie panuje nad sytuacją?
      Adam, jeśli boisz się, że stracisz robotę przez takie działania, to może nie warto tam pracować? Mówię serio, choć wiem jak ciężko o sensowną pracę.

  10. studentki

    Dużo nauczycieli boi się uczyć innowacyjnie, ponieważ obawiają się niezrozumienia ze strony innych nauczycieli, dyrektora. Nie da się od razu innych przekonać. Jednak trzeba próbować, trzeba podjąć działania w tym kierunku, zacząć uczyć innowacyjnie. Gdy ci, co byli najpierw przeciwko nam zauważą, że nasze nauczanie przynosi duże efekty, jest duża szansa, że przekonają się do naszego sposobu nauczania i nie będą bać się już innowacji. Często trzeba coś po prostu zauważyć na przykładzie, aby się do czegoś przekonać.

    • Robert Raczyński

      Przekonywać trzeba przede wszystkim rodziców. Jeśli nauczyciel nie ma ich poparcia, jest bezbronny w starciu z machiną. Sam tego doświadczyłem.

    • A ja Paniom podpowiem, jak niegdyś Pan Bóg powiedział Janowi Styce w kwestii malarstwa:
      nauczycielu, Ty ucz dobrze, a nie innowacyjnie!

      Z przykrością stwierdzam, że korelacja pomiędzy innowacyjnością uczenia a jego efektami jest ujemna. Nie twierdzę, że wszystkie „innowacyjne” metody są zawsze szkodliwe, ale w większości przypadków na to wychodzi.

      Jeśli popatrzycie Panie na laureatów olimpiad, maturzystów, którzy przyjmowani sa na Oxford, MIT, czy ETH, a nawet na pierwszoligowe polskie uczelnie, to są to niemal wyłącznie absolwenci szkół typu kreda-tablica, a nie metod innowacyjnych.

      • Marzena Żylińska Post author

        Fakt, iż ktoś uczy z pomocą kredy i tablicy nic nie mówi o tym, czy uczy w sposób innowacyjny, czy raczej stosuje tradycyjną edukację transmisyjną. Przyznam szczerze, że nie wiem, jak uczeni są ci, którzy dostają się na najlepsze uczelnie. Nie wiem nawet, czy to osoby o największym potencjale, czy może te, które najlepiej potrafiły dostosować się do obowiązującego systemu edukacyjnego.

        Polecam film „Alfabet”!

      • Nie, z pewnością nie są to konformiści, wpasowujący się w system!
        Znów wyjdę na apologetę Staszica, ale jest to szkoła, mająca kilkukrotnie więcej olimpijczyków, niż jakakolwiek inna. A jednocześnie jest to szkoła bardzo daleka stylem od typowych szkół systemowych.
        Być może wygrywa to ostrą selekcją osób o najwyższym potencjale na wejściu, ale z pewnością nie przyciąga kujonów, dopasowanych do systemu.
        Ale jest to szkoła z krzesłami, kreda i tablicami, bez żadnych modnych cudów metodycznych. Mają tam więcej doświadczeń na fizyce czy chemii, niż w innych liceach i porządną pracownię informatyczną, z której sensownie korzystają. Ale nikomu nawet by do głowy nie przyszło, żeby uczyć matematyki czy fizyki w pobliskim parku, zamiast w sali lekcyjnej, siedząc na krzesłach.

        A czy sensowne uczenie przy pomocy kredy i tablicy jest „innowacyjne”? Ja bym tego słowa nie użył — brzmi w nim pierwiastek „nowości”. Moje zajęcia z kartką i ołówkiem, o których nieskromnie twierdzę, że są w miarę sensowne, są bardzo bliskie temu, jak 40 lat temu mój własny Dziadek rozmawiał ze mną — nowością dydaktyczną z pewnością nie są.

        • Więc może kwestia Staszica to nie stosowane metody, ale potencjał dzieci, które będąc same z siebie wielointeligentne skutecznie wykorzystują nawet nauczanie tradycyjne… Pytanie jest inne… O ile lepiej uczniowie ci mogliby wypadać na olimpiadach, gdyby nauczani byli w sposób bardziej przyjazny mózgowi?

          • Al

            smiem twierdzić na podstawie doświadczeń i osobistych, i moich dzieci, ze na etapie przygotowania do olimpiad i w ogóle przygotowania do nauki na poziomie bliższym akademickiego nauka polega głownie na lekturze grubych książek i dyskusji z kompetentnymi osobami (plus dużo pracy doświadczalnej w przypadku nauk z gatunku science) a nie jakichś projektów czy innych form rekreacji. Takie fajerwerki sa dobre albo dla dzieci, albo dla gimnazjalistów niezainteresowanych nauką, żeby ich niezainteresowane niczym poza mediami mózgi zachęcić do jakiegokolwiek wysiłku.

          • Robert Raczyński

            @Al, nic dadać, nic ująć.

        • Ależ oni sa uczeni w sposób przyjazny mózgowi! Sami wybrali tę szkołę i nie czują się w niej ogłupiani. Nikt im nie kazał tam iść. Jeśli ta szkoła niczego im nie daje, to po co tam idą (przy swojej ponadprzeciętnej inteligencji)?

          Przyjazne mózgowi jest nie tylko bieganie po lesie i lepienie glinianych kogutków, ale przede wszystkim okazja do ciekawej, głębokiej i trudnej dyskusji z inteligentnymi i kompetentnymi ludźmi. Takie dyskusje i samodzielne tozwiązywanie problemów dają dużo więcej dopaminy, niż lepienie naczyń z gliny.
          Przydatnym i absolutnie wystarczającym rekwizytem do takich generujących dopaminę dyskusji w matematyce jest kartka i ołówek, kreda i tablica, krzesło i stół.

          • Robert Raczyński

            Tyle, że szkoła na ogół nie jest miejscem spotkań i dyskusji inteligentnych i kompetentnych ludzi. To w większości arena (nader często przegranej) walki o socjalizację tych, dla których lepienie kogutków jest jedyną alternatywą dla bezmyślnej wegetacji. Moim marzeniem jest, żeby te miejsca (obydwa ważne i potrzebne) rozdzielić…

          • Na ogół nie jest i nad tym ubolewam.
            Jednak Staszic jest tu dziwnym i nie do końca zrozumiałym wyjątkiem, gdzie trochę tych kompetentnych i inteligentnych ludzi jest – po obu stronach katedry. I daje się dyskutować (przy tablicy), a nikomu nie przychodzi do głowy lepienie kogutków ani uczenie matematyki w lesie.

            Boże, miej w opiece Staszica, by nikt tam nie wprowadzał projektów, pracy w parach, lepienia kogutków, ani żadnych innych innowacji dydaktycznych tak przyjaznych mózgowi, że z każdego zrobią olimpijczyka!

          • Robert Raczyński

            To, o czym tu mówimy, to herezja. Gdybyś poprowadził taką lekcję w obliczu „nadzoru”, dostałbyś szereg wytycznych, jak poprowadzić ją lepiej, z sugestią, że powinieneś się dokształcić – oficjalna metodyka nie bierze w ogóle pod uwagę istnienia ludzi, dla których sama obecność problemu, kartka i ołówek jest wystarczającą stymulacją.

          • Dlatego też od oficjalnych metodyków i nadzoru trzymam się jak najdalej.

            Zastanawiające jest, jak Staszicowi udaje się ten nadzór ignorować. Pewnie siłą tradycji, że już 50 lat temu się go nie czepiano. No i pewnie też przez to, że żaden taki metodyk nie śmie pouczać wykładowców uniwersyteckich – wszyscy są świadomi, że jakby był zbyt uciążliwy, to oni się nie dostosują, ale po prostu trzasną drzwiami i wrócą do uczenia studentów, a nie licealistów.

  11. Kasia, Anita

    Po zapoznaniu się z powyższym artykułem i wypowiedziami nauczycieli,nie pozostaje nam nic innego,jak tylko zgodzić się. STRACH jest wszechobecny wśród nauczycieli zaangażowanych w nauczanie przyjazne mózgowi. Młodzi nauczyciele obawiają się reakcji dyrekcji i kolegów „po fachu”, nie godzą się z „ukrzesłowieniem” uczniów i zakazami i nakazami „od góry”. Przeciwnikami zmian są przede wszystkim sami metodycy, którzy przyzwyczajeni do prowadzenia „tradycyjnych lekcji- krzesło, ławka, tablica, książka i nauczyciel” protestują przeciwko przewrotowi kopernikańskiemu. Należy jednak pamiętać, że zapotrzebowanie na „nową metodykę” wciąż wzrasta.

  12. Robert. Piszesz: „Myślenie, że system obecny należy zastąpić nowym, tylko lepszym, jest błędne. Podobnie, ulepszanie systemu istniejącego jest kontr-produktywne – wywołuje złudzenie poprawy sytuacji.” Mam wrażenie, że mnie zacytowałeś – dziękuję.
    „Jedynym wyjściem jest pogodzenie się z faktami, a te wskazują, że wyjścia idealnego nie ma i należy „po prostu” pozwolić różnym podmiotom edukacyjnym realizować konkurencyjne wizje.” Oczywiście, ale powtarzamy to od 25 lat bezskutecznie. Właśnie o tym piszę: o bezskuteczności naszych postulatów i „działań”.

    Grażka. On robi od 30 lat to samo, co zacytowani przez Marzenę nauczyciele. Stara się uczłowieczyć edukację. Irytują go trzy sprawy: bezskuteczność jego działań + nauczyciele tradycyjni i nieporadni są silniejsi i mają się coraz lepiej + eksperci od edukacji nie gadają, ale nie potrafią zrobić „coś”. Jeszcze jedno: nie jeździ na konferencje i kongresy, na których mówi się jak powinna być dobra edukacja.
    Minister edukacji nic nie zmienił i nie zmieni, dopóki my nie stworzymy lobby reformatorskiego.

    Marzena. Postulat rozluźnienia systemu biurokratycznego znalazłem w papierach, które wyrzucałem na makulaturę (pisałem o tym). Pytanie: jaki pierwszy konkretny krok w tym kierunku możemy zaproponować i realizować(! ) ?

    Marzena. Dzieje się i idzie NOWE od 25 lat. – I co ? – I nic. – DLACZEGO ? Może najpierw powinniśmy poszukać odpowiedzi na to pytanie, żeby nie zmarnować kolejnych 25 lat. Za chwilę tego ministra nie będzie, przyjdzie inny. Co KONKRETNEGO możemy zaproponować ministrowi, a przede wszystkim SOBIE ?
    Sprzymierzeńców jest „od groma”. Co to znaczy KONKRETNIE „szukać sprzymierzeńców” ?

    Al, Robert, Xawery. Dołączam się: DLACZEGO ? Dlaczego nauczyciel lub dyrektor „reformator” ma pod górkę i musi się borykać, a nauczyciel lub dyrektor „słaby” ma się świetnie ?
    To mit, że w prywatnych szkołach jest lepiej. Na początku może tak było, ale teraz robi się już normalnie. Jedyna lepszość do większa wolność słowa. Dobre i to.

    Xawery. Dobrze, to znaczy innowacyjnie. Ale nie koniecznie odwrotnie.

    • Robert Raczyński

      Po pierwsze postulaty, które tu wydają się nam oczywiste („rozluźnienie”) są zbyt radykalne, by mogły zaistnieć w sferze konkretnych działań ministerstwa pod wodzą kogokolwiek. Żaden biurokrata (świadomie, lub nie) nie kiwnie nawet palcem, choćbyś przedłożył mu pięć genialnych planów. Pisałem już o „momencie historycznym” w tym kontekście. Otóż moment historyczny, mimo (a może właśnie z powodu) teoretycznego otwarcia, demokracji, globalizacji i nowych narzędzi jest niesprzyjający. Edukacji (jak zresztą niemal wszystkiego) nie da oddzielić się od polityki, ta zaś wydaje się być pogrążona w najgłębszym kryzysie od lat i wymaga chyba redefinicji. Obecne tendencje światowe kierują edukację raczej w stronę socjalnej poprawy samopoczucia niż rozwoju indywidualnego (i społecznego w konsekwencji). Pierwszoplanowym zadaniem „pedagogicznym” zdaje się teraz łagodzenie napięć, tworzenie złudzeń i kilkuletniej strefy buforowej spowalniającej galopujące bezrobocie. Jest to co prawda zadanie niewykonalne, ale w perspektywie dziesięcioleci to proces trudny do zweryfikowania i oprotestowania. Nikomu dziś nie zależy na dobrym, masowym kształceniu, bo w teoretycznie bezklasowym społeczeństwie nadmiar konkurencji w warstwie decyzyjnej nikomu nie jest potrzebny. Nie jest to żaden spisek, tylko społeczny mechanizm regulacyjny (nie takiego szukamy, co?) możliwy do zrealizowania w istniejacych warunkach.
      Po drugie, pytasz, „Dlaczego nauczyciel lub dyrektor „reformator” ma pod górkę i musi się borykać, a nauczyciel lub dyrektor „słaby” ma się świetnie”. Jeśli nie działa inny (niż wcześniej wymieniony) mechanizm regulacyjny, choćby ekonomiczny, to właśnie w tę stronę skierowana jest entropia. Tak jest łatwiej. W szkołach prywatnych też, bo funkcjonują na chorym rynku, na którym popyt na prawdziwą edukację jest znikomy lub pozorny.
      To tyle w kwestii globalnego „dlaczego?”.

      • Marzena Żylińska Post author

        Robert,

        napisałeś: „Po pierwsze postulaty, które tu wydają się nam oczywiste („rozluźnienie”) są zbyt radykalne, by mogły zaistnieć w sferze konkretnych działań ministerstwa pod wodzą kogokolwiek. Żaden biurokrata (świadomie, lub nie) nie kiwnie nawet palcem, choćbyś przedłożył mu pięć genialnych planów.”

        Zobaczymy 🙂

        Przeczytam Twój komentarz na następnym spotkaniu w MENie!

  13. Robert, zwróciłeś uwagę na mechanizmy regulacyjne. Tak, właśnie tak – to nie pojedynczy ludzie decydują o kierunkach i jakości edukacji, lecz mechanizmy. I właśnie o mechanizmach powinniśmy rozmawiać.
    Ale może nie teraz. Teraz proponuję „zabawę”, nawiązując do relacji Marzeny: co chciałbyś żeby zrobił MEN. Wyobraźmy sobie, że minister pyta każdego z nas: jakie działanie mam podjąć w najbliższych tygodniach ? Działanie konkretne i realne, nie jakieś „wygłupy” typu samorozwiązanie MEN. Podajcie jakiś jeden konkretny cel, pomińcie sygnał płynący z mózgu „to się nie może udać”.

    • Marzena Żylińska Post author

      Ja bym zaczęła od likwidacji części egzaminów. Np. po szkole podstawowej. Za zaoszczędzone pieniądze (a może uda się zdobyć jakieś dodatkowe środki) dążyłabym do stworzenia w każdej szkole sali warsztatowej lub ogrodu. Część zajęć musiałaby być prowadzona nie z podręcznikiem w klasie, ale w formie projektów. W każdej klasie przynajmniej 25% tematów musiałoby być realizowanych w formie warsztatów.
      Drugi krok to likwidacja testów z zero-jedynkowym kluczem, przynajmniej z języka polskiego. Taki klucz jest demoralizujący i niszczy chęć czytania!

      To na początek! Ciekawa jestem innych pomysłów!

      • Jak w Reggio Emila – projekty w małych grupach, atelier z równorzędnym nauczycielem – atelieristą. Wyposażenie, materiały, planowanie aktywności z dziećmi…
        Gdyby udało się tak zmienić choćby edukację młodszych dzieci – ptrzedszkole i szkołę podstawową.

        Ale jestem realistką – niechby tylko zrezygnować z tego szatkowania na poszczególne edukacje w klasach I-III i monitorowania godzin…

        Loris Malaguzzi „100 języków dziecka”

        Dziecko składa się ze stu.
        Ma sto języków
        sto rąk
        sto myśli
        sto sposobów
        w jaki myśli, bawi się i mówi.

        Sto –
        zawsze sto rodzajów
        słuchania, dziwienia się i kochania.
        Sto radosnych sposobów
        na śpiewanie i rozumienie
        na odkrywanie stu światów
        na swobodne wymyślanie stu światów
        na marzenie o stu światach.

        Dziecko ma sto języków
        i sto i sto i sto.
        Dziewięćdziesiąt dziewięć z nich jednakże
        zostają mu ukradzione
        ponieważ szkoła i otoczenie
        oddzielają jego głowę od ciała.

        Każą mu:
        myśleć bez rąk
        tworzyć bez głowy
        słuchać i nic nie mówić
        rozumieć bez radości
        kochać i dziwić się tylko
        w czasie Wielkanocy i Bożego Narodzenia.

        Każą mu:
        odkrywać świat
        dawno już odkryty.
        Dziewięćdziesiąt dziewięć ze stu
        zostają my ukradzione.

        Mówią mu:
        zabawa i praca
        rzeczywistość i fantazja
        nauka i wyobraźnia
        niebo i ziemia
        rozsądek i marzenie
        są rzeczami, które nie pasują do siebie.
        Mówią mu krótko i zwięźle
        że nie ma stu języków.

        Dziecko jednak mówi:
        A gdyby tak było sto.

        [z niem. tłum. Anna Lewandowska-Muller]

        http://www.educarium.pl/index.php/koncepcje-pedagogiczne-menu-artykuly-61/156-100-jkziecka-model-przedszkoli-reggio.html

      • monikasz

        „Tyle i tyle procent zajęć musi odbywać się w ten sposób, tyle a tyle metodą projektu” Nazywasz to „poluzowaniem gorsetu”? Dla mnie to raczej przytwierdzenie kolejnego piórka.. z tyłu.

        • Marzena Żylińska Post author

          Monikasz

          Do kogo skierowane jest to pytanie? Chyba nie do mnie, bo ja nigdy nigdy nie wpadłabym na pomysł określania, ile kto powinien siedzieć, a ile robić co innego. Czuję się bardzo niekomfortowo, gdy przypisuje mi się jakieś tezy, a potem oczekuje, że będę się z nich tłumaczyć. Pisząc o „poluzowaniu biurokratycznego gorsetu” mam na myśli mniej wytycznych. Wszyscy mamy swoje rozumy, uczniowie też, a sensu nie da się urzędowo zadekretować!

          • monikasz

            Przeklejam w takim razie fragment Twojego poprzedniego komentarza: „Część zajęć musiałaby być prowadzona nie z podręcznikiem w klasie, ale w formie projektów. W każdej klasie przynajmniej 25% tematów musiałoby być realizowanych w formie warsztatów.”

    • Pytanie jest źle postawione, Wiesławie.

      Równie dobrze mógłbyś zapytać: co chciałbyś, żeby zrobił Komitet Centralny PZPR, żeby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się lepiej i dostatniej?
      Tylko bez wygłupów w stylu samorozwiązania PZPR!
      Pierwszy Sekretarz nas o to wielokrotnie pytał z gospodarską troską i słuchał odpowiedzi, a niektóre wnioski racjonalizatorskie nawet wdrażał.

      Tak Wiesławie, trzeba wreszcie doprowadzić do tego, żeby nie brakowało sznurka do snopowiązałek! No i rozwiązać problem skupu butelek.

      • Marzena Żylińska Post author

        @ Grażka

        Piękny i mądry wiersz!!!
        Tak, trzeba zacząć od maluchów, przestać dzielić wiedzę na przedmioty, stworzyć przestrzeń dla ich ciekawości poznawczej i dziwienia się i pozwolić na działanie. Potrzebują mądrych opiekunów, bogatego środowiska edukacyjnego i ciekawych zadań. Na materiały oczywiście potrzeba pieniędzy, ale dziś wydajemy je na testowanie.

        @ Xawer

        A gdyby wszyscy odpowiadali tak jak Ty? Takie odpowiedzi, jak Twoja są łatwe i wygodne i nie wymagają odrobiny wysiłku. Dużo łatwiej ustawić się na wygodnej pozycji komentatora, krytyka, recenzenta, w ten sposób niczego się nie ryzykuje. Dużo trudniej podać konkretne propozycje.

      • Gdyby wszyscy odpowiadali tak jak ja, to w najgorszym razie państwowe szkolnictwo by pozostawało bez zmian, co i tak byłoby dobre, bo jak dotąd, to każda kolejna zmiana psuje je jeszcze bardziej.

        A konkretne propozycje są takie, żeby zamiast tracić czas i wysiłek na próby naprawiania nienaprawialnego. samemu prowadzić edukację, jaką się uważa za dobrą poza tym systemem – co nie wydaje mmi się wygodnictwem w porównaniu do obmyślania kolejnych cudownych recept na uzdrowienie szkoły państwowej.

        Zauważ zresztą, że większość recept na naprawianie szkolnictwa polega (słusznie skądinąd) na postalacie odkręcenia jakichś poprzednich zmian, które miały je naprawić. Choćby Twoje wystąpienie przeciwko egzaminom po 6 klasie. 30 lat temu ich nie było. Ktoś je kiedyś wprowadził, uzasadniając, że właśnie w ten sposób szkolnictwo się usprawni. Skutki widzimy. Wolę już nie suflować ministrowi, przy czym jeszcze mógłby pomajstrować.

        • Marzena Żylińska Post author

          Xawer

          Czy to oznacza, ze Twoim zdaniem najlepszym rozwiązaniem jest pozostawienie obecnego systemu edukacyjnego w obecnym kształcie? Odnosisz się do niego tak krytycznie, a jednocześnie uważasz, że to najlepsze z możliwych rozwiązań?

        • Tak uważam. Że ta szkoła jest bardzo zła, ale majstrowanie przy niej spowoduje, że najwyżej się ją popsuje jeszcze bardziej.
          Ani jedna zmiana w oświacie, jaka nastąpiła za mojego życia, nie podniosła jakości tej szkoły. Trudno mi uwierzyć, że z następną zmianą będzie inaczej.

          To badziewie trzeba zostawić, żeby sobie wegetowało póki jest na nie popyt, a zamiast naprawiać nienaprawialne, tworzyć alternatywę i zachęcać jak najwięcej rodziców, by z tej alternatywy korzystali.
          Niech się minister sam martwi, jak zarządzać tym molochem.

          A od państwa chciałbym tylko domagać się, żeby nie przeszkadzało edukacji pozasystemowej, a marzeniem już by było, gdyby ją uczciwie refinansowało np. bonami edukacyjnymi – tak, by stać na nią było przeciętne rodziny.

          • Nie jestem przekonany, co do tego, czy na bieżący system oświaty jest popyt. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie ma popytu… natomiast jest podaż wymuszona prawem. Gdyby szkoła faktycznie rozejrzała się wokoło… zobaczyłaby, że całe mnóstwo obszarów dynamicznie się rozwija, inwestuje… bada potrzeby ‚klienta’… szkoła natomiast jest niestety średniowieczna – w wielu aspektach jej funkcjonowania – a przez to staje się coraz mniej atrakcyjna dla odbiorców, czyli uczniów – którzy coraz częściej, żeby się czegoś nauczyć – o ile ich stać – korzystają właśnie z kursów, wydarzeń naukowych – które właśnie w sposób nowoczesny, innowacyjny, kreatywny, oparty na doświadczeniach oferują wiedzę zaprezentowaną w fantastyczny sposób! Przyszłość szkół w wersji obecnej widzę czarno… Wróciłem miesiąc temu z FInlandii i wierzę, że skoro można tam tworzyć warunki sprzyjające uczeniu się, to i w naszym kraju system ulegnie zmianie, za co trzymam kciuki!

          • Popyt niestety też jest.
            Rodzice są przekupieni darmową przechowalnią na dzieci i zdjęciem z nich odpowiedzialności za edukację. Bardzo wielu rodziców nie jest w stanie z tego zrezygnować.

    • Robert Raczyński

      Wiesławie, zacznijmy od tego, ze MEN (ani żadne inne ministerstwo, ciało decyzyjne, tu lub gdzie indziej) nie działa w próżni. Służy więc większej całości, która rzadko kiedy ma jakąkolwiek spójną lub choćby dającą się obserwować wizję działania. I nie jest to jakiś specjalny zarzut, bo jak się zdaje, współczesna rzeczywistość, z którą państwa muszą się mierzyć, już dawno nie nadaje się do ogarnięcia ze względu na pojemność informacyjną i zdolność reakcji.
      „Wytyczne” dla ministra w kraju, w którym wszystkie działania podporządkowane są „ciepłej wodzie w kranie”, a raczej temu, żeby o ewentualnych brakach tej wody głośno nie mówić, nie mają sensu, bo po co komu nowe kontrowersje.
      Żeby myśleć o jakiejkolwiek zmianie na lepsze w edukacji, trzeba zacząć od zmian w strukturze gospodarki i zatrudnienia, bo te sfery w naszym kraju (i nie tylko) decydują o tym, że wykształcenie jest kwiatkiem do kożucha. One po prostu nie generują wystarczających bodźców – pracownik nie musi być bystry i inowacyjny, on ma być mobilny i tani. Po co komu prawdziwa kadra akademicka, do sprawniejszej produkcji bezrobotnych? Tych produkuje się i tak masowo, niedługo żadna sensowna kadra nie bedzie potrzebna, bo rozdawać papiery może każdy. Jak pisałem wyżej, edukacja służy dziś do kamuflażu i poprawy samopoczucia – nie możesz dać komuś pracy i możliwości rozwoju, daj mu chociaż „wykształcenie”. A ludzie kochają złudzenia…
      Jesteś pewien, że Kluzik-Rostkowska tego nie wie? Jeśli pojawi się potrzeba, będzie też presja na zmiany. Póki co, takiej potrzeby nie widzę, chyba żeby za nią uznać przedszkolne wymagania nowobogackich mamuś…

      • „przedszkolne wymagania nowobogackich mamuś…” – jako przedszkolanka jestem zainteresowana, co konkretnie masz na myśli?

        • Robert Raczyński

          Mam na myśli sztuczne tworzenie koniunktury na usługi edukacyjne, które nijak nie przekładają się na rozwój dziecka, a stanowią magnes przyciągający naiwnych klientów z zasobną kieszenią. Efekty sprowadzają się np. do umiejętności liczenia do dziesięciu po „ekspozycji lingwistycznej metodą X”, wspomnień z grilla i piaskownicy po „wycieczkach do skarbnic kultury” lub otartych kolan po „inspiracji kinetycznej”.
          Zainteresowani na ogół nie mają żadnego dystansu ani do zdolności percepcyjnej swoich dzieci, ani do przedłożonej im „oferty”.

          • Nie mam pojęcia, co kryje się pod owymi magicznymi nazwami 🙂
            Przedszkole niepubliczne które założyłyśmy z koleżankami jest zatem całkiem passe.
            Mamy tylko duży ogród 🙂

          • Robert Raczyński

            Gratuluję 🙂 Jak utrzymujecie się na rynku? 🙂

          • Dobrze się bawimy z dziećmi i gonimy je do roboty 🙂

          • Robert Raczyński

            Pomimo żartobliwego tonu, nie mogę wyjść z autentycznego podziwu! Otwarcie przyznajesz, że do przedszkola dzieci przychodzą przede wszystkim się bawić? W piaskownicy? Na zjeżdżalni i huśtawce? I klockami? Tak bez żadnych podtekstów i rozpisanych celów? I może jeszcze maja potem posprzatać zabawki? Niesamowite, bo w pewnym znanym mi przedszkolu, mamusie denerwują się, kiedy dzieci przez piętnaście minut beproduktywnie oglądają nieedukacyjną bajkę…
            Dobrze wiedzieć, że nie cały świat już zwariował.

  14. A jeśli już pozwalamy sobie na wrzucanie tu wierszy, to ja bym polecił Państwu balladę Młynarskiego sprzed lat:

    Słów kilka w sprawie grupy facetów chcę tu wyglosić
    lecz zacząć muszę nie od konkretów, lecz od przeprosin.
    Skruszon szalenie o przebaczenie pokornie proszę,
    że troszkę pieprzna będzie balladka, którą wygłoszę,
    lecz mam nadzieję, że choć się w słowie tutaj nie pieszczę,
    to wybaczycie mi – Panie, Panowie, raz jeden jeszcze.
    Otóż: faceci wokół się snują co są już tacy,
    że czego dotkną, zaraz popsują. W domu czy w pracy
    gapią się w sufit, wodzą po gzymsie wzrokiem niemiłym.
    Na niskich czołach maluje im się straszny wysiłek,
    bo jedna myśl im chodzi po głowie, którą tak streszczę:
    „Co by tu jeszcze spieprzyć, Panowie? Co by tu jeszcze?”
    Czasem facetów, żeby mieć spokój, ktoś tam przerzuci
    do jakiejś sprawy, co jest na oko nie do popsucia…
    Już się prężą mózgów szeregi, wzrok się pali,
    już widzimy, żeśmy kolegi nie doceniali.
    A oni myślą w ciszy domowej lub w mózgów treście:
    „Co by tu jeszcze tego… Panowie? Co by tu jeszcze?”
    Lecz choć im wszystko jak z płatka idzie – sprawnie i krótko,
    czasem faceci, gdy nikt nie widzi westchną cichutko.
    Bo mając tyle twórczych pomysłów, tyle zdolności,
    boją się, by im czasem nie przyszło tkwić w bezczynności.
    A brak wciąż wróżki, która nam powie w widzeniu wieszczem:
    „Jak długo można pieprzyć, Panowie? No jak długo jeszcze?!”
    Pozwólcie proszę, że do konkretów przejdę na koniec.
    Okażmy serce dla tych facetów, zewrzyjmy dłonie, weźmy się w kupę,
    bo w tym jest sedno, drodzy rodacy by się faceci czuli potrzebni
    w domu i w pracy.
    Niechaj ta myśl im wzrok rozpłomienia, niech zatrą ręce,
    że tyle jeszcze jest do spieprzenia, a będzie więcej.

  15. Al

    Ja jako rodzic nie widzę żadnego problemu ze zmianami w prowadzeniu lekcji. Może być na krześle, pod krzesłem, w klasie, poza klasą. Może być projekt, może być drama i wszystko inne. To, co budzi mój opór, to fakt, że uczniowie w takiej szkole mają „fun”, ale rozliczani sa z całkiem czego innego. I owszem, co im z tego funu w szkole, skoro po szkole muszą wkuwac dwa razy tyle, bo lekcja lekcją, ale sprawdzian nie będzie z umiejętności, jakich się nauczyli podczas fajnej lekcji, ale z materiału z książki. Co z tego, że uczniowie robili projekt, jak kazdy indywidualnie będzie musiał niezależnie od projektu wykuć co innego na pracę klasową. Z lekcji projektowych w gimnazjum moich dzieci (bo tak, miały mase projektów) pamiętam głownie to, że były one zadane na „po lekcjach”, ale nikt ich z innych przedmiotów nie zwolnił z odrobienia prac domowych tylko z powodu tego, że robili projekt z innego przedmiotu. Przedmiotów dzieciak ma w gimnazjum/na początku liceum około 12-15. Praktycznie nie ma dnia w tygodniu, kiedy nie mieliby jakiegoś sprawdzianu. Wszystko jest liczone do średniej, obdarzone odpowiednią wagą, z czego np. projekt wagą 1, a sprawdzian wagą 3. I nie ma zmiłuj, bo średnia jest święta. Nikogo nie obchodzi, że coś zawaliłeś, bo robiłeś projekt/uczyłes się do konkursu itp. Kto będzie siedział nad najfajniejszym nawet projektem, filmem itp, jeśli ma w tygodniu 2 prace klasowe i ze 3 mniejsze sprawdziany, do których musi się nauczyć w domu, bo na lekcji robi się ćwierć podstawy?
    Mówicie, że rodzice mają opory. Oczywiście, bo to oni widzą potem swoje dzieci nad książkami w porze, kiedy dorośli po pracy oglądają sobie telewizję. Od dawna mówię, że nauczyciel powinien mieć prawo oceniać tylko to, co zrealizował na lekcji. Wszystko inne jest wartością dodaną przez dziecko i to jest jego sprawa. Jesli potraficie na lekcji poza klasą nauczyć dziecko tyle, żeby nie musiało już douczac sie w domu, żeby zostało ocenione na ocenę bdb, to ok. Jesli po zabawach na trawce dziecko musi i tak wyryć pół rozdziału na następny sprawdzian, to co się dziwić, że ktoś ma opory.

  16. Sorge

    Przeczytałam dokładnie blog, zabieram się do czytania Neurodydaktyki, ale jakoś nie mogę zrozumieć jednego. „Postuluję stworzenie w szkołach ogrodów, sal warsztatowych, teatralnych i temu podobnych i postuluję, by PRZYNAJMNIEJ jedna czwarta zajęć odbywała się w formie odkrzesłowionej. To może być i 50 i 60%, nie wiem ile, zależy od typu szkoły, poziomu nauczania, nauczyciela, uczniów, możliwości itp. Ważne jest przesłanie: Nauka może odbywać się w różnej formie, starajcie się aktywizować uczniów i tam, gdzie to ma sens wyciągać ich z klas i ze szkół”.
    Otóż obecna podstawa nakłada na mnie obowiązek realizowania 20% treści pojejktem z wos-u na trzecim etapie, a na IV jeszcze więcej. Jeśli robić projekt na lekcjach- nie zrobię niewiele więcej poza tymi treściami, które są realizowane projektem. Jeśli poza lekcjami- zwalam robotę na uczniów poza szkołą. Jeśli jadę do Sejmu, bo taką mam sugestię to muszę uczyć w Warszawie, bo może uda mi się rozwalić lekcję tylko kilku osobom, które uczą daną klasę w tym samym dniu. Jeśli mam pecha uczę dzieci poza Warszawą, to jak będę mieć szczęście uda się zebrać tylu chętnych, żeby koszty wyjazdu nie uczyniły go niemożliwym, znajdę treści z historii, które dopasuje do wyjazdu i może nawet polonista coś dorzuci. Doprowadzę za to do wściekłości kogoś kto ma jedna godzinę w tygodniu i tygodniami klasy nie widzi, bo jak nie wycieczka, to święta, jak nie święta to plener, jak nie plener to teatr.

    Z drugiej strony mamy dobierać metody do uczniów. A jakoś tak się dziwnie składa, że większość propozycji jest skierowana do wzrokowców. Moje własne dziecko i cała masa maturzystów, z którymi mam do czynienia twierdzi, że ma dosyć oglądania obrazków. Lekcja bez prezentacji to lekcja stracona. Wykładać trzeba umieć, jak ktoś nie lubi tego, o czym uczy innych, to zanudzi na śmierć. Wykłady na studiach za moich czasów nie były obowiązkowe, a prawie karnym, kryminalistyce, historii Polski średniowiecznej ciężko było znaleźć kawałek wolnej podłogi, żeby usiąść w sali Kopernika czy sali Szujskiego Collegium Novum UJ.
    Dlaczego zmuszać ludzi, żeby robili coś, czego nie chcą? Przymusowe projekty z przedmiotów, obligatoryjny projekt gimnazjalny uczą leserstwa i zwalania roboty na jednego, któremu zależy na ocenie a reszta odwala pańszczyznę. To jest rodzaj kolektywizacji i większość uczniów nauczyła się już z tego wykręcać. To mniej więcej tak, jak z pracą w grupa na lekcji, jeden pracuje, reszta spędza czas towarzysko. I nie dlatego że nauczyciel nie umie pracować, tylko człowiek ma już taka naturę że nie lubi odpowiedzialności zbiorowej, chce być nagradzany za swoje sukcesy i karany za swoje błędy, ale tylko swoje, nie za cudze.

    • Robert Raczyński

      „… ale jakoś nie mogę zrozumieć jednego…” – wreszcie odzywają się ludzie, którzy szkołę publiczną znają nie tylko z opowieści – proszę pani, tego nikt nie rozumie…
      „Dlaczego zmuszać ludzi, żeby robili coś, czego nie chcą?” – to pytanie zadaję sobie od momentu, kiedy po raz pierwszy musiałem postawić oceny semestralne.
      „I nie dlatego, że nauczyciel nie umie pracować, tylko człowiek ma już taką naturę, że nie lubi odpowiedzialności zbiorowej, chce być nagradzany za swoje sukcesy i karany za swoje błędy, ale tylko swoje, nie za cudze.” – ale kto powiedział, że chodzi o ludzką naturę? Ważne jest obowiązujące o niej wyobrażenie, a to zakłada, że dzęki magii chciejstwa i socjotechnicznego dekretu, stanie się ona anielska…
      Jakoś watpię, żeby ktoś sensownie ustosunkował się do problemów, które pani tu opisała – pokazuje to, jak jałowa jest dziś dyskusja o edukacji, jeśli próbuje się jej problemy rozwiązywać w oderwaniu od realiów. Wszystkie te ciekawe rozwiązania, które raz po raz się tu pojawiają, przypominają pompowanie przebitego pontonu na środku jeziora – wszyscy dmuchają, a nikt nie zakleja dziur. Największe z nich, to brak prawdziwej konkurencji, mylenie edukacji z pomocą społeczną, założenie powszechnej chęci kształcenia przy braku realnej potrzeby i udawanie, że nauka czegokolwiek nie bywa ciężką pracą…

  17. ewa

    Bardzo bym chciała,żeby moje dzieci trafiły do takiej ,,odmienionej” szkoły ponieważ sama bardzo źle wspominam swoje szkolne lata. Miałam przyjemność trafić tylko na kilku naprawdę dobrych nauczycieli, którzy nie tylko potrafili mnie zainteresować ale też nauczyć. Lekcje, gdzie nauczyciel jest wstrzymany a ruszyli sie uczniowie mogą być doskonałą alternatywą dla nudnych i nic nie wnoszących wywodów.

  18. marynia

    Nie można wszystkim dogodzić w dzisiejszych czasach znajdziemy nauczycieli, dyrektorów i rodziców, którzy będą chcieli działać według starych wzorców, żeby dzieci siedziały w ławkach i pisały. Jednak młoda kadra pedagogiczna i rodzice częściej chcą wychodzić z większą inicjatywą , aby dzieci poznawały świat i uczyły się wychodząc ze szkolnych ławek. Uczniom szkoła powinna kojarzyć się z czymś dobrym i powinny przychodzić do niej z uśmiechem na twarzy. Wycieczki do ciekawych miejsc ,lekcje na świeżym powietrzu będą sprawiały , że dzieci więcej zapamiętają i będą bardziej kreatywne i z przyjemnością przychodziły do szkoły.Ocenę za takie zajęcia zawsze można otrzymać.Uczniowie mogą przygotować prezentację,przedstawienie czy napisać o najciekawszej lekcji. Należy robić wszystko aby Odkrzesłowić uczniów” wprowadzać innowacje nie można stać w miejscu należy rozwijać uczniów i siebie.

  19. Hanna Bartnikowska

    Odkrzesłowienie szkoły jak najbardziej!Ale jak się to ma do realizacji podstawy programowej.Na dywanie, w parku,w lesie uczeń nie opanuje algorytmu pisemnego mnożenia czy dzielenia, no chyba,że damy dzieciom kalkulatory i zmienimy podstawę programową.Na razie to wygląda tak,że wycieczka krajoznawcza np.do Wieliczki zabiera nam godziny na realizację podstawy np.z matematyki i każdy nauczyciel kombinuje jaki wpisać temat,bo wycieczka miała realizować podstawę.Szczególny problem ma informatyk, bo tutaj trudno coś dopasować.Gdy pojawia się w szkole pani kontrolująca realizację podstawy programowej to strach rośnie,bo numer lekcji z rozkładu nie zgadza się z rzeczywistością w dzienniku.Swoboda ucznia w odkrzesłowionej szkole wymaga również swobody działania dla nauczyciela.Coraz większe wymagania formalne, dokumenty, sprawdziany kompetencji temu nie sprzyjają.Analizy sprawdzianów często nie mówią czego nauczyliśmy tylko grzmią czego jeszcze uczniowie nie umieją.

  20. Kasia Bajger

    Super sprawa, ale jak w ten sposób zrealizować podstawę programową, z której nauczyciele są rozliczani. Owszem, można to zrobić, gdy realizujemy jakiś projekt, dodatkowe zajęcia i planujemy z uczniami pracę w terenie pogłębiając w ten sposób zdobytą wiedzę teoretyczną.

  21. Pit

    Ładny zwrot „odrzesłować uczniów”. Warto jednak się zastanowić dlaczego tak trudno to zrobić. Myślę, że ławka i krzesełko ucznia stanowi naturalną szkolną formę okopywania się w klasie. Uczeń chroni się, ma bastion bezpieczeństwa. Widać to w walce o miejsce najdalej j położone od biurka nauczyciela. Dla drugiej strony, czyli nauczyciela, ławka jest symbolem hierarchizacji zespołu, zdyscyplinowania grupy i możliwością wskazania niesfornym, gdzie jest jego miejsce. Oczywiście takie relacjonowanie zależności życia klasy od krzesełka brzmi trochę jak manewry wojenne i pewnie dlatego sprzyja powstawaniu konfliktów i zamykaniu się stron na upatrzonych pozycjach. Dla niektórych rodziców pierwsze pytanie w nowym roku szkolnym to: gdzie siedzisz, z kim siedzisz?

    Jeśli jednak wspomnimy swoje nastoletnie doświadczenia lub popatrzymy na własne nastolatki, to krzesło jest niepotrzebne do nauki. Większość nastolatków w warunkach domowych odrabia lekcje na łóżku lub podłodze, a i w szkolnych korytarzach potrafią świetnie analizować posiadane zapiski, treści podręcznikowe oraz pisać zadania domowe. Świadczy to o tym, że proces uczenia się nie wymaga siedzenia, ale bodźców i motywatorów poznawczych.

    Zaskoczony jestem opinią dyrektorki z Łodzi. Wydawało mi się, że jednak nauczyciele są tą grupą, która jednak chciałaby dostosowywać warunki pracy do potrzeb problematyki i grupy uczniów, a dyrektorzy stoją na straży sztywności sal lekcyjnych. A tu coś przeciwnego. Sam jestem ogromnym zwolennikiem ruchomości sal i miejsc nauki, ale również muszę dostosowywać się, jak i inni, do rzeczywistości: każda lekcja w innym pomieszczeniu, korzystanie z pracowni fizyki na potrzeby angielskiego, sale zabudowane gęsto ławkami bez możliwości ich przesunięcia, czy wreszcie zalecenia służb sanitarnych oraz uwagi dyrektora o odpowiedzialności za meble i podłogę. Jednym słowem ruch mile widziany, ale tylko na WF. Mimo wszystko czasem się udaje ruszyć z miejsc.

  22. Ania

    Jest to trudny temat gdyż z jednej strony mamy do zrealizowania podstawę i dyrektorzy grzmią jak tylko może być jakiś zagrożenie podstawy a z drugiej strony czemu nie próbować niektórych lekcji przenieść na stronę życiową tak żeby uczniowie poczuli, że to czego się uczą na pewno im się przyda. Pewnie że to wymaga dużego wysiłku ze strony nauczyciela, ale uważam że jeżeli ktoś kocha ten zawód to nie powinien mieć z tym problemu. Jeżeli mam z dziećmi temat skali wychodzimy na dwór próbujemy wyznaczać teren do budowy domu odczytując dane z mapy, kiedy bryły chodzimy po okolicy i szukamy gdzie one są a kiedy obliczmy pola figur bierzemy metry, cenniki produktów i obliczmy ile potrzebujemy produktów i pieniędzy na remont. Wszystko się da jak się chce zależy to tylko od naszego podejścia.

  23. Agnieszka

    Myślę, że możemy się tak spierać do końca jaki sposób prowadzenia zajęć jest skuteczniejszy, czy w ławkach, czy w terenie, czy jeszcze innej przestrzeni.Aranżacja to jeden z elementów, ale wydaje mi się , ze sedno tkwi w podejściu do ucznia i „duszy” nauczyciela. To on decyduje o doborze metody, formy, sposobu, bo zna swoich uczniów, a i tak pewnie wszystkim nie dogodzi. Ważne, żeby miał w sobie to coś, co sprawia, ze dzieciaki się do niego garną. Jeśli jest mistrzem w swoim fachu to porwie i z ławki, jeśli zaś do mistrzostwa mu daleko, to najatrakcyjniejszy plener nie pomoże. Istotne jest, by znaleźć równowagę w tym co się robi i mieć świadomość celu.
    Narzekamy, że musimy wypełniać mnóstwo dokumentów, liczyć godziny itp. . Wiem, ze niektórych to mierzi, bo woleliby przeznaczyć ten czas na praktyczne działanie z młodzieżą, ale wiem z praktyki, że naprawdę sporo jest jeszcze nauczycieli, którzy nie mają o tym pojęcia i szeroko otwierają oczy.
    A zatem może to wcale nie jest takie bez sensu?

  24. blondyna

    Z tym odkrzesłowieniem nie będzie łatwo. Miałam okazję wraz ze studentkami obserwować podczas praktyk sześcioletnie dzieci spędzające w ławkach 45 minut (od dzwonka do dzwonka), wypełniające zeszyty ćwiczeń. Zapisy w podstawie programowej, ograniczające wymiar czasu spędzany przez dzieci przy stolikach nie pomogą, jeśli nauczyciele nie będą się do nich stosować. O „papierowej edukacji” już nawet pisać nie będę – ma się świetnie w edukacji wczesnoszkolnej.
    Czy trudno było przewidzieć, że tak będzie wyglądać edukacja sześciolatków w wielu szkołach? Czy w szkołach opisywanych w mailach przytoczonych przez P. Marzenę może się cokolwiek zmienić, jeśli ani dyrekcja, ani niektórzy nauczyciele nie rozumieją specyfiki uczenia się małych dzieci?
    Czegoś tu nie rozumiem, ale blondynki podobno tak mają ;-). W jednym z przytoczonych przez Autorkę bloga maili czytamy: „Mam taki sam problem w szkole, zakaz wyjść w trakcie zajęć lekcyjnych, głównym priorytetem jest realizacja podstawy programowej…” Gdzie we wspomnianej podstawie napisane jest, że może być ona realizowana wyłącznie w sali lekcyjnej w budynku szkoły? Na jakiej podstawie dyrektor wydaje taki obowiązujący „zakaz wyjść”?

  25. Violetta Panfil-Smolińska

    Poruszył mnie e-mail nauczycielki języka polskiego pracującej w jednej z gliwickich szkół, która napisała, że zamiast uczyć uczniów z książki o teatrze, tworzy wraz z nimi teatr. Jej uczniowie czytają poezję leżąc na trawie i tam też szukają przymiotników opisujących drzewa i kwiaty. Niestety ma ona obawy, co do poprawności prowadzonych przez siebie lekcji „boję się”, „jest we mnie strach, że Pani Dyrektor zarzuci mi, że źle uczę”.
    Opisana sytuacja poruszyła mnie z kliku powodów.
    Po pierwsze, pokazuje skutki zniszczenia dobrze funkcjonującego doradztwa metodycznego w Polsce. Jeszcze kilka lat temu doradca metodyczny systematycznie obserwował lekcje młodego nauczyciela, udzielał rad i wskazówek poprawiających skuteczność jego działań dydaktycznych. Dziś nauczyciel pozostaje praktycznie bez wsparcia metodycznego, nie wie do kogo zwrócić się po poradę czy wsparcie.
    Po drugie, obnaża słabość obecnego awansu zawodowego nauczycieli, który nie stwarza im możliwości prowadzenia lekcji otwartych z udziałem metodyka, specjalisty przedmiotowego.
    Co prawda młody nauczyciel w okresie stażu ma swojego opiekuna, ale jest nim często nauczyciel uczący innego przedmiotu, który sam nie mając wiedzy metodycznej, unika wspierania kolegów
    w osiąganiu przez nich mistrzostwa zawodowego.
    Po trzecie, dla wielu dyrektorów szkół wsparcie metodyczne młodego nauczyciela nie stanowi priorytetowego zadania, nie korzystają oni ze wsparcia doradców metodycznych, nie obligują też nauczycieli do doskonalenia zawodowego. Nic więc dziwnego, że młody nauczyciel nie ma pewności, czy dobrze pracuje.
    Pani polonistce, która opisała swoje lekcje pragnę pogratulować intuicji pedagogicznej i pomysłu na nauczanie. Jestem przekonana, że lektura publikacji z zakresu neurodydaktyki oraz rozważania dostępne na blogu rozwieją jej wątpliwości.

Reply to Robert Raczyński CANCEL?

Your email address will not be published. Required fields are marked *

© 2015 Sofarider Inc. All rights reserved. WordPress theme by Dameer DJ.